wtorek, 6 lutego 2024

Rozdział 6

 

Strach był lekko gorzki i odrobinę ziemisty w smaku, a brzmiał jak stukot podkutych wojskowych butów na wykładanych marmurem posadzkach pałacu, rozrywający ciszę niczym tykanie ogromnego zegara, odliczającego czas do nieskończonej katastrofy.

Miss podejrzewała, że wcale nie mijała się w tych przypuszczeniach z prawdą, choć Issie zapewne byłaby skłonna zarzucić jej zbytnie dramatyzowanie i pesymizm. Pech chciał, że księżniczka samą siebie określiłaby jedynie realistką, a fakt, że rzeczywistość pozostawiała sobie wiele do życzenia, momentami zamieniając w coś na kształt bynajmniej nie najprzyjemniejszego koszmaru, nie było już przecież jej winą.

Prawda?

Skrzywiła się ledwo zauważalnie, spuszczając wzrok na żyłkowaną srebrem w fantazyjne wzory posadzkę. Niegdyś, wiele lat temu nasłuchała się opowieści o tym, jakoby lśniące w słonecznym blasku nici z wysokości tworzyły niesamowity wzór, układający się w motyw latających gholobarskich żmijów i drzew o poskręcanych, grubych konarach, lecz gdy pewnego dnia udało jej się niepostrzeżenie wspiąć na rusztowanie, z którego słudzy wymieniali świetlne kule w żyrandolach z giętego złotego drutu, przekonała się, że nawet jeśli kiedykolwiek podobna mozaika istniała, obecnie była zbyt zniszczona, by dopatrzyć się w niej szczegółów. Fakt, jakoby w paru miejscach dostrzegła coś w rodzaju celowego zacierania wzorów, zachowała dla siebie, dobrze wiedząc, z jaką reakcją spotkałaby się, gdyby wygłaszała podobne poglądy na głos. W zamku Creonii każdy najdrobniejszy przedmiot zdawał się mieć uszy.

Dobrze znany korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność, a eskortowana przez czterech milczących strażników Miss nieustannie miała wrażenie, że tak naprawdę znajdują się wciąż w dokładnie tym samym miejscu. Nie znała się zbyt dobrze na magii, dobrze jednak wiedziała, że istniały zaklęcia zdolne zakrzywić rzeczywistość w ten sposób, by nieszczęśnik podążał naprzód aż do utraty sił, a tak naprawdę nie przesuwał się choćby o centymetr. Irracjonalny strach ścisnął ją za gardło lodowatymi kleszczami, lecz odpędziła go ze złością, potrząsając lekko głową.

Idiotyzm. Kto rzucałby na ciebie zaklęcia w twoim własnym domu?

Zaczerpnęła głęboko tchu i bardzo powoli wypuściła powietrze z płuc, próbując się uspokoić. Uniosła na krótką chwilę głowę, mając nadzieję znaleźć swego rodzaju pocieszenie w pięknie wysokiego krzyżowo-żebrowego sklepienia, pomalowanego obłędnie lśniącą perłową farbą we wszystkie możliwe odcienie chłodnego błękitu, jasnej zieleni i fioletu. Wielokrotnie zastanawiała się, czy te wzory również miały coś oznaczać, lecz w czytanych księgach nie natrafiła na żadną wzmiankę, jakoby miało tak być. Zamek w Creonii nie był tak stary jak ten w Myllhaven, nie mogła więc zrzucić braku informacji na karb minionej Cienionocy.

Tak naprawdę nie do końca wierzyła w to, by kiedykolwiek jakaś Cienionoc miała miejsce, lecz tego również nie próbowała mówić głośno. Podejrzewała, że Ghax nieźle złoiłby jej o to skórę. Niejasna ragharrańska religia była dla niego tak ważna, że z trudem znosił jakiekolwiek wzmianki, jakoby mogła być nieprawdziwa, co na creońskim dworze zakrawało niemalże o herezję. Miss, choć niezbyt religijna, nieraz czuła się w jego towarzystwie nieswojo, choć spędziła u jego boku niemal całe swoje świadome życie. Wierzenia wschodniej części Starego Kontynentu brzmiały dla niej jak zbiór nieco zbyt brutalnych, ale jednak bajek, którym jedynie bardzo małe dziecko mogłoby dać wiarę. Tylko dlaczego w takim razie zaczęła je cytować...?

To nie był najlepszy moment, żeby o tym myśleć, i Misselya dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Głośno przełknęła ślinę i z ledwością powstrzymała cisnące się jej na usta przekleństwo, gdy dostrzegła, że niemal już dotarli do okazałych, złoconych wrót, prowadzących do sali tronowej króla Irhossa.

Do sali tronowej, w której czekał na nią wściekły jak sto nieszczęść ojciec.

Strzegący drzwi strażnik ukłonił jej się głęboko, niemalże zamiatając włosami nieskazitelnie czystą posadzkę.

Witam, panienko Misselyo. Król oczekuje na panienkę.

Och, z pewnością oczekiwał. Wątpiła jednak, by zamierzał się z tego szczególnie cieszyć. Ona sama również wolałaby znaleźć się obecnie w każdym innym miejscu, choćby miało to oznaczać nawet czytanie całymi dniami książek polecanych przez Issie. Tak, zagłębianie się w te idiotyczne nastolatkowe romansidła wydało się nagle perspektywą cokolwiek kuszącą, gdy przyrównać ją do tego, co czekało dziewczynę za tymi przesadnie ozdobnymi, zdecydowanie za dużymi jak dla człowieka drzwiami.

Proszę, mogę czytać książki Issie choćby i do końca świata, tylko nie każcie mi tam wchodzić...

Wszystko w porządku? – Poczuła na ramieniu ciężką dłoń Ghaxa. Gdy uniosła rozedrgany wzrok na jego twarz, zauważyła wyzierającą z oczu troskę, z którą silny czarnoskóry mężczyzna nie zamierzał się kryć.

Nic nie jest w porządku, Ghax – odparła, a jej głos zabrzmiał piskliwie i obco. Była jednak zbyt przerażona, by jakkolwiek się tym przejąć. – Ja nie chcę tam wchodzić. Proszę, możesz iść ze mną?

Dwie obfite brwi zbiegły się pośrodku pobrużdżonego czoła.

Wiesz dobrze, księżniczko, że nie mogę. Ojciec pragnie porozmawiać z tobą w cztery oczy.

I to jest właśnie najgorsze... Z ledwością powstrzymała się od wypowiedzenia tego na głos. Pokiwała jedynie sztywno głową i ponownie zwróciła się w stronę przejścia. Na krótki znak Ghaxa jeden ze strażników otworzył przed nią ciężkie skrzydła. Złocisty blask padający z sali tronowej na krótką chwilę poraził jej wrażliwe po półmroku korytarzy oczy, lecz nie zawahała się przed przekroczeniem progu. Dumnie uniosła głowę i zadarła lekko podbródek, starając się udawać znacznie dumniejszą i pewniejszą siebie niż w rzeczywistości. W duchu modliła się, by zdrętwiałe nogi nie odmówiły jej posłuszeństwa.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem tuż za nią, a wszystko wokół spowiła cisza. Strach nabrał dziwnie kwaśnej nuty, a serce biło tak mocno, jakby zamierzało jakimś cudem wydostać się z klatki żeber. Czuła je w gardle i w okolicy żołądka, co jedynie podsycało mdłości.

W myślach dając sobie motywującego kopniaka w plecy, ruszyła odważnie naprzód, splatając dłonie na podołku. Przepiękna suknia z seledynowego materiału wyszywanego drobnymi kryształkami doskonale współgrała z jej jaskrawozielonymi oczami i upiętymi artystycznie brązowymi lokami – dobrze wiedziała, że wygląda lepiej niż zachwycająco, co w pewien irracjonalny sposób dodawało jej otuchy. Nie na darmo Issie powtarzała tak często, że dobry wygląd jest podstawą dobrego samopoczucia. Choć zazwyczaj wyśmiewała te słowa, jak i większość zachowań przyjaciółki, które podpatrzyła w ostatnim czasie od starszych kobiet i nieumiejętnie starała się wcielić w życie, musiała jednak przyznać, że wcale nie mijały się tak bardzo z prawdą. Bransoletka z białych pereł na prawym nadgarstku, mająca symbolizować jej pozycję najstarszej córki króla, i srebrny diadem z lśniącymi tęczowymi refleksami diamentami już nie ciążyły jej tak bardzo jak w poprzednich latach, a ich wagę zdołała przekuć w atut. Ciężkie, solidne, w jej oczach przestały stanowić przeszkodę, a zamieniały się w punkt podparcia dla całej pewności siebie, której w podobnych sytuacjach prawie nie czuła.

No właśnie. W towarzystwie ojca nigdy nie była pewna siebie, choć próbowała tego ze wszystkich sił.

Niskie obcasy pantofelków przyjemnie zagłębiały się w gęstym czerwonym dywanie, prowadzącym aż do stóp marmurowego podestu, na którym znajdował się złoty tron, rzeźbiony w taki sposób, by jak najmocniej przypominać pomarszczoną korę żelaznego dębu. Wprawione w materiał szlachetne kamienie lśniły wszelkimi możliwymi barwami w migotliwym świetle tradycyjnego ognia, tlącego się w dwóch lampionach ze szkła i srebra, podwieszonych do rzeźbionych w mitologiczne sceny kolumn, na których opierał się niewielki baldachim w kolorze pudrowego różu. Pokryte szczerym złotem ściany sali zdobiły obrazy najznamienitszych creońskich artystów, a przepiękne rzeźby aniołów i świętych stawiały to miejsce znacznie powyżej jakiejkolwiek, choćby i najwspanialszej świątyni, w której Miss kiedykolwiek była. Wielkość pomieszczenia była jednym z dowodów na to, że w Creonii również kiedyś żyły smoki i były na tyle ważne, by mieć wstęp do takiego miejsca, lecz każdy wiedział, że nie należało wspominać o tym publicznie. Po obu stronach ścieżki wytyczonej dywanem czuwały kolejne posągi – skrzydlate postacie o dłoniach złożonych jak do modlitwy kłaniały się z szacunkiem w stronę przybyłych gości, znacznie wyższe od zwyczajnego człowieka. Nieznany artysta oddał je tak wiernie, że sprawiały wrażenie zamierających w połowie ruchu, lecz ich martwe kamienne oczy nie wyrażały zupełnie nic, a gładkie twarze o subtelnych rysach uniemożliwiały rozpoznanie płci.

Miss jako dziecko bała się ich wprost panicznie. Nadal, choć wstydziła się do tego przyznać, starała się omijać je wzrokiem, czując się cokolwiek nieswojo, gdy niechcący spojrzała którejkolwiek z nich w twarz. Wciąż miała wrażenie, że gdy tylko traci je z zasięgu wzroku, kamienne głowy odwracają się za nią i śledzą każdy ruch tymi przerażającymi martwymi oczami.

Zatrzymała się u samych stóp rzeźbionego podestu, wbijając wzrok w doskonale odzwierciedlone wzory w kształcie muszli z egzotycznych mórz. Dygnęła z gracją, lecz dłuższą chwilę nie miała odwagi unieść głowy, by spojrzeć na czekającą na nią postać.

Witaj, córko. – Głos ojca był dokładnie taki, jak zwykle – dość wysoki i przyjemny dla ucha, choć podszyty nutą ironii i pogardy, które sprawiały, że bynajmniej nie miała najmniejszej ochoty, aby go słuchać. Ten ton już w pierwszych sekundach potrafił zdradzić rozmówcy całą gamę uczuć, jakimi darzył go jego właściciel, a w większości nie były to emocje szczególnie ciepłe. Tak mówić mógł człowiek, który nawykł do okazywania swojej wyższości, a upadlanie poddanych sprawia mu przyjemność.

Witaj, ojcze – odpowiedziała cicho, nie ufając własnemu głosowi. Brzmiała przy nim tak żałośnie słabo, że to aż bolało. Śniade policzki zaczęły szczypać od wypływającego na nie ognistego rumieńca wstydu, a mięśnie karku bolały, protestując, gdy spróbowała go jeszcze mocniej ugiąć.

Do diabła, Miss, gdzie ta twoja legendarna pewność siebie? Gdzie podziała się ta pyskata dziewczyna, przed którą wszyscy woleli uciekać w popłochu, lękając się dręczącej ją choroby psychicznej? Gdzie ta księżniczka, która potrafiła zachować się po królewsku, lecz nie omieszkała również od czasu do czasu wywinąć służbie lub straży psikusa, po którym karano ją jak zwyczajnego podlotka?

Miała nieznośne wrażenie, że przynajmniej połowa jej osobowości skuliła się trwożliwie i ukryła gdzieś głęboko przed lodowatym spojrzeniem ojca, zostawiając jedynie pustą, podszytą przerażeniem skorupę, drżącą pomimo wszechobecnego gorąca i kilku warstw materiału, z których składała się piękna suknia.

Misselyo, proszę, spójrz na swojego ojca.

Wzdrygnęła się zauważalnie i zacisnęła mocno zęby. Tego właśnie się bała... Nienawidziła na niego patrzeć. A on doskonale o tym wiedział.

Z trudem uniosła głowę, starając się przybrać jak najbardziej neutralny wyraz twarzy. Odczuła nieśmiałe ukłucie dumy, gdy zdołała powściągnąć emocje i odpowiedzieć z podobnym chłodem. Ojciec z pewnością znał ją na tyle dobrze, by bez trudu przejrzeć tę maskę, lecz nie zdołała powstrzymać się od radości dzięki temu małemu zwycięstwu.

Król Irhoss III był postawnym mężczyzną w sile wieku, o brązowych włosach z miedzianym nalotem i zimnymi, błękitnymi oczami. Silną, kwadratową szczękę porastała gęsta broda, przystrzyżona w ten sposób, by jeszcze mocniej podkreślić jej męski kształt, a palce dużych, nawykłych do walki szablą dłoni zdobiły pierścienie z kolorowymi oczkami, w których szkiełkach zatopiono symbole najważniejszych rodów Creonii. Największy, z czerwonym jak krew rubinem wielkości połowy kciuka, nosił na sobie grawerowany złotem herb królewskiego rodu – orła o rozłożonych płonących skrzydłach i lśniących zielenią ślepiach.

Oczy zielone jak szmaragdy były cechą charakterystyczną wszystkich członków królewskiej rodziny. Miss dobrze wiedziała, jak bardzo bolało ojca to, że jako jedyny z rodu takich nie odziedziczył, i doskonale pamiętała, jak źle mogło skończyć się choćby delikatne napomknięcie o tym fakcie. Choć każdy dobrze wiedział, jak należało nazwać kolor tęczówek surowego władcy, i tak nikt na całym dworze nie poważył się, aby nazwać je niebieskimi.

Wezwałeś mnie, ojcze – powiedziała, siląc się na zdecydowany ton. Miała dosyć przeciągającego się milczenia, a panika lizała falami gęsiej skórki jej odsłonięte przedramiona. Wątpiła, by król zdołał to dostrzec z odległości kilku metrów, lecz i tak w pierwszym odruchu zapragnęła potrzeć nieposłuszną skórę i ukryć ręce za plecami. Jak nigdy żałowała, że śliczna sukienka nie posiadała długich rękawów.

Owszem, dziecko. – Pełne wargi mężczyzny wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu, który zdążyła tak dobrze poznać. – Nie domyślasz się może, z jakiego powodu?

Domyślała się. Oczywiście, że się domyślała, i to już od chwili, w której odkryła, że pożyczonych od Issie książek nie ma w zwyczajowej kryjówce. Nie miała jedynie pojęcia, jak to się stało, że ktoś je tam odnalazł. Nie odezwała się jednak, woląc czekać, aż ojciec sam wszystko opowie. Trzeba było mu przyznać, że uwielbiał słuchać własnego głosu, a pozwolenie mu na to, by popadł w jeden ze swoich zwyczajowych monologów, nieraz było najlepszym sposobem na uniknięcie najsurowszej kary.

Misselyo, zadałem ci pytanie. – Mężczyzna westchnął ciężko i poprawił się na okazałym siedzisku. Sięgnął prawą dłonią w stronę niskiego, rzeźbionego w kwiaty stolika z ciemnego drewna, na którym zazwyczaj kładł dokumenty podczas najważniejszych obrad. Tym razem leżały na nim książki.

Jej książki. A pierwszą z nich była „Biografia Vrargha Lemarra”. Drugą, jeśli dobrze widziała z odległości, musiał okazać się ten przepiękny atlas smoków w lśniącej jak szlachetne kamienie fioletowej okładce.

Tak, ojcze, wiem, dlaczego mnie wzywasz – odpowiedziała najspokojniej, jak potrafiła. Głos niestety zdradził ją pod koniec wypowiedzi, drżąc nieznacznie. Nerwowo przełknęła ślinę i odchrząknęła, próbując w ten sposób pozbyć się zdradzającej lęk chrypki.

Czy te książki należą do ciebie? – Władca podniósł atlas, przekartkował pobieżnie i uniósł delikatnie, by mogła lepiej mu się przyjrzeć.

Przez krótką chwilę jakiś bliżej niezdefiniowany głos w jej sercu nakazał, by spróbowała zaprzeczyć. Ogień buntu rozgorzał w jej piersi, paląc nieprzyjemnie w okolicy żołądka i zmuszając drobne dłonie do zaciśnięcia się w pięści. Marzyła o tym, by gorliwie zapewnić ojca, że widzi te pozycje pierwszy raz w życiu, a znalezienie ich w kryjówce w jej komnacie nie oznacza wcale, że to ona je tam włożyła. Przełknęła jednak te słowa z wysiłkiem i ugryzła się profilaktycznie w język, aż poczuła metaliczny posmak w ustach. Dobrze wiedziała, że gdyby spróbowała zagrać tą kartą, ściągnęłaby na siebie jeszcze większe kłopoty.

Wypożyczyłam je z biblioteki, ojcze – przyznała. – To znaczy... wykradłam.

Na Boga, mało brakowało, a jeszcze zdradziłaby Issie! Strach zaatakował ze zdwojoną mocą, a łzy cisnęły się do oczu.

Ciekawy dobór lektur.

Chciała krzyczeć. Zaciskała pięści do bólu, niemal kalecząc wrażliwą skórę równo opiłowanymi paznokciami, a ogień w jej wnętrzu szalał coraz mocniej. Dlaczego on nie mógł powiedzieć wszystkiego od razu? Ile to jeszcze będzie trwać? Naprawdę podobna zabawa sprawiała mu taką przyjemność?

Wybacz, ojcze – powiedziała, tym razem zupełnie już nie zwracając uwagi na to, jak żałośnie brzmiała. – Fascynuje mnie świat i kultura obcych krajów, zwłaszcza takich jak Ragharran, który według twych słów może stanowić dla nas poważne zagrożenie. Myślałam, że ucząc się o nim, będę w przyszłości zdolna podejmować lepsze decyzje, gdy przyjdzie mi pomóc w rozstrzygnięciu sporów na granicach.

Misselyo, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że twój pradziadek zakazał czytania podobnych ksiąg pod groźbą śmierci na długo przed twym urodzeniem?

Gardło miała tak ściśnięte, że zdobyła się jedynie na sztywne skinięcie głową.

Jak myślisz, dlaczego tego dokonał?

Nie mam pojęcia, ojcze.

Aż się skuliła, gdy mężczyzna zerwał się ze swojego miejsca, odrzucając książkę na stolik tak gwałtownie, że mało brakowało, by spadła na podłogę. Zatrzymała się na samej krawędzi blatu, otwarta szeroko na stronie przedstawiającej wyrysowaną ołówkiem podobiznę Dzikiego.

Nie wiesz? – wycedził Irhoss, nachylając się w jej stronę. – Nie wiesz?! Ponieważ Ragharran to nasz wróg, durna dziewczyno! Ponieważ ich bluźniercze wierzenia są obelgą dla jedynej prawdziwej religii, a polityka stanowi poważne zagrożenie, z którego najwyraźniej nie zdajesz sobie sprawy! Zamiast być wdzięczną naszym przodkom za to, że jedynie cudem wyrwali nas spod władzy smoków, ty zachowujesz się w ten sposób?!

Wroga należy dobrze poznać, aby skutecznie z nim walczyć – szepnęła z zaskakującą pewnością siebie, nie potrafiąc oderwać wzroku od podobizny czarnego smoka. Jakieś dziwne, lekko łaskoczące uczucie zalęgło się w głębi jej piersi, jak podskórne swędzenie, którego nie sposób podrapać, a ogień złości i strachu przygasł na krótką chwilę. W tym rysunku było coś...

To nazywa się herezją – wycedził mężczyzna, mrużąc oczy w dwie wąskie szparki. – A pewnie zdajesz sobie sprawę równie dobrze jak ja z tego, co w naszym kraju robi się z heretykami, prawda? Naprawdę chcesz skończyć jak oni? Zapewniam cię, droga córko, że śmierć w płomieniach bynajmniej nie należy do najprzyjemniejszych.

Nie odpowiedziała. Uczucie paliło się i skwierczało w ogniu, napełniając jej ciało i duszę dziwną siłą, z której obecności nie zdawała sobie wcześniej sprawy. Dziki...

Na Boga, ten narysowany Dziki był przepiękny. Nie widziała go ze wszystkimi szczegółami, a wcześniej nie doczytała księgi aż do tego miejsca, lecz z jakiegoś powodu dobrze wiedziała, jak rysunek wyglądałby w przybliżeniu. Spodziewała się łusek ostrych jak groty włóczni, zakończonych lśniącymi jak bazalt kolcami, przez które, choć matowe, wyglądały jak obsypane szlachetnymi kamieniami. Dostrzegała dumne, poprzecznie prążkowane rogi z łagodną krzywizną i ostre jak brzytwy szpikulce, wyrastające z kręgów na całej długości kręgosłupa. Wiedziała, że podobne kolce, choć znacznie krótsze, zdobią całą linię żuchwy i krawędzie czaszki w miejscach, gdzie płynnie przechodziła w długą, silną szyję. A ślepia, choć na rysunku szare i martwe, musiały lśnić obłędnie intensywną barwą, jak dwa słońca zaklęte w szklanych kulach. Dziki miał dumny, długi pysk, przypominający odrobinę koński, i mocne wilcze zęby, choć na rysunku były ukryte.

Słuchasz mnie, dziecko? – Ojciec brzmiał na coraz bardziej wściekłego.

Wzdrygnęła się lekko, gdy słowa pojawiły się same, odzywając lodem na języku. Choć pierwszy raz w dzień, doskonale wiedziała, z czym ma do czynienia i nie chciała – nie mogła! – z tym walczyć. Nie miała pod ręką niczego do pisania, same więc uformowały się w jej ustach w słyszalne zdania, których nie zdołała powściągnąć przed rozbrzmieniem.

Vir khretre vanissah – wymówiła wyraźnie razem ze skandującym w jej głowie głosem, wciąż wpatrując się w sylwetkę narysowanego Dzikiego – vrherren Irhae ghrarrt.

Ojciec zamarł w połowie kroku, zatrzymując się na prowadzących na podest stopniach. Pobladł gwałtownie i zmarszczył brwi w niezrozumieniu, nie zauważając, że wciąż trzymał w górze dłoń, którą przed momentem zamierzał wykonać jeden z typowych dla siebie ognistych gestów, od których w sytuacjach silnego wzburzenia nie potrafił się powstrzymać.

Misselyo? – spytał zaskakująco niepewnym głosem, lecz córka go nie słuchała.

Obrazek żył. Dziki poruszył się ledwo zauważalnie, parsknął, a z jego nozdrzy uleciały dwa obłoczki dymu, kłębiące się jak miniaturowe burzowe chmury. Wąska źrenica rozszerzyła się na krótką chwilę, a błyskająca w niej mądrość znacznie przewyższała tę, jaką można było spotkać u najstarszego człowieka.

Thram von Vorrenhe – wyszeptała, czując, jak coś zaczyna ściskać ją w gardle – khretre ighraes im Irhae Sherres am Ghödhtre Vorghre...

Krzyknęła, gdy silna męska dłoń uderzyła ją w twarz. Przewróciła się na miękki dywan i dłuższą chwilę bała się choćby drgnąć. Dziwne uczucie odeszło, rozwiało się jak poranna mgła w promieniach wstającego słońca, pozostawiając po sobie nieprzyjemny posmak w ustach i nieznośny ból głowy, od którego aż się skuliła, zaciskając mocno powieki. Policzek piekł nieznośnie, a strach zaatakował ze zdwojoną siłą, gdy sylwetka króla rzuciła na nią rozedrgany cień.

Dobrze wiedziałem, że nie powinienem był przydzielać ci tego strażnika – mruknął Ihoss jakby do siebie, mierząc ją krytycznym wzrokiem. – Słuchasz mnie, dziecko? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie mówiłaś? Na Boga, gdybyś była zwyczajną creońską kobietą, starczyłoby tego na więcej niż trzy kary śmierci, uwierz.

Co mówiła? Gdyby tylko sama wiedziała... Ostrożnie otworzyła łzawiące z bólu oczy i omijając wzrokiem sylwetkę ojca, skupiła się na nadal otwartej księdze...

I nic. Rysunek Dzikiego nadal tam był, lecz zupełnie zwyczajny. Ot ołówkowy szkic pięknego, potężnego smoka, być może szczegółowy na tyle, by darzyć jego autora ogromnym szacunkiem, lecz... to nadal był jedynie rysunek. Coś martwego, wzór na kartce, zbiór linii układających się w określony kształt. Czarno-biały i martwy, dokładnie taki, jakim powinien przecież być.

Co się...? – Nie zdołała powstrzymać się od wykrztuszenia tych słów na głos, lecz urwała wpół słowa, gdy ojciec chwycił ją za ramię i jednym silnym szarpnięciem ustawił do pionu. Mało brakowało, a ponownie wylądowałaby na podłodze, gdy jego silne dłonie niespodziewanie zniknęły. Zachwiała się na miękkich nogach, walcząc z zawrotami głowy, od których aż pociemniało jej przed oczami.

Misselyo, spójrz na mnie, do stu diabłów!

Wzdrygnęła się od tego krzyku i nareszcie skoncentrowała na królu. Był wściekły. Pełna twarz aż poczerwieniała, a jasne oczy ciskały gromy.

Nie było dobrze. Było wręcz potwornie źle...

Powiedz mi, jak to możliwe, że właśnie mówiłaś po ragharrańsku? Kto cię tego nauczył?

To było po...? – Zakrztusiła się własnymi słowami. Głos ojca zdawał się kaleczyć ją do żywego, ostrzejszy niż klinga najlepszej szabli z królewskiej zbrojowni.

Ghax cię tego nauczył? A czy on w ogóle umie raghharrański? – Mężczyzna złapał ją za ramiona i potrząsnął mocno. – Nieważne. Mogłem się tego spodziewać. Czy ty masz pojęcie, co o tobie mówią? Cały kraj huczy od pogłosek, że moja córka jest ułomna na umyśle! Te twoje chore sny, twoje słowa o wizjach i słowach, a teraz to... Przynajmniej już wiem, skąd to się bierze. – Ze złością obejrzał się w stronę książek. – Masz zbyt bujną wyobraźnię, a to wszystko pogorszyło.

Wyobraźnię? – Wśród oparów lęku pojawiła się iskierka złości. Daleko jej było do wcześniejszej wściekłości, lecz z pewnością nie dałoby się jej ot tak zignorować. – To nie jest moja wyobraźnia! Ojcze, proszę wysłuchaj mnie...

Wiem już dość. – Odepchnął ją od siebie, jak bezwolną szmacianą lalkę. Z trudem wsparła się na kamiennej figurze, uparcie ignorując dziecinny lęk. Przecież to był tylko kamień...

Prawdziwy strach należało odczuwać przed stojącym przed nią człowiekiem.

Ojcze, błagam – spróbowała jeszcze raz. – To nie jest wyobraźnia. Ja naprawdę to wszystko widzę...

Zmyślasz, żeby zwrócić na siebie uwagę? – Gruba brew uniosła się w wątpiącym wyrazie. – Kłamiesz... dlaczego tak właściwie? Nie wystarcza ci to, co masz? Jesteś najwyżej postawioną kobietą Creonii, a nadal ci mało? Odkąd twoja matka zaniemogła, dobrze wiedziałem, że prędzej czy później przysporzysz mi kłopotów.

Skrzywiła się na wspomnienie matki, której nie widziała już od lat, odkąd ta zamknęła się w swoich komnatach i odmówiła wyjścia na światło dzienne, powstrzymała się jednak od komentarza.

Dziecko, czy ty masz pojęcie, że zamierzałem uczynić cię następczynią tronu? – syknął Ihoss i po chwili parsknął pozbawionym wesołości śmiechem. – Teraz możesz o tym zapomnieć.

Dobrze wiedziała, jakie plotki chodziły wśród służby już od dłuższego czasu, lecz osobiście nigdy nie dawała im wiary. Ona następczynią tronu? To nie mogło być prawdą. Jeszcze nigdy w całej historii na tronie Creonii nie zasiadła kobieta, dlaczego więc miałaby okazać się wyjątkiem? Słowa te, choć z pewnością nie należały do najmilszych, jakie kiedykolwiek usłyszała, nie zdołały zranić jej tak mocno, jak wedle zamierzeń króla miały.

Od tej pory nigdzie nie ruszysz się bez straży – oznajmił ojciec znacznie spokojniejszym tonem. Zamaszystym krokiem wrócił na podwyższenie i zajął swoje miejsce na tronie, wspierając dłonie na złotych podłokietnikach. Po krótkiej chwili od niechcenia sięgnął po jedną z ksiąg i ponownie zaczął ją kartkować. – Ponadto twoim wychowaniem zajmą się siostry zakonne od świętej Riayli. Nawet nie licz, że to się zmieni, gdy ma złość opadnie. Twój kontrakt ślubny z Ghentianem zacznie ponownie obowiązywać. Skoro sama zamierzasz utrzymywać, że jesteś niespełna rozumu, wedle twoich życzeń jako taką zamierzam cię traktować, a takie osoby nie są zdolne do podejmowania samodzielnych decyzji. Od dzisiaj to ja decyduję, co jest dla ciebie dobre.

Z potoku wiadomości przestraszony umysł Miss zdołał wyłowić tylko jedną, od której serce dosłownie zamarło jej w piersi.

Kontrakt małżeński? – wykrztusiła. – Jak możesz mi to robić?! Przecież dobrze wiesz, że...

Dobrze wiem, co będzie najlepsze dla ciebie i królestwa – przerwał jej wpół słowa. – A teraz możesz odejść. Mam jeszcze dużo pracy. – Jak gdyby nigdy nic wczytał się w otwartą księgę.

Ale...

Powiedziałem! Odejdź.

Powstrzymując cisnące się do oczu łzy, zmusiła się do szybkiego ukłonu. Przez całą drogę do okazałych drzwi sali tronowej powstrzymywała się od puszczenia biegiem, lecz gdy tylko zdobne wrota zatrzasnęły się za nią, nie zamierzała dłużej zwracać uwagi na konwenanse. Ignorując zaskoczone okrzyki czekających na nią strażników, rzuciła się przed siebie, wybuchając szlochem.

Miss? – Za sobą usłyszała głos Ghaxa, lecz nawet jego postanowiła zignorować. Nic się dla niej nie liczyło. Nic, prócz tych słów...

Ze wszystkiego na świecie Misselya najbardziej pragnęła wolności. Marzyła o tym, by nie krępowały jej sztywne zasady dworu, a jedynym, co mogło ograniczać jej ciało, było błękitne niebo nad głową. Pragnęła przestrzeni, beztroski i siły, jaką niosła świadomość, że jedyną osobą, która ma prawo decydować o niej, jest ona sama. Tak powinno być. Tak było... ale nie w przypadku kobiet. Na Boga, jaka moc nakazywała mężczyznom uczynić z kobiet swoje niewolnice? Służące, których obowiązki ograniczały się do prowadzenia domu i życia pozbawionego jakichkolwiek uciech?

Dlaczego jej płeć miała decydować o tym, czy miała prawo do bycia szczęśliwą?

Dlaczego jej własny ojciec zgadzał się na coś takiego? Dlaczego właśnie sprzedał ją jak rzecz, jedynie w celu nawiązania sojuszu z sąsiednim państwem? Czy tak powinno się robić? Czy ona była przedmiotem...?

Nie była. Księżniczka Misselya dobrze wiedziała, co jest dla niej dobre, i nie potrzebowała niczyich wskazówek, by o to zawalczyć. Tylko jak?

Ghax zaklął i zatrzymał się praktycznie w ostatnim momencie, gdy zatrzasnęła mu przed nosem drzwi swojej komnaty. Dobrze wiedziała, że użycie klamki zajmie mu ledwie parę sekund, skoro nie było w nich zamka, nie mogła jednak odmówić sobie mściwej, mrocznej satysfakcji, jaką w jej sercu obudził podobny czyn. Rzuciła się na miękkie łoże, nie zważając zupełnie na kosztowną suknię, i rozpłakała się, dając upust skumulowanej złości i strachowi.

Miss? – Tak jak przewidziała, strażnik pojawił się przy niej praktycznie natychmiast i nachylił z troską.

Tym razem miała to naprawdę gdzieś.

Nie odda mnie Ghentianowi – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Słucham? – Mężczyzna zmarszczył brwi w niezrozumieniu i powoli przysiadł na krawędzi miękkiego materaca. – Kto miałby cię...?

Nie zrobi tego! – Poderwała się nagle i ze złością odrzuciła nakrycie, pod którym schroniła się na moment. Drogi materiał w kolorze jej oczu opadł powoli na drewnianą podłogę, wzbijając niewielki kłąb przegnanego spod łóżka kurzu. – Nie ma prawa o mnie decydować!

Księżniczko, król jest twoim ojcem – spróbował mężczyzna. – A ty jesteś jeszcze za młoda, żeby...

Nie obchodzi mnie to! – naskoczyła na niego. – Nie będę tego słuchać! Mam te piekielne wizje z jakiegoś powodu i na pewno nie jest nim przejmująca chęć poślubienia pierwszego lepszego księcia, którego nawet nie znam! Nie pozwolę, żeby własny ojciec sprzedał mnie jak klacz rozpłodową, słyszysz?!

Gharrhińczyk zamarł na krótką chwilę, zupełnie zbity z tropu. Dopiero po paru ciągnących się w nieskończoność chwilach zdołał wykrztusić:

Więc co zamierzasz uczynić? Czy widzisz jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji?

Widzę – syknęła. – Ale tobie się nie spodoba, Ghax.

A czy jakikolwiek z twoich pomysłów do tej pory mi się podobał? – Wojownik nie zdołał powstrzymać się od wywrócenia oczami.

Właściwie to nie – przyznała i wzięła się stanowczo pod boki. – Mnie zresztą też zbytnio nie przypada to do gustu, ale opcja jest tylko jedna...





***



Sens tego wszystkiego wymykał się Lhynne między palcami. Doszukiwała się go w każdym ze słów Kriggsa, nieustannie analizując je w myślach, lecz za każdym razem, gdy myślała, że jest już o krok od odkrycia drugiego dna, wszelkie wskazówki czmychały przed nią, jak stadko zajęcy przed polującym na nie wilkiem. Być może drugiego dna nie było w tym wcale, lecz z jakiegoś powodu nie potrafiła ot tak tej ewentualności zaakceptować. Sama już nie wiedziała, na ile była to jej wrodzona paranoja i doszukiwanie się we wszystkim spisków, do czego nawykła przez lata ukrywania zdolności przemiany przed plemieniem, a na ile uzasadnione obawy.

Wojna z Creonią. Czy tu potrzeba było drugiego dna? Już samo w sobie, nieokraszone żadnymi dodatkowymi tajemnicami i podtekstami, brzmiało to cokolwiek marnie. Dlaczego jednak ludność nie miała o tym pojęcia? Czy faktycznie chodziło tutaj o chęć zachowania spokoju i porządku tak długo, jak to możliwe, czy może...?

Problem w tym, że obojętnie, jak bardzo by się głowiła, za żadne skarby nie potrafiła wymyślić, jaka tragedia powinna znajdować się za tym groźnie brzmiącym „może”.

Wzdrygnęła się i rozejrzała nieprzytomnie, gdy chłodny nos Khrimme trącił ją bezczelnie w okolicy żeber. Mała, nieskazitelnie czarna smoczyca obserwowała ją cwanymi czerwonymi ślepkami, najwyraźniej na coś czekając... podobnie jak Sebb i Ayenne, z którymi spędzała drugą przerwę na niewygodnej ławeczce pod manswerkowymi oknami, na której ledwie przed parunastoma minutami siedziała słuchając rewelacji Kriggsa.

Na wszystkich bogów, wojnę byłaby w stanie jeszcze jakoś przełknąć. Ale dostanie się do jakiegoś burzowego instytutu jako szpieg? Przecież to brzmiało jak marny żart. Nigdy nie uważała siebie za szczególnie subtelną osobę. Choć drobna i wysportowana, zawsze zajmowała zaszczytne miejsce osoby, która potykała się o własne nogi na prostej drodze i obowiązkowo jako pierwsza mówiła w towarzystwie coś, czego bynajmniej mówić nie powinna. Jej postura może i na to nie wskazywała, lecz Lhynne w obliczu wyzwania przyjmowała strategię taranu. A tutaj...

Ty nas w ogóle słuchasz? – Ayenne bezczelnie pomachała jej dłonią tuż przed twarzą, gdy kolejny raz odpłynęła daleko myślami. – Lhynne, co się z tobą dzieje? Jesteś rozkojarzona. Jeszcze bardziej niż wcześniej. O czym rozmawiałaś z Kriggsem?

Zaprosił cię na randkę? – Sebb puścił wilkokrwistej oczko i parsknął głośnym śmiechem na widok jej kwaśnej miny, nie przejmując się zupełnie tym, że w ten sposób ściągnął na siebie uwagę wszystkich zebranych w rozległym hallu. Jakby mało było im spojrzeń, które uczniowie rzucali przycupniętej na ławce Khrimme.

Niestety nie – wycedziła Lhynne przez zaciśnięte zęby. – To była taka... sprawa. Tajemnica wagi państwowej, sami rozumiecie.

Nie, ale niech ci będzie – westchnęła Ayenne. Jej jasne oczy przygasły na moment. – Nie chcesz, to nie mów. Co teraz mamy? Nie wiem jakim cudem, ale już zdążyłam zgubić ten plan lekcji.

Teraz będzie szermierka. – Sebb szybkim ruchem wyciągnął pogniecioną kartkę z kieszeni i wczytał się w ledwo już czytelne napisy. – Podoba wam się ta opcja?

A można zgłosić sprzeciw? – Tęga dziewczyna zupełnie oklapła. – Dlaczego z tego nie można się wypisać?

Podstawy musi znać każdy – westchnęła Lhynne. – Nie mogę cię zrozumieć. Powinnaś się cieszyć. Na całym świecie są tysiące kobiet, które oddałyby życie, żeby móc uczyć się szermierki. Mi samej udało się z ogromnym trudem, a tobie tak po prostu podsunięto tę możliwość pod nos i nie zamierzasz z niej skorzystać?

Mówiłam ci już, że nie cierpię przemocy. – Na krótką chwilę ukryła twarz w dłoniach, a czarne włosy rozsypały jej się na kolanach. – Chcę być lekarzem. Chcę się uczyć, jak leczyć ludzi, a nie jak ich zabijać.

W szermierce nie chodzi o zabijanie ludzi, tylko... – Blondynka urwała, szukając właściwego słowa, machnęła jednak w końcu dłonią, zrezygnowana. – Ech, nieważne. Nie umiem ci tego wytłumaczyć. To po prostu fascynujące. I dobrze działa na poczucie własnej wartości, gdy wiesz, że umiesz się obronić. Czujesz się bezpieczniej, pewniej. Mi to bardzo pomogło.

Być może. Ale mnie po prostu do tego nie ciągnie. Nie próbuj mi niczego wpierać, dobrze?

Przecież nie próbuję.

Próbujesz.

Lhynne ze złością zmierzyła wzrokiem bezczelnie wpatrującą się w nią Khrimme.

I ty przeciwko mnie? Też będziesz się mnie czepiać?

Czepiać? Czarny łeb przekrzywił się pytająco. Co to znaczy?

Nie powiem ci, bo zaraz zaczniesz to robić.

Nie nauczysz? Powinnaś uczyć.

O, widzisz? Już to robisz.

Smoczyca nie odpowiedziała, lecz zabarwiająca jej myśli fascynacja przemieszana z niezdrową, dziecięcą fascynacją mówiły same za siebie. Z każdą chwilą wilkokrwista czuła mocniej, że nie będzie miała z tą uciążliwą istotką szczególnie łatwego życia... Ale jak mogłaby jej nie kochać?

Z najwyższym trudem spróbowała się uspokoić, lecz obojętnie, czego by nie spróbowała, nadal czuła w gardle nieprzyjemny ucisk rozczarowania. Po zajęciach z używania magii, podczas których dobitnie dowiedziała się tego, że faktycznie miała być niezdolna do używania jakiejkolwiek magii i stała się pośmiewiskiem dla całej klasy, nie miała ochoty na zupełnie nic prócz zwinięcia się w kłębek nieszczęścia w jakimś odległym kącie.

Zadzwonił dzwonek. Lhynne z westchnięciem podniosła się z twardego siedziska i wraz z plotkującymi podniesionymi głosami przyjaciółmi posnuła się w kierunku bloku sportowego. Doskonale wiedziała, że w środku jednej z najnowszych części szkoły nie spotka zupełnie niczego ciekawego... oprócz mieczy, oczywiście. Bo miecze fascynowały ją zawsze, niezależnie od okoliczności.

Sebb pchnął ciężkie zielone drzwi, prowadzące na stosunkowo niski i wąski korytarz, wyłożony białymi kafelkami. Czarne fugi przywodziły na myśl szpitalną salę operacyjną, a ostre światło nowoczesnych jarzeniówek nieprzyjemnie raziło w oczy, odbijając się chłodnymi refleksami od szarego linoleum, którym wyłożono posadzkę. Khrimme jednym płynnym susem pokonała niewysokie schodki, ignorując groźne syknięcie zaskoczonego nagłym ruchem smoka Ayenne, i z ciekawością zaczęła rozglądać się wokół, węsząc z zapałem.

Okazało się, że do nijakich szatni prowadzą równie nijakie drzwi z barwionej na biało sklejki. Lhynne posłała ostatnie niepewne spojrzenie tryskającemu zapałem Sebbowi i jako pierwsza weszła do pomieszczenia, w którym słyszała już gwar głosów dziewcząt ze swojej klasy.

I krzyknęła z zaskoczenia, gdy coś uderzyło ją w pierś.

Ayenne pisnęła, odskakując w ostatnim momencie, nim wilkokrwista swoim impetem zbiła ją z nóg. Lhynne jakimś cudem zdołała złapać za klamkę drzwi i wesprzeć się na niej, ratując się od haniebnego upadku na brudną podłogę, lecz i tak dłuższą chwilę zajęło jej opanowanie zawrotów głowy i uświadomienie sobie, co tak właściwie się wydarzyło. Wyprostowała się, rzuciła torebkę na pobliską drewnianą ławkę i zmierzyła wściekłym wzrokiem wysoką brunetkę, z ledwością powstrzymując się od wilczego warknięcia. Zwierzęca wściekłość skłębiła się w jej gardle, niemal ucinając oddech, a ognisty dreszcz liznął jej ciało wzdłuż kręgosłupa. Khrimme parsknęła snopem jasnych iskier u jej boku i niecierpliwie drapnęła pazurami ziemię.

Mówił ci już ktoś, że nie nadajesz się do Akademii? – Odezwała się dziewczyna. Po tym, jak pchnęła ją z zaskoczenia, skrzyżowała ramiona na zbyt obfitej w stosunku do postury piersi i zamarła w pozie jasno wskazującej na to, że nie zamierzała ułatwić znajomej wejścia do pomieszczenia.

To znaczy? – Lhynne na wilczą modłę przekrzywiła głowę. Wiedziała już, z kim miała do czynienia. To była jedna z tych dziewcząt, które śmiały się z niej w szatni i potem podczas zajęć z używania magii, gdy okazało się, że nie jest zdolna do rzucenia choćby najprostszego zaklęcia, a co dopiero posłużenia się którymkolwiek z Aspektów.

Była pewna, że zdecydowanie nie byłoby jej tak do śmiechu z wilczymi kłami zaciśniętymi na gardle... na swoje nieszczęście jednak nie mogła tego sprawdzić. Wilk w jej wnętrzu szalał, a powstrzymywanie go od przejęcia kontroli w takich sytuacjach okazywało się wyzwaniem graniczącym z cudem.

Słyszałaś kiedykolwiek o jakimś jeźdźcu, który byłby zwierzęciem? – Dziewczyna roześmiała się ostro, rzucając przez ramię rozbawione spojrzenie swoim koleżankom, ustawionym za jej plecami jak armia szyderców. – Lub o takim, który nie potrafi posłużyć się magią? Przynosisz hańbę tej szkole.

A wy pewnie zamierzacie dopilnować, żeby na korytarzach panowała czystość rasowa? – Wilkokrwista nie zdołała powstrzymać się od parsknięcia. – Bardzo mi przykro, że sprawia ci to taki ból, ale jakoś musisz się z tym pogodzić. Podrzucono mi smocze jajo. To oznacza, że mam prawo się tutaj uczyć.

Zamierzamy sprawić, byś sama zrezygnowała. – Brunetka ponownie zachichotała. – Nie zdołamy cię skrzywdzić, bo jak by to wyglądało? Lepiej przypilnować, żebyś zmyła się z własnej woli. Wśród jeźdźców nie może być kogoś takiego. Jeszcze ten smok... – Rzuciła niechętnie spojrzenie Khrimme, która odpowiedziała głębokim warkotem i odsłoniętymi kłami.

Co masz do Khrimme? – Lhynne postanowiła udać głupią. – Wydawało mi się, że Kriggs von Eckhardt też ma Dzikiego smoka.

Ale mamy pewność, że z nim rozmawia. Tak duży smok nie trwałby przy nim, gdyby nie był z nim związany umysłem. A ten pisklak? Skąd mamy wiedzieć, czy przypadkiem to nie prawdziwy Dziki, którego ukradłaś z gniazda, żeby dostać się do Akademii?

Wybacz, ale to brzmi idiotycznie. – Spróbowała wyminąć dziewczynę, lecz ta zwinnie zastąpiła jej drogę. – Mogłabyś? Zaraz będzie zbiórka, a ja się jeszcze nie przebrałam.

Brunetka ponownie naparła w jej stronę. Lhynne wycofała się delikatnie, na dobre już zirytowana. Dziewczyna była znacznie wyższa i lepiej zbudowana od niej, nie miała więc żadnych wątpliwości, że nawet pomimo całego doświadczenia w walce, jakie posiadała, w próbie siłowania się z nią nie miałaby najmniejszych szans, wolała więc zapewnić sobie większe pole do manewru... lecz wtedy z niespodziewaną odsieczą przybyła Khrimme. Do tej pory złoszcząca się u jej boku i szczerząca wściekle kły smoczyca rzuciła się w stronę napastniczki jak czarna strzała, przewróciła ją i przygwoździła do posadzki całym swoim niemałym już ciężarem. Spomiędzy wilczych kłów wytrysnęło kilka jaskrawych płomieni ognia, a w wąskich źrenicach lśniły wściekłość i dzikość, jakimi mógł wykazać się jedynie prawdziwy czarny smok...

Jeden z pisklaków zakwiczał panicznie, któraś z dziewcząt pisnęła, odskakując na bezpieczną odległość. Ayenne zaklęła po męsku gdzieś za plecami Lhynne, lecz wilkokrwista nie zwracała już na to uwagi. Czym prędzej rzuciła się w stronę młodego smoka, złapała go za szyję i z niejakim trudem odciągnęła od ofiary, zanim zdołał zrobić jej poważniejszą krzywdę.

Khrimme, na bogów, nie wolno! krzyknęła na nią w myślach.

Smoczyca wyrwała jej się zwinnie i obejrzała ze złością w ślepkach. Wymieszana z jadem ślina kapała na kafelki, żłobiąc w nich czarne ślady.

Złe? Broniłam! zaprotestowała ze złością. Nie była zagubiona – była wściekła, że jej pani właśnie zabroniła jej walki.

To dobrze, że mnie bronisz, ale wolałabym, żebyś robiła to jedynie na moje polecenie!

Nie rozumiem. Parsknęła ze złością, siejąc wokół iskrami. Dobre, ale nie wolno?

Dobre, ale nie wolno bez pozwolenia. A gdybyś ją zabiła? Zabijanie jest złe. Oczywiście nie zawsze, ale... Jęknęła rozdrażniona, zagubiwszy się we własnych tłumaczeniach. Później ci to wytłumaczę, malutka. W każdym razie masz nie atakować bez mojego pozwolenia, jasne?

Jasne. Dzika wyglądała na szczerze rozczarowaną. Zwiesiła łeb, jak w gotowości do szybkiego ataku rogami, i łypnęła na gramolącą się z podłogi brunetkę, podtrzymywaną przez dwie koleżanki.

Jeszcze zobaczysz! – krzyknęła wściekła dziewczyna, celując palcem w wątłą pierś Lhynne. – Jeszcze zobaczysz...!

Co mam zobaczyć? Oprócz tego, że zaraz spóźnimy się na lekcję – warknęła wilkokrwista i jak gdyby nigdy nic zajęła się wypakowywaniem sportowego stroju z torebki.

Dziewczyna krzyknęła coś bliżej nieokreślonego w bezsilnej złości i wyszła zamaszystym krokiem na korytarz, mocno trzaskając za sobą drzwiami. Ayenne, nie wytrzymawszy absurdu sytuacji, parsknęła szczerym śmiechem, zupełnie nie przejmując się nafaszerowanymi nienawiścią spojrzeniami pozostałych dziewcząt.

Lhynne przebrała się szybko, nie potrafiąc opanować ponurej satysfakcji. Dobrze wiedziała, że podczas tej lekcji ci, którzy uznawali ją za słabą i niegodną miana jeźdźca ostatecznie przekonają się, miała również swoje mocne strony.

Długi miecz traktowała jak przedłużenie własnych rąk, a choć jej postura zupełnie na to nie wskazywała, posługiwała się nim lepiej niż spora część znacznie bardziej doświadczonych mężczyzn. Odkąd musiała uciekać od swojej rodziny i plemienia i zagubiona dotarła aż do samej stolicy Ragharranu, to szermierkę traktowała jak wybawienie od własnych demonów. Tylko dzięki niej czuła się ważna i potrzebna, nic więc dziwnego, że wkładała w nią całe swoje serce. Nie uważała siebie za natchnionego wojownika, zdolnego pokonać w pojedynku każdego, kto stanąłby mu na drodze, lecz wątpiła, by ktokolwiek z klasy nowicjuszy mógł stanowić dla niej wyzwanie. Mało kto miał możliwość uczyć się fechtunku bez zaciągania się do wojska, a w szczególności dotyczyło to kobiet. Odnalezienie smoczego jaja i wstąpienie do Akademii było jak na razie jedyną zgodną z prawem możliwością dla płci pięknej, aby jej przedstawicielki mogły przekonać się, jak to jest czuć ciężar broni w dłoniach.

Sala sportowa, na którą weszła wraz z wierną Khrimme nie odstępującą jej na krok, z pewnością robiła wrażenie swoją wielkością, lecz wiele brakowało jej do nazwania atrakcyjną. Po lewej stronie od stosunkowo wąskiego wejścia wznosiły się niewielkie, zacienione trybuny, a chłodno miętowa barwa plastikowych siedzisk gryzła się z szaro-białym malowaniem ścian. Podłogę wyłożono ciemnozielonym materiałem, którego pochodzenia nie potrafiła z całą pewnością określić, nawet gdy dla próby tupnęła w niego mocniej nogą, a przeciwległą ścianę, która znajdowała się ładnych kilkadziesiąt metrów naprzeciw wejścia, zdobiło... coś.

Coś miało barwę ciemnego granatu poprzecinanego czarnymi pasami i zapewne miało coś przestawiać, lecz Lhynne czuła, że zamysł projektanta zupełnie jej umyka.

Brzydko, szepnęła w jej myślach Khrimme, warcząc cicho.

Dobrze to ujęłaś, mała.

Nie jestem mała. Czerwone ślepka obejrzały się w jej stronę, ciskając błyskawice.

Na razie jesteś. Jak urośniesz, to porozmawiamy.

Smoczyca parsknęła z zupełnie ludzką pogardą, rozłożyła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Zatoczyła koło nad głowami obrzucających ją przekleństwami uczniów ze starszych klas i wylądowała na szczycie trybun, gdzie zwinęła się w usatysfakcjonowaną ciepłem bijącym od grzejnika kulkę, nakrywając ślepia ogonem.

Zero wsparcia – westchnęła Lhynne pod nosem i podeszła do gromadki znajomych osób, lokujących się pod granatową ścianą. Stanęła nieco z boku, dołączając do rozentuzjazmowanego Sebba i zagubionej Ayenne, i skupiła się na wypatrywaniu w tłumie nauczyciela.

Mężczyzna pojawił się zaraz po rozbrzmieniu drugiego dzwonka, oznaczającego koniec czasu przeznaczonego na przebieranie się do treningu w szatniach. Wszedł na wygrodzoną czerwoną linią część sali, pchając przed sobą okazały wózek wypełniony sprzętem. Wilkokrwista bez trudu rozpoznała znajome kształty ochraniaczy i treningowych mieczy o znacznie węższych od normalnych ostrzach, których używano do przyjacielskich sparingów i ćwiczeń w gronie początkujących. Z niejakim zaskoczeniem zauważyła, że spośród bliźniaczo podobnych, wyróżnia się jej własne ostrze, ukryte w pochwie z czerwonej skóry. Czyżby ktoś przekazał je ze szkoły szermierki tutaj? Nie miała pojęcia, jak to działało, lecz i tak poczuła irracjonalne ciepło rozlewające się w okolicach serca. Wolała przynajmniej przez chwilę łudzić się, że na świecie wciąż istnieli uprzejmi ludzie, którym zależało na dobru innych.

W szeregu zbiórka! – Postawny blondyn o bujnej brodzie i przeszywających błękitnych oczach zatrzymał się obrócił w ich stronę zupełnie niespodziewanie, a natura obdarzyła go głosem tak silnym, że nie sposób było go przegapić. Zdezorientowani nowicjusze posłali sobie nawzajem zszokowane spojrzenia i po krótkiej chwili zaczęli ustawiać się w żałośnie nieporadnym szyku na jednej z białych linii.

Lhynne o mało nie parsknęła śmiechem, widząc ich zmagania z utworzeniem idealnego szeregu. Na bogów, czy ja też byłam kiedyś tak idiotycznie nieporadna? Niemożliwe. Musiała wypaść choć odrobinę lepiej, skoro była jedyną nowicjuszką w grupie...

Lub raczej musiała wypaść znacznie gorzej. Nie zdołała powstrzymać się od skrzywienia ust w sceptycznym grymasie, lecz czym prędzej odegnała wspomnienia. Tamto już nie wróci, czyż nie? Teraz ona była tutaj górą, przynajmