wtorek, 6 lutego 2024

Rozdział 5

 

Wilkokrwista już od pewnego czasu miała wrażenie, że umyka jej coś ważnego, lecz delikatne ukłucie bliżej niesprecyzowanego uczucia niepokoju zamieniło się w prawdziwy, namacalny lęk niemalże z krwi i kości, gdy odwołano zajęcia w Akademii podczas pierwszych trzech dni, choć Rhienne Bhardo obiecywała, że zaczną się nazajutrz po uroczystym rozpoczęciu roku.

To nie tak, że z miejsca zaczęła panikować. Lhynne dobrze pamiętała o wielu sytuacjach, w których przedwcześnie zakładała najgorsze i snuła czarne scenariusze, tak naprawdę wiedząc zbyt mało, by móc wyciągnąć z tego jakiekolwiek sensowne wnioski, za wszelką cenę próbowała więc przywołać się do porządku, powtarzając w myślach, że nie miała powodów do obaw. No bo co takiego mogło się stać? Skoro odwołano lekcje, a w całym Myllhaven wszystko toczyło się swoim rytmem bez żadnych zmian, oznaczało to, że w samej Akademii pojawiły się jakieś problemy, które należało przeczekać. Nie mogło to być nic na tyle poważnego, by powinna zaprzątać sobie tym głowę, prawda? Niestety parszywe przeczucie, że dzieje się coś niepokojącego, objawiło się uciążliwym łaskotaniem pod samym żołądkiem, uwiło tam sobie gniazdo i nie zamierzało dać się przepędzić.

Obserwowała ludzi. Pod byle pretekstem wychodziła z domu, wszędzie ciągnąc za sobą kroczącego za nią krok w krok Małego, jedynie po to, by móc przyjrzeć się mijanym twarzom i z nich spróbować wyczytać, czy była w swoim lęku odosobniona. Za każdym razem mijały ją najprzeróżniejsze osoby – szczęśliwe, zniecierpliwione, zasmucone, zrezygnowane. Byli tacy jak zawsze, każdy przejmował się własnymi problemami, nikim prócz niej zdawał się nie targać żaden tajemniczy lęk, lecz zamiast pokornie zaakceptować, że kolejny raz ulegała paranoi, ponawiała próby odnalezienia nieprawidłowości do upadłego.

Tylko czego tak naprawdę szukała?

Czwartego dnia rano, niedługo przed rozpoczęciem lekcji, przysiadła na niewysokim murku z pozbawionego ozdób piaskowca, stanowiącym podest okazałej, lecz zupełnie niezachwycającej fontanny, suchej od kiedy sięgała pamięcią. Plac rozciągał się szeroko, tonąc w blasku porannego słońca, wyzłacającego uliczny bruk, a niskie kamienice zdawały się zupełnie czarne na tle jasnego, soczyście błękitnego nieba, nieskażonego choćby jednym kłębkiem chmury. Za plecami miała okazałą świątynię Radrossa – ogromna katedra z bogato rzeźbionego kamienia celowała w błękit dwoma wysmukłymi wieżami o płaskich dachach, tak zdobna i delikatna, że z tej odległości przypominała niemal czarną koronkę. Na szerokich stopniach, prowadzących do drzwi przeszklonych czerwonymi szybkami, stało kilka świec, pozostawionych przez wiernych pragnących przebłagać boga śmierci w ważnej sprawie, czy to o życie członka rodziny, czy swoje własne. Mało kto odważył się zapuścić do środka. Pomimo tego, że Lhynne nigdy nie wyczuła obecności najpotężniejszego boga w prostym wnętrzu z bazaltu, ani na ołtarzu ozdobionym figurą zakapturzonej postaci z kosturem, wśród prostej ludności krążył przesąd, jakoby wejście do domu boga bez zaproszenia mogło sprowadzić jego gniew, w praktyce więc o każdej porze dnia jedynym, kogo można było spotkać w środku, był podstarzały kapłan o czerwonej twarzy jasno wskazującej na to, że nawykł zdecydowanie zbyt często zaglądać do kieliszka. Wilkokrwista poniekąd potrafiła zrozumieć, dlaczego to miejsce odstraszało ciekawskich – już sam panujący w ogromnej nawie półmrok był przytłaczający dla kogoś nieobdarzonego czułym wilczym wzrokiem, gdyż okazała rozeta nad wejściem została wykonana z czarnego szkła, które nie przepuszczało światła, a jego jedynym źródłem było kilka świeczników, ustawionych przy smukłych kolumnach. Już samo to mogło pomóc w nawarstwianiu się pogłosek, choć żadne ze świętych podań nie wspominało o nich choćby słowem.

Ludzkie umysły były w gruncie rzeczy całkiem zabawne.

Tak wczesnym rankiem na ulicach panował już duży ruch. Mieszkańcy stolicy śpieszyli się do pracy lub na zakupy na pobliskim targu, błędnie przekonani, że jeśli ruszą tam tuż po jego otwarciu, nie napotkają takiego tłoku, jak o późniejszych godzinach. Mijali ją przemęczeni mężczyźni w eleganckich garniturach, z wysiłkiem niosący w rękach pozornie lekkie teczki z dokumentami, znudzone kobiety, ciągnące za sobą próbujące im to utrudnić na wszelkie możliwe sposoby małe dzieci, uczniowie pobliskich szkół, ścigający się ze śmiechem wokół zabytkowego pręgierza – pozornie pozbawionego wszelkich ozdób kamiennego słupa, wykończonego cieszącą oko miedzianą kopułą rodem z gharrińskich świątyń. Lecz w tym czymś było coś jeszcze...

Chyba nareszcie coś mam, Mały – szepnęła, rzucając pozornie obojętne spojrzenie w lewo, gdzie znajdował się szeroki deptak, którym można było dostać się do centrum.

Oj tak, Lhynne była drapieżnikiem. Obojętnie, jak bardzo nie cierpiała polować, tropienie i czujność miała po prostu we krwi. A w cieniu okazałej latarni z czarnego metalu kutego w motyw egzotycznych kwiatów stało czterech żołnierzy.

Nie wyglądali na wyjątkowo zainteresowanych sytuacją. Rozmawiali o czymś, czego z tak znacznej odległości nie mogła usłyszeć, paląc papierosy w pozornie nonszalanckich pozach. Każdy wymijał ich zupełnie obojętnie, zapewne nawet nie zastanawiając się nad tym, co mogli tutaj robić. Jeśli komukolwiek przeszło przez myśl, dlaczego widzą ich w takim miejscu, w dodatku uzbrojonych, pewnie i tak ledwie po paru krokach wyrzucał to z głowy, wracając do własnych zmartwień.

Ale nie Lhynne. Bo ona właśnie tego szukała.

Żołnierze w centrum miasta. Podczas standardowego czteroosobowego patrolu. Pod bronią. To nie zdarzało się w normalne dni, na bogów...

Lhynne?

Nie wzdrygnęła się, gdy Mały trącił ją nosem jedynie dlatego, że wcześniej ujrzała w jego myślach klarowny zamiar. Pisklak w ciągu tych trzech dni zdążył urosnąć na tyle, by wielkością zacząć konkurować z największym psem, nie licząc nawet wielkich skrzydeł. Czuła dziwną gorycz na myśl, że jeśli dalej tak pójdzie, będzie zmuszona zakwaterować go w smoczych stajniach na obrzeżach miasta. Na razie zupełnie nie wyobrażała sobie dłuższej rozłąki. Zwierzę z każdą godziną zdawało się rozumieć coraz więcej, a już nawet tak krótki czas wystarczył, by odnalazło swoje miejsce zarówno w jej sercu, jak i umyśle. Po ledwie dwóch tygodniach jego niegasnąca obecność stała się rzeczą tak oczywistą, że zupełnie nie rozumiała, jak mogła żyć tyle lat bez niego.

Bogowie, nie na darmo przyciszonymi głosami mówiło się, że jeździec nie był w stanie przeżyć śmierci swojego smoka. Czy było to prawdą, czy jedynie kolejną z pięknie brzmiących legend – nie wiedziała, dołączyła więc tę kwestię do rosnącej z chwili na chwilę kolejki pytań, jakie zamierzała zadać na rozpoczynających się niebawem lekcjach. Kolejka była już tak długa, że zaczynała poważnie zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem jej pierwsza ofiara nie postanowi posłać jej w burzę.

Wyrwała się z zamyślenia, gdy Mały zaskomlał ponaglająco.

Szukam nieprawidłowości, Mały – wyjaśniła przyciszonym głosem wprost do kolczastego ucha, udając, że dopatruje się jedynie czegoś wśród matowych łusek na jego karku.

Szukasz, powtórzył smok, lecz w jego myślach pojawiło się wahanie. Czego?

Nieprawidłowości. To... – zawahała się. Szlag, zupełnie nie nadawała się na nauczyciela. – To coś, co sprawia, że czuję niepokój. Coś, czego nie powinno tutaj być. Coś, czego nigdy nie było, a nagle się pojawiło, jak tamci żołnierze w czerni. Widzisz ich?

Czerwone ślepia z wąskimi szczelinami źrenic przesunęły się po placu, choć zdobny dwoma poprzecznie prążkowanymi rogami łeb nawet nie drgnął.

To... żołnierze? z niejakim trudem smakował nowe słowo.

To ludzie, którzy pilnują porządku w kraju. Dzięki nim jest tutaj bezpiecznie.

Rozumiem.

Poklepała go delikatnie po boku. Choć było to cokolwiek podejrzane, jej ciało zalało coś w rodzaju matczynej dumy, a usta wygięły się w mimowolnym uśmiechu.

Żołnierzy nie powinno tutaj być – tłumaczyła dalej. – Z tego, co wiem, nie powinni tak po prostu patrolować miasta, zwłaszcza uzbrojeni. Wiesz, z mieczami i tak dalej. – Mały powinien doskonale pamiętać, czym jest miecz, gdyż ledwie dzień wcześniej wyrwała mu go z pyska po tym, jak w drewnianej, obciągniętej skórą pochwie odkrył doskonały gryzak. – Lekcje w szkole też powinny zacząć się znacznie wcześniej, a Rhienne Bhardo wyglądała na podenerwowaną, gdy rozmawiała z Kriggsem. Mam wrażenie, że coś jest nie tak. Tylko co?

Nie wiem. Łeb przechylił się pytająco. Mam wiedzieć?

No tak. Mały nie rozumiał pytań retorycznych. O tym również powinna pamiętać.

Zegar na wieży pobliskiego ratusza – szarego budynku upstrzonego tysiącami sięgających nieba wież o kopulastych dachach krytych oliwkową blachą – wybił pełną godzinę. Lhynne niechętnie podniosła się z murka, obrzuciła ostatnim spojrzeniem pozornie rozluźnionych żołnierzy i ruszyła w stronę Akademii. Jedna z wież wysokiego budynku z cegły była wyraźnie widoczna ponad dachami znacznie niższych kamienic.

Tuż przed szkolnym budynkiem dobrze znajomy lęk kolejny raz chwycił ją za gardło. Zatrzymała się wpół kroku, nieświadomie ściskając pasek przewieszonej przez ramię torebki niemal do bólu. Nieprzebrany tłum uczniów tłoczył się zarówno na nasłonecznionym placu przed wejściem, jak i na widocznych przez duże okna korytarzach. Ludzie śmiali się, rozmawiali ze sobą, podekscytowani spotkaniem po kilku miesiącach wakacyjnej rozłąki. Zewsząd dobiegały głosy, a gwar był tak porażający i nieczytelny dla przewrażliwionego wilczego słuchu, że Lhynne aż zakręciło się w głowie. Zauważyła, że raczej niewielu miało ze sobą smoki – widocznie jedynie pierwszym klasom pozwalano je przyprowadzać... ale czy było w tym właściwie coś dziwnego? Smok, którego dało się już dosiąść, był przecież za duży, żeby wprowadzić go do nawet tak okazałego budynku. Drzwi i pomieszczeń nie przygotowano na przyjmowanie tak wielkich zwierząt. Dzięki temu, że tylko nieliczni przyszli ze swoimi pisklakami, mogła bez trudu rozróżnić wszystkich z jej rocznika...

Na bogów, wszystkie smoki były tak małe, że nadal dało się wziąć je swobodnie na ręce. I żaden oczywiście nie był nieskazitelnie czarny.

Lhynne? Zimny nos Młodego trącił ją w dłoń, gdy zbyt długo nie reagowała.

Szlag, a jeśli ktoś każe mi ciebie podnieść, to co wtedy? – jęknęła, jakby zupełnie w odłączeniu od własnej woli wyrzucając pierwsze, co przyszło jej na myśl. W myślach smoka pojawiło się wyraźne pytanie, lecz nie ubrał go w słowa. Doskonale wyczuwając jej zdenerwowanie, wcisnął łeb pod jej rękę, przylegając do ciepłego boku swojej pani.

Pierwsze spojrzenia już kierowały się w jej stronę. Ciężko było przegapić Dzikiego, a lęk w powietrzu stał się nagle bardziej niż namacalny.

Wszyscy dobrze wiedzieli, że Dzikie są nieposłuszne i niebezpieczne, nawet względem swojego jeźdźca, co tu więc dużo mówić o innych, których powinien przecież chronić. Mówiono, że z Dzikim nie można nawiązać więzi bez pokruszenia jego umysłu. Chodziły również plotki, że te smoki przynoszą po prostu pecha, a kojarzyły się jedynie z szalonym Vrarghrem Lemarrem, którego rządy zapisały się krwawo na kartach historii. Nikt nie chciałby wrócić do tamtych czasów, a prawdziwe Dzikie bezwzględnie tępiono, gdy znalazły się zbyt blisko ludzkich siedlisk.

Mały musiał być mieszańcem, ale czy ktokolwiek oprócz niej o tym wiedział? I czy cokolwiek by to zmieniło, skoro i tak wyglądał w taki sposób?

Zarroth, smok Kriggsa, również jest w połowie Dzikim, pocieszała się w myślach. Im na pewno też nie było łatwo podczas szkolenia, ale nikt ich nie zlinczował, prawda? Inaczej nie byłoby ich teraz, w dodatku von Eckhardt nie piastowałby tak wysokiego stanowiska.

No właśnie. Tylko że oni z pewnością najpierw zdążyli zasłynąć, zanim wybili się na taką pozycję. Przecież ich sława nie wzięła się znikąd. Erghon Zdobywca nie mianowałby zwierzchnikiem swoich wojsk człowieka, który przyszedł do niego z ulicy, prawda?

Nie mogło stać się nic złego. Owszem, będą ją tu wytykać palcami, ale to pierwszy raz, kiedy jest pośmiewiskiem? Oczywiście, że nie. Musiała jakoś to przetrwać, dokładnie tak samo, jak wszystkie inne przeciwności, które pojawiły się na jej drodze do tej pory.

Chyba że ktoś zapragnie zabić ich ze względów bezpieczeństwa. Wątpiła, by istniała taka opcja, ale kto tam wie?

Zabawne?

Z niejakim zaskoczeniem obejrzała się na smoka. O ile było to możliwe, w czerwonych ślepkach pojawiło się coś iście bezczelnego.

Co ma być zabawne? – spytała z niejaką obawą, marszcząc brwi.

Myśli. Zawahał się, szukając odpowiedniego słowa. Uczucia?

Ale moje? – Aż się zapowietrzyła. Szlag, przecież to było dziecko, nie powinna się na niego złościć jedynie dlatego, że coś źle zrozumiał... – Nie, to nie jest zabawne, Mały. To znaczy... poniekąd to jest zabawne, ale mówi się na to czarny humor. Jednocześnie smutne i zabawne. Nieraz okrutne.

Na Radrossa, musiała wymyślić mu jakieś imię. Zgodnie z tradycją, pisklaka można było nazwać, gdy zaczynał porozumiewać się słowami, była to więc najwyższa pora. Nie mogła już zawsze wołać na niego „Mały”.

Jak chciałbyś mieć na imię? – spytała pozornie beztrosko.

Imię? Choć ruszyła już w stronę wejścia, smok zatrzymał się w połowie ruchu, wyraźnie zaskoczony. Moje imię?

Tak. Musisz mieć jakieś imię.

Imię, powtórzył, jakby smakował to słowo. Moje. Imię.

Porozmawiamy o tym później, co ty na to? – zaproponowała, głaszcząc czarny kolczasty łeb. Bogowie, kolce na grzbiecie miał już tak długie, że nie mogła sobie zupełnie wyobrazić, jak miałaby założyć na nie siodło. Czyżby pojawił się pretekst do rozmowy z Kriggsem? – Wymyślę kilka, a ty mi powiesz, które najbardziej ci się podoba.

W smoczych myślach pojawiło się coś na kształt ekscytacji, a ślepia rozbłysły wewnętrznym światłem. Gdy ruszyła w stronę głównego wejścia, pisklak niemalże za nią podskakiwał, rozsadzany zdrową energią.

Lhynne zaczerpnęła głęboko tchu, jak przed nurkowaniem w lodowatej wodzie, i stanowczo wzięła się w garść. Bogowie, bo czy miała się czego wstydzić? Sama najlepiej wiedziała, czym Mały jest i jak będzie się zachowywał. Może i miało się za nią już zawsze ciągnąć ponure pasmo mniej i bardziej pochlebnych plotek, lecz fakty przedstawiały się zdecydowanie na jej korzyść: to ona jako pierwsza miała nauczyć się dosiadać swojego wierzchowca i szybować w chmurach. To jej smok jako pierwszy będzie na tyle duży, by móc dosiąść go na karku w wojskowym siodle. Na bogów, powinna się tym cieszyć, czyż nie? Ci, którzy tego nie dostrzegali, zasługiwali sobie jedynie na politowanie.

O tym, że od dziecka cierpiała na niebotyczny wręcz lęk wysokości, starała się nawet myśleć szeptem.

Tak naprawdę Lhynne nigdy nie uważała, by opinia innych była dla niej jakkolwiek wiążąca. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nawet jeśli tłum by ją uwielbiał i oddawał cześć równą tej, jaką obdarzono Vivienne, z niewieloma osobami potrafiłaby znaleźć wspólny język. W końcu jakkolwiek by na to nie spojrzeć, większość plotek odnośnie jej dziwactw wcale tak bardzo nie wymijała się z prawdą, czyż nie? Były jednak dni, gdy z ostrzałem ociekających niechęcią spojrzeń nie dało się sobie poradzić. Gdy wszystko zdawało się być zbyt przytłaczające, zbyt skomplikowane... niemożliwe, aby temu podołać.

Zwłaszcza gdy jedyna osoba, której akceptacji pragnęła tak mocno, wciąż traktowała ją obojętnie, ot jak kolejną kręcącą się w okolicy małolatę z odrobinę dziwnymi zainteresowaniami.

Szlag, myśli o Kriggsie mogłyby zepsuć nawet najlepiej zapowiadający się poranek.

Ayenne czekała nad nią niemal na samym progu nowoczesnego budynku, onieśmielająco śliczna w fioletowej, opinającej szerokie biodra sukience. Na tle brązowego klinkieru wyglądała wręcz olśniewająco, jak rzucona w samo centrum ziemskiego zamieszania bogini, widoczna z daleka wśród jednocześnie kolorowego i tak bardzo bezbarwnego tłumu. Uśmiechnęła się szeroko i pomachała, dostrzegłszy Lhynne, i natychmiast przeniosła wzrok na jej czarnego jak noc smoka, z fascynacją rozglądającego się wokół. Jej ogniście czerwony pisklak zjeżył potwornie łuski wzdłuż całego kręgosłupa, zrobił najprawdziwszy koci grzbiet i zasyczał wyzywająco, siejąc wokół dużymi iskrami jasnego ognia. W jego przełyku aż się zagotowało od wzbierających płomieni, które z ledwością zdołał wstrzymać, a Mały zatrzymał się wpół kroku, aż cofając łeb na długiej szyi z szokiem w oczach.

Hej, jak ty się zachowujesz?! – Brunetka szybko wzięła na ręce małego smoka i przytrzymała mocno, przemawiając tonem, jakiego nie powstydziłaby się żadna matka, pragnąca ustawić do porządku krnąbrne dziecko. – Wybacz – rzuciła w stronę Lhynne ze zmieszaniem. – Zwykle tak nie reaguje. Chyba faktycznie czuje Dzikiego.

Mały wciąż trwał skamieniały z jedną łapą w górze, a jego myśli szalały. Wilkokrwista nie potrafiła wyczytać niczego z chaotycznego ciągu, po kilku nieudanych próbach machnęła więc lekceważąco ręką.

Mały zwykle nie jest aż tak aspołeczny, ale chyba za rzadko zabieram go do ludzi – przyznała, wysyłając w stronę smoka kilka pokrzepiających słów. – Chyba jeszcze nigdy nie widział innego przedstawiciela swojego gatunku.

Kurczę, ale faktycznie wyrósł. – Jak spod ziemi, za plecami dziewczyny pojawił się Sebb. – Ile on ma? Dwa tygodnie?

Coś koło tego. Spokojnie, wasze smoki jeszcze go dogonią, w ostatecznym rozrachunku Dzikie chyba nie są większe od zwykłych.

Mój jeszcze nawet się wykluł, więc nie ma o czym mówić. – Chłopak uśmiechnął się gorzko. – Pewnie zrobi to lada dzień, ale to i tak odrobinę frustrujące. Z tego, co wiem, wszyscy z naszej klasy mają już smoki.

Jesteśmy w jednej klasie? – Ayenne rozpromieniła się w jednej chwili. – Bogowie, co za ulga...

Dom?

Lhynne obejrzała się w stronę Małego, gdy wśród jego myślowej burzy pojawiło się czytelne słowo. Pisklak właśnie z fascynacją przyglądał się ogromnemu budynkowi.

To jest szkoła, nie dom – wyjaśniła na głos. Sama miała równie wielkie trudności z myślowym dialogiem, jak on. – Będziemy się tutaj uczyć.

Na męki Radrossa, to on już umie gadać? – Sebb zamarł z szeroko rozdziawionymi ustami. – No nieźle.

Mówi tylko pojedyncze słowa. Podobno każdy smok zaczyna mówić po dwóch tygodniach od wyklucia.

Mój nie – burknęła Ayenne. – Ale, jak mówiłam, nie mam pojęcia, czy mnie po prostu nie ignoruje. Jest specyficzny. I zdaje mi się, że rozumie o wiele więcej, niż przyznaje. Cwaniaczek. – Z czułością mocniej przygarnęła do siebie zwierzę i ucałowała w lśniące łuski z boku łba, ignorując głęboki warkot. – Ma charakterek.

Lhynne nachyliła się nad czerwonym smoczkiem. Pozwoliła, by obwąchał jej dłoń, i podrapała go za lewym uchem. Złote ślepka przymknęły się z przyjemności, a warkot płynnie przeszedł w rozkoszne mruczenie.

Chyba masz do niego złe podejście – uznała, posyłając Ayenne pełen satysfakcji uśmiech.

Patrzcie ją, będzie się mądrować. – Sebb parsknął jak rozwydrzona pannica, zupełnie nieświadomie upodabniając się do Vivienne. – Jest wilkokrwistą, przecież to oczywiste, że zwierzęta ją lubią.

Ma to pewne plusy. Gdyby tą wilkokrwistą nie była, pewnie nie miałaby już palców – mruknęła Ayenne. – Idziemy? Jeszcze nawet nie wiemy, gdzie mamy lekcje. – Odruchowo wyciągnęła dłoń w stronę Małego, biorąc przykład ze śmiałości nowej przyjaciółki...

Na Khrimme w niebiosach, Mały! – Lhynne w ostatniej chwili uderzyła smoka w nos, zanim odgryzł dziewczynie rękę w okolicy łokcia. Smok bezczelnie na nią warknął i odsunął się na kilka kroków, groźnie pochylając łeb, jakby zamierzał zaatakować rogami. Na burze, od kiedy on się tak zachowywał? – Nie ma bata, od jutra chodzimy na spacery do najbardziej zatłoczonych miejsc w mieście. Jesteś jeszcze bardziej aspołeczny niż ja.

To w ogóle możliwe? – Sebb parsknął gromkim śmiechem.

Ja przynajmniej nie gryzę ludzi – prychnęła wilkokrwista, z dumą przekraczając próg. – Zazwyczaj – dodała pod nosem.

Ze złością podrapała nos, gdy wrażliwą śluzówkę podrażniła ostra woń płynu do mycia podłóg, smród starej, zaniedbanej kamienicy i paskudny odór setek ludzkich ciał, stłoczonych na niewielkiej, zamkniętej przestrzeni. Dokładnie dlatego unikała ludzkich skupisk – większość ludzi charakteryzowała się nieprzyjemnym zapachem nawet tuż po wzięciu prysznica, a wilcze zmysły lubiły utrudnić integrację jak nic innego. Udając, że zapachowa ściana bynajmniej nie zaparła jej na moment tchu w piersi, podeszła do obleganej przez największy tłum korkowej tablicy, na której wisiało kilka schludnie wydrukowanych list. Odnalazła nazwiska swoje i przyjaciół na jednej z nich i sięgnęła do naszykowanego pudełka po kilka ostatnich planów lekcji, zanim zrobił to wysoki, zniewieściały chłopak w wieku około dwudziestu sześciu lat, na którego ramieniu przysypiał śliczny pisklak o łuskach jak obsypanych szczerym złotem.

Chyba za mało ich wydrukowali – zauważyła odkrywczo, mówiąc coś jedynie po to, by uniknąć zabicia spojrzeniem, i odeszła szybko, choć doskonale wiedziała, że spotka go za chwilę w szkolnej ławce. Podała Sebbowi i Ayenne dwie kartki, jedną zostawiła dla siebie.

Pierwsze mamy wykonywanie i stosowanie amuletów. – Brunetka szybko odczytała interesujące ją wiadomości i poskrobała się po głowie. – Klasę oznaczono jako 1-0-2. To jakiś burzowy szyfr?

Jedynka oznacza najstarszy budynek, zero parter, a dwójka numer pomieszczenia – wytłumaczyła szybko Lhynne. – Chyba że coś pomieszałam. Potem was oprowadzę, teraz nie ma na to czasu. Tylko że... – Zamarła nagle wpół kroku. Od chwili spotkania Sebba i Ayenne, pewna była, że powie im o własnych podejrzeniach i żołnierzach spotkanych na rynku, jednak w momencie, gdy słowa te miały opuścić jej usta, stanęły twardą gulą w przełyku.

Co? – Sebb jako pierwszy wyczuł, że coś jest nie tak, i również się zatrzymał. Ktoś za nimi rzucił wiązanką wyszukanych przekleństw, gdy zablokowali mu wąskie schody prowadzące do znajdującej się w piwnicy szatni.

Nie zastanowiło was, dlaczego odwołali pierwsze dni lekcji? – Odciągnęła przyjaciół do w miarę luźnego kąta, zdobywając się na odwagę.

Może jacyś wykładowcy nie wrócili jeszcze z wakacji? – Ayenne nie wyglądała na szczególnie zainteresowaną. – Pojęcia nie mam. A to ważne?

Po prostu mam wrażenie, że coś się kroi. W mieście szwendają się uzbrojone patrole, a Kriggs sprawia wrażenie zdenerwowanego – wyjaśniła szybko. – Nie miałam jak pociągnąć go za język, ale na ostatnich dwóch treningach pokazał się tylko na chwilę. Chyba pierwszy raz w życiu widziałam, żeby się śpieszył, ten facet ma na wszystko tak wyrąbane, że od razu wydało mi się to dziwne.

A ty nadal latasz za Kriggsem? – W błękitnych oczach Sebba błysnęło współczucie, a brunetka zmarszczyła brwi i nachyliła się w jego stronę ze z trudem skrywaną ciekawością.

Na burze... Lhynne ze złością pomasowała czoło, nadaremno próbując się uspokoić. Czy on z całej tej wypowiedzi zrozumiał tylko jedno?

Podoba ci się Kriggs von Eckhardt? – Jej świeżo upieczona przyjaciółka nie zniosła kilkusekundowej ciszy. – Wybacz, że się dziwię, ale... No dobra, jest z niego niezłe ciasteczko, o ile lubi się facetów, którzy potrafią zabić spojrzeniem na sto sposobów, ale... on nie jest dla ciebie deczko za stary?

Khrimme sprawiedliwa, zabierz mnie stąd! zaskamlała w myślach, bezsilnie opierając się o ścianę.

Khrimme? Jak na złość, Mały akurat teraz postanowił się ocknąć. Ładne. Dumne.

Ale to damskie imię – syknęła w jego stronę. – A co czuję do Kriggsa, nie zależy od jego wieku, tak? Nie chodziłam po mieście, szukając faceta, to się samo stało.

Ale przecież on ma coś pod czterdziestkę – jęknął Sebb. – Dobrze się chłop trzyma, ale jak dla mnie trzydzieści cztery to już mu jakiś czas temu stuknęło. A i trzydzieści cztery to za dużo o trzynaście, nie? Technicznie rzecz biorąc, jakby bardzo się postarał, to i twoim ojcem mógłby być. A jeśli ma czterdzieści, to i starać by się nie musiał...

Zejdźcie ze mnie, dobra? – Lhynne obejrzała się na przyjaciela ze złością. Wściekłość zaległa dławiącą, włochatą kulą gdzieś w gardle, a wilk w jej wnętrzu poruszył się niespokojnie i zawarczał, napierając na mentalne ściany swojego więzienia. – Nie wiem, ile on ma lat. Nie interesuje mnie to zbytnio, bo facet i tak ma mnie gdzieś. Wydawało mi się, że mówiłam wam coś o uzbrojonych patrolach w mieście.

Może to przypadek? – Chłopak zawahał się zauważalnie. – Ja tam żadnego nie widziałem. Wydaje mi się, że znowu przesadzasz.

Dzięki za wsparcie – burknęła, ruszając w stronę szatni. Mały wystartował za nią z takim impetem, że mało brakowało, by staranował wysoką blondynkę w białych spodniach. – Co ja bym bez was zrobiła?

Lhynne nie dziwiła się specjalnie, że szatnie umieszczono w najnowszym budynku. Skoro w tych starszych nawet nie wszystkie pomieszczenia wyremontowano i oddano do użytku, wolała nie zastanawiać się nad tym, co siedziało w podziemiach... aczkolwiek nie potrafiła również opędzić się od myśli, że całkiem przyjemnie byłoby się o tym naocznie przekonać. Zabytki zawsze ją fascynowały, a ich podziemia w szczególności. Zwłaszcza jeśli były zupełnie opuszczone.

Przepychając się przez tłum, dotarła do właściwego boksu, znacznie wyprzedzając pozostałych. O mało nie potykając się o Małego, który praktycznie wskoczył jej pod nogi po tym, jak odsunął się od dłoni wyciągniętej w kierunku jego pyska przez zbyt ciekawego ucznia starszej klasy, wcisnęła się do zatłoczonego wnętrza, dyskretnie przyglądając się nowym twarzom.

O ja pierdolę! – wyrwało się wysokiemu, szerokiemu w ramionach brunetowi, gdy dostrzegł pisklaka. Kwaśnym spojrzeniem ocenił go od czubka długiego, nieco przypominającego koński pyska, aż po końcówkę drgającego niecierpliwie kolczastego ogona, a Młody odpowiedział mu w identyczny sposób, wypuszczając z nozdrzy dwa bliźniacze kłębki ciemnego dymu. W powietrzu uniósł się zapach siarki.

Zły, warknął smok. Człowiek. Zły.

Daj spokój, aż taki potworny nie może być, odpowiedziała mu, z niejakim trudem formułując zdanie w myślach. Zdecydowanie musiała więcej to ćwiczyć. Udając, że myślowego dialogu nie było, zmusiła wargi do sympatycznego uśmiechu i jako pierwsza wyciągnęła w stronę młodego mężczyzny dłoń.

Jestem Lhynne – przedstawiła się, nie pokazując po sobie szoku spowodowanego tym, jak szczerze i miło to zabrzmiało.

Khal – przedstawił się z pewną dozą nieufności, odpowiadając uściskiem. Spojrzenie ponownie uciekło mu w stronę małego Dzikiego, gdy ten zawarczał gardłowo. – Ty nie jesteś przypadkiem tą dziwną wilkokrwistą, która wepchnęła się na wojskowe treningi?

Lhynne nie zdołała powstrzymać się od bezsilnego westchnięcia. Bogowie, ludzi w swoim wieku nie cierpiała szczególnie. Sebb i Ayenne stanowili jak na razie wyjątek, jedynie potwierdzający regułę.

Żadnej innej Lhynne prawdopodobnie w tym mieście nie ma, więc całkiem możliwe, że mówisz o mnie – odpowiedziała już mniej uprzejmie i skupiła się na niepotrzebnie dokładnym rozwieszeniu skórzanej kurtki na wieszaku. Khal odwrócił się do niej bokiem i szeptem wymienił kilka uwag z popatrującymi na nią dziewczynami, które nie odezwały się do niej nawet słowem.

Nie ma co, świetne powitanie – warknęła pod nosem, gdy razem z przyjaciółmi wyszła na nowoczesny szkolny korytarz. Czerwona posadzka hallu w promieniach wpadającego przez przeszklony sufit słońca mieniła się barwą świeżej krwi, a biało-szare ściany kontrastowały z nią ostro, wywołując złudne poczucie normalności. Kryte białym barankiem kolumny, podtrzymujące okrągłą galerię z barierką z malowanego na pomarańczowo metalu, pasowały do tego wszystkiego jak przysłowiowa pięść do nosa, podobnie zielone ramy szyb, za którymi mieścił się przedsionek.

Czy to projektował daltonista? – jęknęła wilkokrwista, ze złością mrużąc oczy. – Jestem pewna, że wystarczą dwa dni, bym dostała tutaj pierdolca.

Oho, nasza pesymistyczna Lhynne wreszcie się obudziła! – wykrzyknął Sebb. – Nie martw się, Ayenne, oto jej prawdziwa twarz, żaden chwilowy wybryk. Lepiej przywyknij, jeśli nie chcesz mieć potem problemów ze zrozumieniem, co się dzieje.

Nie jestem pesymistą, tylko realistą – zaznaczyła wilkokrwista, unosząc w górę palec wskazujący. – Ty natomiast jesteś zupełnym ignorantem, jeśli nie rozróżniasz tych dwóch stanów.

Wszystko jedno co to, i tak można od tego dostać doła – skwitował chłopak.

Przesadzasz. – Trzepnięciem rozłożyła już pognieciony plan lekcji. – Na burze, czy my mamy w tym roku matematykę? I staroelficki?

Co masz do matematyki i staroelfickiego? – nie zrozumiała Ayenne.

Do staroelfickiego właściwie nic oprócz tego, że jest skomplikowany. Ale matematyka wybitnie mnie nie lubi. Do ścisłego umysłu jest mi tak daleko, że co najwyżej mogłabym mu pomachać z drugiego brzegu oceanu. – Zdecydowanym krokiem wprowadziła przyjaciół do prostokątnego łącznika wykładanego szarym linoleum, z którego przechodziło się na parter najstarszego budynku. Za całkiem zabawny uważała fakt, że jest to jedyna możliwość, by się tam dostać. – Nigdy nie nauczyłam się liczyć inaczej niż na palcach, a w zadaniach otwartych umiem tylko poprawnie wynotować dane i szukane. Osobiście uważam, że to mi wystarcza do tego, by żyć godnie, ale według systemu edukacji jestem w ogromnym błędzie.

Hol okazał się tak ogromny, że zarówno Sebb, jak i Ayenne musieli zatrzymać się na chwilę, by nacieszyć nim oczy. Po lewej stronie rozciągały się wysokie na niemal dwie standardowe kondygnacje manswerkowe okna, a żebrowe sklepienie i ściany pokryto złocistą farbą, malowaną w subtelne, wyblakłe z upływu lat kwiatowe wzory. Podłoga z czarnego marmuru onieśmielała głębią barwy, wypolerowana tak, że z łatwością można było się w niej przejrzeć, a odchodzący od sali wysoki korytarz, sklepiony ostrym łukiem, ozdobiono wielowarstwowym portalem i ceramicznym fryzem układającym się w motyw czteroliści.

O rany – wydukała Ayenne po dłuższej chwili. – Ta szkoła jest niesamowita.

Niestety głównie zaniedbana – westchnęła wilkokrwista. – Tam jest nasza klasa. – Wskazała palcem na proste drzwi z malowanego na wysoki połysk drewna, otwarte gościnnie na nieduże pomieszczenie, w którym w prostych, tandetnych ławkach tłoczyli się pierwsi uczniowie.

Lhynne kojarzyła to pomieszczenie z wycieczek, jakie podejmowała każdego roku podczas dni otwartych. Tak naprawdę nie była to część głównej bryły najstarszego budynku, lecz osobna przybudówka z łukowatym sufitem, niegdyś zapewne zachwycająca, teraz jedynie strasząca mieszającym się z historycznością kiczem. Na pomalowanym na beżowo suficie dało się zauważyć długie, prostokątne pasy, gdzie niegdyś mieściły się przeszklenia, wpuszczające do zacienionego starymi drzewami wnętrza światło słoneczne niezbędne do wykorzystywania magii i tworzenia skomplikowanych amuletów. Okna nie były wcale najmniejsze – kończyły się ostrym łukiem, a wyłożono je kwadratowymi szybami w metalowych ramach. Niestety znajdujące się nad nimi kwiatowe ornamenty zamalowano nijaką brązową emalią, mającą ukryć postępujące zniszczenie, a popękane arkady przyścienne zakryto starzejącą się błyskawicznie boazerią. W utworzone w ścianach wnęki wbudowano drewniane szafy o przeszklonych drzwiach, w których znajdowały się pomoce naukowe – zwoje metalowego drutu, bezbarwne płytki, soczyście kolorowe szkiełka, podręczniki o rozpadających się okładkach i słoiczki kolorowych emalii wraz z różnej grubości pędzlami, zaś jedynym, co ratowało meblościankę z tablicą, był fakt, że prawdopodobnie klasyfikowały się jako zabytkowe, choć tak brzydkie, że wilkokrwista z ledwością potrafiła sobie wyobrazić, że wytrzyma dłuższy czas ze wzrokiem skierowanym w tamtą stronę.

Tak jak to było do przewidzenia, gdy tylko weszła do pomieszczenia z Małym w całej swojej zafascynowanej wszystkim wokół okazałości, wszyscy zaczęli się na nią gapić. Wybrała jedną z wolnych ławek, znajdującą się jak najdalej od nauczycielskiego biurka, i nakazała pisklakowi położyć się na podłodze z malowanych brązową farbą desek. Z ulgą przyjęła siadającą obok niej Ayenne i wyjęła z torebki zeszyt, którego zamierzała używać do wszystkich przedmiotów. Już dawno, za czasów normalnej szkoły zorientowała się, że z notatek zrobionych naprędce podczas lekcji nie dało się uczyć i najlepiej było je przepisywać w domu na czysto, co również ułatwiało zapamiętywanie, tutaj więc zamierzała stosować podobną metodę. Domyślała się jednak, że wytłumaczenie tego surowym wykładowcom nie będzie należało do najłatwiejszych.

Ciekawe właściwie, czy będę mogła korzystać z tych amuletów? – zamyśliła się, obracając do czuwającego w ławce za nią Sebba.

A dlaczego miałabyś nie móc? – wyraziła zdziwienie Ayenne.

Wilkokrwiści nie potrafią posługiwać się normalną magią – wyjaśniła szybko. – Ani aspektami, ani tą pogańską mocą z Creonii. Nie wiem dlaczego. Zastanawia mnie, jak to na przestrzeni lat rozwiążą. Zajęć ze stosowania magii mamy mieć sporo, a chyba nie będzie sensu, żebym w nich uczestniczyła. Mogę opanować tylko teorię.

Może dadzą ci dodatkowe zajęcia z czegoś innego? – zasugerował Sebb.

Może z szermierki – wysnuła przypuszczenie. – Proszę, żeby to była szermierka... To chyba jedyne, co mi w życiu wychodzi, oprócz porastania sierścią i biegania na czterech łapach. A korepetycji ze zmiennokształtności raczej nie oferują.

Gdy tylko zadzwonił uderzająco nowoczesny dzwonek, do pomieszczenia weszła niska, korpulentna kobieta o burzy siwych włosów, zatrzaskując za sobą drzwi z mocą, o jaką nikt by jej nie podejrzewał. Lhynne odruchowo wyprostowała się na krześle, odprowadzając nauczycielkę wzrokiem przez całą jej drogę do znajdującego się na podwyższeniu biurka. Złośliwe, niebieskie ślepka, skryte za grubymi szkłami okularów, nie wróżyły niczego dobrego.

Witajcie! – odezwała się kobieta, podnosząc na całą swoją wysokość. Sądząc po tym, jak się prezentowała, musiała być znacznie niższa nawet od Lhynne, osiągającej dumną wartość stu pięćdziesięciu dziewięciu centymetrów od czubka głowy do podłogi. – Nazywam się Monicka Merkle i będę prowadziła z wami zajęcia z tworzenia i posługiwania się amuletami. Mam nadzieję, że wszyscy macie podręczniki?

Zapadła cisza, podczas której uczniowie wymienili się zagubionymi spojrzeniami. Jeden ze smoków ziewnął, wydając z siebie cichutkie miauknięcie, lecz pod ognistym spojrzeniem pani profesor nikt nie odważył się roześmiać.

Wspaniale – burknęła kobieta pod nosem. – Więc na co tak właściwie czekacie?

Pani profesor, nikt nam nawet nie powiedział, co to miały być za podręczniki – zauważyła jedna z dziewczyn siedzących w pierwszej ławce.

Dobrze, weźcie sobie te z szafek – westchnęła ciężko. – Ty tam! – wskazała serdelkowatym palcem na Lhynne. – Rozdaj proszę te książki w niebieskich okładkach i drewniane pudełka z przyborami, są naszykowane obok nich. I... bogowie, czy to jest Dziki?

Wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę zagubionej wilkokrwistej.

Właściwie to jedynie mieszaniec, pani profesor – odpowiedziała nieśmiało. – Nawiązałam z nim więź, więc...

A pani dyrektor to o tym wie? – przerwała jej kobieta.

Tak. – Nie zamierzała dać się wciągnąć w dalsze dyskusje. Rhienne Bhardo w końcu już ostrzegała ją, że z niektórymi nauczycielami może mieć pod górkę.

Niech ci będzie. Ruszaj.

Udając, że traktowanie jej jak służącej bynajmniej nie obudziło iskierki wilczej złości gdzieś w okolicy serca, odwróciła się do wnęki i wyjęła z niej na blat swojej ławki książki i proste drewniane szkatułki. Ignorując zaciekawione spojrzenia innych uczniów, posłusznie wyposażyła każdego z nich w niezbędny zestaw. Gdy wróciła na miejsce, profesor ponownie zabrała głos.

W tych pudełkach macie zestaw do tworzenia swoich amuletów, a na pierwszych stronach podręcznika znajduje się instrukcja, jak powinniście tego dokonać. To nic skomplikowanego, ot zwykła malowanka i wyklejanka, nic, z czym nie moglibyście sobie poradzić. To wasze zajęcie na dzisiejszą lekcję. W razie wątpliwości, proszę pytać. – I usiadła ciężko na skrzypiącym krześle, wyjmując z torebki powieść w wytartej broszurowej okładce. Sądząc po niezbyt wyszukanej grafice, musiał to być jeden z wyjątkowo kiepskich romansów.

Lhynne westchnęła, próbując się uspokoić, i otworzyła podręcznik na właściwej stronie. Drewniane pudełko było naprawdę duże i faktycznie mieściło w sobie wszystko, czego potrzebowała – kilka pędzli z cienkim włosiem, metalowe płytki i szkiełka, maleńkie słoiczki z metalicznymi farbami, klej i papierowe serwetki, którymi można było zetrzeć niedoskonałości, zanim zdążyły zaschnąć. Wysypała na zniszczony blat blaszki i obróciła wszystkie we właściwą stronę. Były z grubsza prostokątne, choć zdarzały się również kwadratowe, sześciokątne i kilka okrągłych, których było najmniej. Na niektórych znajdowały się specjalne wgłębienia, w które należało wkleić odpowiednie szkiełka. Choć nigdy nie miała szczególnych zdolności manualnych, rysowanie i malowanie swego czasu wychodziło jej całkiem nieźle, zabrała się więc ochoczo do pracy.

Emalie były piękne. Gdy pokryła pierwszy amulet warstwą różowo-perłowej farby, nie mogła się nadziwić, jak obłędnie lśni w promieniach słońca, przenikających między gęstymi liśćmi drzew rosnących przed budynkiem.

Była w trakcie malowania jednej z ostatnich blaszek – wykonała zadanie właściwie jako pierwsza, co napawało ją niejaką dumą – ktoś zapukał do drzwi klasy i otworzył je zamaszyście, nie czekając na zaproszenie. Profesor Merkle podniosła wzrok znad powieści, a jej obwisłe policzki zaróżowiły się nieco, lecz uspokoiła się na widok czekającej na progu postaci... jedynie po to, by jej skóra z różu przeszła w purpurę.

Panie von Eckhardt! – zerwała się z miejsca i ukłoniła służalczo, choć Kriggs wyglądał na nieco tym faktem zakłopotanego. – Dzień dobry! W czym mogłabym pomóc?

Rany, podmienili ją przez tych kilka minut? – jęknęła Ayenne, krzywiąc się teatralnie.

Albo ma rozdwojenie jaźni – syknął im nad głowami Sebb, z ledwością powstrzymując dławiący go atak śmiechu.

Lhynne bynajmniej nie było szczególnie wesoło. Dlaczego ten burzowy człowiek musiał nękać ją nawet tutaj? Mało nie zapadła się pod ziemię, gdy mężczyzna spytał ze spokojem:

Mogę prosić na chwilę Lhynne Lehann'rive?

Lhynne, proszę, możesz wyjść. – Kobieta łaskawie wskazała jej dłonią drzwi. Wilkokrwistą przez moment kusiło, by podziękować jej za ten akt dobroci pokłonieniem się do samej ziemi.

Podniosła się z miejsca, nakazując Małemu zostać, lecz ostatecznie pozwoliła, by smok poszedł za nią, gdy z wrzaskiem zerwał się ze swojego miejsca i przylgnął do jej nóg na znak, że nie zamierza siedzieć sam wśród zupełnie obcych ludzi. Ignorując kolejne ciekawskie spojrzenia, odważnie przeszła przez podtrzymywane przez Kriggsa drzwi, nie zamierzając unikać jego spojrzenia.

Szlag, a jednak spuściła wzrok w ostatniej chwili. Na burze, zakochane kobiety są doprawdy żałosne, burknęła w myślach.

Ostatnim, czego się spodziewała, było to, że Kriggs na samo powitanie parsknie serdecznym śmiechem. Sporadycznie widziała, żeby w ogóle się uśmiechał, a tu takie zaskoczenie?

Na bogów, naprawdę wykluł ci się Dziki? – wykrztusił, gdy już zdołał opanować się na tyle, by zdołać cokolwiek powiedzieć. – Nie mogłaś w przynajmniej jednej kwestii być normalna?

Jestem wyjątkowa, nie nienormalna – zaznaczyła, prychając ze złością. Na burze, spojrzenie tych dwubarwnych oczu naprawdę źle na nią działało. – I wydaje mi się, że nie prosiłam o dodatkowe problemy. To one lubią same mnie znajdować.

Nie miałem nic złego na myśli, dziewczyno – westchnął ciężko, poważniejąc, widocznie interpretując jej zachowanie jako złość. – Jestem prawdopodobnie ostatnią osobą, która powinna komukolwiek wypominać więź z Dzikim, sam przecież użeram się z jednym od dawna. Zwłaszcza że ona jest wyjątkowo piękna. – Skinął głową w stronę obserwującego go z dziwnym wyrazem pyska pisklaka.

Jaka ona? Więź? – Lhynne zawahała się znacząco.

Co? – Mężczyzna zmarszczył zabawnie brwi. – Znaczy ona też, ale mówiłem o niej. – Wytknął palcem Małego. – Umie już mówić?

Nie. To znaczy tak – wydukała w szczerym szoku. – Umie mówić pojedyncze słowa. Ale przecież to jest samiec? – Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie.

Szczerze wątpię. – Ponownie się uśmiechnął, tym razem w typowy dla siebie sposób – jednym kącikiem ust. – Uwierz, mam do czynienia ze smokami dłużej niż ty w ogóle żyjesz, umiem rozróżnić samca od samicy.

Ale... – Bezradnie obejrzała zaciekawionego Małego od góry do dołu, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. – Odkąd się wykluł, miałam ciągle wrażenie, że to samiec. Głos też ma taki... w sumie to ciężko po głosie określić.

Świadomość własnej płci zyskują po mniej więcej dwóch tygodniach od wyklucia. Jeśli już mówi, powinna lada moment zacząć to lepiej rozumieć. Ale mówię ci, to jest ewidentnie samica. W dodatku wyjątkowo wyrośnięta. Zaczęła już być złośliwa?

Od dzisiaj – wydukała.

To też raczej typowe dla samic. – Wciąż się uśmiechał, tym razem zaś w jego oczach pojawiło się coś dziwnego, coś ciepłego... zniknęło jednak na tyle szybko, zastąpione zwyczajnym dystansem, że nie zdołała tego zinterpretować.

Dobra, niech ci będzie ta Khrimme – wycedziła, oglądając się na Małego – czy raczej Małą – ze złością. Jakby to była jej wina...

Khrimme? – Kriggs wyglądał na szczerze zaskoczonego. – Chcesz nazwać smoka od imienia bogini wojny i chaosu?

Spodobało jej się to imię, więc co ja poradzę? – Rozłożyła ręce w przepraszającym geście. – A już miałam przekonywać go do Daghona. Znaczy ją. Święta mgło, to dziwne...

Wierzący cię zjedzą.

Zjedzą mnie tak czy siak przez samo to, jak ona wygląda. – Wzruszyła ramionami. – Równie dobrze może mieć dziwne imię.

Khrimme, powtórzyła smoczyca rozmarzonym tonem. Podoba mi się.

No proszę, tylko ktoś powiedział jej, że jest dziewczynką, i już zaczęła mówić pełnymi zdaniami. – Potarła skronie, czując zbliżający się wielkimi krokami ból głowy. – A czemu zawdzięczam sobie to spotkanie? Chciałeś porozmawiać o smokach, czy coś się stało?

Właściwie to coś się stało. – Generał zdawał się nie zauważyć jej idiotycznego rozczarowania, lub tak dobrze je zignorował. – Mam dla ciebie zadanie, Lhynne. A właściwie to sam król Erghon je ma. Próbowałem go od tego odwieść, bo nie wydaje mi się, byś czemuś takiemu podołała, ale chyba faktycznie jesteś najlepszym kandydatem.

Jak zwykle we mnie wierzysz. – Nie zdołała powstrzymać się od przytyku. – Co to za zadanie?

Nie chodzi o to, że w ciebie nie wierzę, tylko... – Zaklął i potrząsnął głową, chcąc pozbyć się z niej natrętnej myśli. – Chodzi o to, że jego wysokość pragnie zrobić z ciebie szpiega.

Szpiega? – Aż się zakrztusiła. – Czy to ty przypadkiem nie powiedziałeś mi kiedyś, że jestem subtelna jak paleta z pustakami?

Być może. Ale tu nie chodzi o dyskrecję, a pretekst. Usiądziesz? – Zapraszającym gestem wskazał jej ciągnącą się pod wielkimi oknami niską ławkę.

Dziewczyna powlokła się smętnie na niewygodne siedzisko i przycupnęła na samej jego krawędzi, odruchowo chowając dłonie między udami, nagle przytłoczona ogromem pięknego hallu. Czy przed chwilą on też zdawał się tak wielki?

Kriggs zaczął przechadzać się w tę i z powrotem, co zwykł robić zawsze gdy się denerwował. Khrimme wodziła za nim wzrokiem, niecierpliwie poruszając końcówką ogona, w przebijających się przez stare, zmatowiałe szkło promieniach słońca tak głęboko czarna i nierzeczywista, że w oczach Lhynne wyglądała jak żywy cień, dziura o kształcie smoka wycięta w materiale rzeczywistości. Jedynie czerwone ślepia odznaczały się barwą na całym matowym ciele, lśniące i intensywne jak krople zaklętej w szklanych kulach lawy.

Bogowie, czuła się źle i pewnie tak właśnie wyglądała. Coś ją do tego człowieka ciągnęło. Za każdym razem, gdy tylko o nim myślała, w jej wrażliwym sercu pojawiało się wrażenie nieznośnej pustki, zupełnie jakby brakowało jej ważnej, niemalże integralnej części ciała. Czegoś, co tylko on mógłby uzupełnić, a bez czego nie dało się w pełni czerpać z życia. O ile wszystko byłoby bardziej kolorowe, gdyby oglądała świat u jego boku. O ile łatwiej byłoby stawiać czoła wyzwaniom, trzymając go za silną dłoń. O ile lepiej byłoby spać, słysząc bicie jego serca...

Dlaczego miłość tak bardzo bolała? Dlaczego to musiało być tak pozbawione sensu...?

Kriggs, co dzieje się w mieście? – spytała szybko, zanim zdążyła na dobre się rozpłakać. Już czuła szczypiące w kącikach oczu łzy.

Widziała, że nabierał powietrza, by zbyć ją jakąś głupotą, dodała więc czym prędzej:

Nie będę pchać się w żadne niebezpieczeństwa, jeśli nie wiem, co jest wokół grane. I nawet mi nie mów, że nic. Ciężko ich zauważyć, ale jeśli wiedzieć, czego szukać, żołnierzy w mieście da się dostrzec. I odwołali lekcje na trzy dni. Próbuję sobie wmawiać, że to tylko moja paranoja, ale obawiam się, że coś jest na rzeczy.

Mężczyzna westchnął z rezygnacją. Wzdrygnęła się odruchowo, gdy Mgielne Ostrze z sykiem przecięło powietrze, gdy zakręcił w nim w palcach, i zniknęło w kłębie zielonkawej pary. Zawsze robił tak, gdy był zdenerwowany.

Prawda jest taka, Lhynne, że na granicy mamy wojnę – powiedział wreszcie. – Creonia atakuje przez Góry Barierowe. Potyczki trwają już od kilku dni. W stolicy prawdopodobnie niebawem zostanie to ogłoszone, lecz to nie ode mnie zależy, kiedy król wyrazi zgodę. Na razie nie chce siać paniki, ale nie wygląda na to, by te działania miały się niebawem skończyć.

Lhynne zbladła gwałtownie i poczuła, że robi jej się słabo. Na odsłoniętych przedramionach rozsypała się gęsia skórka, a wilk w jej wnętrzu zaczął szaleć, drapiąc ostrymi pazurami w ściany swojego więzienia. Mały – czy raczej Mała – rzuciła się w jej stronę i wtuliła rogaty łeb w ciepły brzuch swojej pani, skamląc z niepokojem.

Wojna? – wyszeptała, nie ufając własnemu głosowi. – Jest aż tak źle?

Zaczęło się identycznie jak niemal dwieście lat temu – warknął z nagłą złością. Tym razem przytrzymał Mgielne Ostrze o wiele dłużej, niż normalnie, a od zbyt silnego chwytu na rękojeści wystąpiły mu żyły na lewej dłoni. – Zaatakowali niemal te same miasta. Z niemal identycznym skutkiem. Jedynie Havre wzięli na pierwszy ogień, zamiast zostawić na sam koniec. Jeśli wyburzą Smoczą Grań, będą mogli wprowadzić do Ragharranu regularne wojsko, a my nie mamy pojęcia, jak ich przed tym powstrzymać.

Nie możecie wysłać tam smoków? – spytała z nadzieją. – Jeśli dobrze się orientuję, tę grań można wysadzić tylko za pomocą magii...

Creończycy potrafią walczyć ze smokami, Lhynne. Jak myślisz, dlaczego Vrarghr Lemarr był aż tak szalony? – W jego słowach pojawiła się gorycz.

Nie wiem – przyznała. – Historycy niechętnie o nim mówią.

Więc słuchaj. Lemarr był jeźdźcem smoka i generałem. To on prowadził większość walk z creończykami, to dzięki niemu te wojny ostatecznie się skończyły... ale wydarzyło się coś, co go złamało. Zawsze był na swój sposób zimny i okrutny, tak mówią, ale w szaleńca przemieniło go jedno wydarzenie. Wiesz, co się dzieje, gdy jeździec straci smoka?

Słyszałam, że to oznacza śmierć.

I bardzo dobrze słyszałaś. Tylko że Vrarghr jakimś sposobem przeżył. – Głos dziwnie mu zadrgał, a prawa, wolna dłoń uniosła się do gardła w nerwowym geście. – Creonia zgotowała im podstęp – fałszywy atak w górach, podczas gdy prawdziwe natarcie zniszczyło doszczętnie Havre. Lemarr urodził i wychował się w tym mieście, a gdy zobaczył z daleka, że płonie, sam rzucił mu się na ratunek, wiedząc, że armia nie zdąży za nim. Jarrhönn, tak nazywała się jego smoczyca. Była największa i najsilniejsza ze wszystkich smoków z armii, bo również miała w sobie jakąś domieszkę krwi Dzikich, chociaż była biała. Rozumiesz, była albinosem. Ślepia miała całkiem podobne do niej... – Spojrzał na Khrimme, lecz zreflektował się szybko i zaklął pod nosem. – Vrarghr poleciał tam sam, bo jako jedyny miał szansę zdążyć na czas, ale nie udało mu się. Miasto było już zdobyte. Próbował samodzielnie wypędzić żołnierzy, ale pech chciał, że dobrze wiedzieli, jak należy walczyć ze smokami. Mieli specjalną machinę, konstrukcją przypominającą nieco skorpiona – była burzowo celna, a strzała przeszła Jarrhönn tutaj. – Wskazał miejsce na szyi, które wcześniej nerwowo potarł. – Uszkodziła tętnicę. Smok wykrwawił się w kilka minut. A Vrarghr jakimś cudem przeżył, chociaż nikt nie wie, jak to możliwe. Pech chciał, że nie był już do końca taki sam, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Chyba rozumiem – szepnęła, dziwnie poruszona.

Coś takiego powinno roztrzaskać mu umysł na kawałki i zmienić w śliniącego się idiotę, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiło. Stał się po prostu tym Vrarghrem Lemarrem, którego znamy z lekcji historii. Którego pokonał Erghon Zdobywca. Ale w całej tej historii chodzi mi o coś zupełnie innego. – Zaskakująco szybko przywołał się do porządku. – Creończycy wiedzą, jak walczyć ze smokami, i dysponują zarówno sprzętem, jak i mocą, która jest w stanie nam zagrozić. Jeśli nie chcemy tracić smoków i jeźdźców, musimy być ostrożni. A będąc ostrożnymi, niewykluczone że przegramy.

Nie ma ochotników, którzy by zgłosili się do pilnowania tej grani? – spytała po chwili ciszy. – Żeby nie posyłać nikogo na siłę...

Są. Ale myślisz, że sprawia mi przyjemność, gdy muszę podjąć decyzję, którego z nich tam wysłać? Wiem, jak to jest stracić smoka. – Skrzywił się. – Sama wiesz, jak wygląda Zarroth. A ja pamiętam, jak to na mnie wpłynęło, i nikomu tego nie życzę.

Zdziwiła się, gdy z kieszeni wojskowych bojówek wyjął paczkę papierosów i odpalił jednego z nich pstryknięciem palców.

Nie mów nikomu – rzucił, widząc jej zszokowane spojrzenie. – Twoje zadanie miałoby polegać na czymś zupełnie innym, choć nikt z nas nie może wykluczać, że to ma jakiś związek z Creonią. W Myllhaven znajduje się powiedzmy, że tajny instytut. Tak naprawdę wiedzą o nim prawie wszyscy, lecz są tak burzowo sprytni, że nie sposób inaczej ich podejść, a wieści, jakie stamtąd dochodzą, są niepokojące. Ci ludzie znają wyliczenia odnośnie występowania Czarnych Burz, które zupełnie nie pokrywają się z naszymi. Potrzebujemy kogoś, kto zdoła tam wejść i zdobyć dla nas te informacje.

A skąd pomysł, że ja jestem tym kimś? – Z zaskoczeniem uniosła brwi. – Wspominałeś o jakimś pretekście.

W instytucie najprawdopodobniej jest urządzona szkoła dla odmieńców. A ty, jakby nie patrzeć, jako wilkokrwista poniekąd do nich należysz i masz pretekst, żeby nas nienawidzić. – Potarł zmęczonym gestem czoło. – Tylko szczerze mówiąc nie wiem, jak to pogodzić z nią. – Wskazał krótko na mruczącą Khrimme. – To w połowie Dziki. Jeśli nie poświęcisz jej odpowiednio dużo czasu teraz, potem będziesz mieć ogromne problemy, żeby sobie z nią poradzić. Trzeba to dobrze przemyśleć.

Jeśli to będzie w najbliższym czasie, to pewnie mogłabym wziąć ją ze sobą. – Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała. Misja napawała ją paraliżującym lękiem, lecz nie była w stanie zaakceptować tego, że Kriggs mógłby zobaczyć w niej tchórza. Chciała mu zaimponować, na bogów. Chciała stać się w jego oczach kimś wartościowym i godnym tego, by móc poświęcać mu obowiązki. No i czy to przypadkiem nie będzie przy okazji coś, co pozwoli na wybicie się na tyle, by ludzie zaczęli darzyć ją szacunkiem, nie lękiem, przynajmniej w wąskim kręgu, który wiedziałby o tej misji?

Nie jestem pewien, czy uda nam się przygotować ci grunt w kilka dni – przyznał. – Będę próbować. Ewentualnie spędzisz tam jedynie parę nocy, choć nie jestem pewien, czy uda ci się wtedy dostać tak blisko informacji, żeby...

O to się nie martw. – Uśmiechnęła się półgębkiem. – Jestem z tych dzieciaków, które dopisywały oceny w szkolnych dziennikach tak, że nikt się nigdy nie zorientował. Coś wymyślę. Kto podejrzewałby wilkokrwistą o szpiegostwo? Masz rację, powinnam was wszystkich nienawidzić. I jestem burzowym odmieńcem, kobietą przemieniającą się w wilka. Nie wiem, czy akurat o takich odmieńców im chodzi, ale w razie czego głupią też mogę udawać.

Kriggs uśmiechnął się półgębkiem.

Czyli możemy na ciebie liczyć? Zaopiekuję się małą, jeśli nie będziesz mogła zabrać jej ze sobą. Mam doświadczenie z Dzikimi, spróbuję nad nią zapanować na tyle, by potem nie sprawiała ci większych problemów.

Poczuła rozlewające się w okolicy serca ciepło. Bogowie, to było takie miłe...

Dziękuję. – Odpowiedziała uśmiechem. – Czekam na informacje. I mam nadzieję, że ktoś jednak będzie czuwał, by mnie tam nie przerobili na mielone.

Jasna sprawa. Możesz wracać na lekcje.

Zawołała na Khrimme i zniknęła za drzwiami klasy. Kolejny raz zignorowała dziesiątki zaciekawionych spojrzeń – tym razem jeszcze bardziej natrętnych, niż wcześniej – i ponownie zajęła swoje miejsce w ławce, z przyjemnością zauważając, że w tym czasie idealnie nałożona emalia na amuletach zdążyła porządnie stwardnieć.

No i co? – Ayenne i Sebb wyszeptali te słowa praktycznie jednocześnie, nachylając się w jej stronę jak dwa głodne sensacji sępy.

Okazuje się, że Mały jest Małą – odpowiedziała, z ledwością powstrzymując się od śmiechu.

Że co? – Ayenne wyprostowała się na krześle tak gwałtownie, że mało z niego nie spadła, a profesor Merkle syknęła na nią przez zaciśnięte mocno zęby, ponownie pochłonięta swoją pasjonującą lekturą. Sebb nie wydobył z siebie nawet słowa.

No to. Od dzisiaj nazywa się Khrimme. Nie patrzcie tak na mnie, sama powiedziała, że to imię jej się podoba. – Jak gdyby nigdy nic otworzyła niewielki woreczek z kolorowymi kryształkami i naszykowała tubkę z przezroczystym klejem. – Ayenne, też lepiej zwróć uwagę na swojego. Podobno to samice są złośliwe.

Khrimme zamruczała, z satysfakcją mrużąc ślepia. Widocznie określenie jej złośliwą uznała za najlepszy komplement.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz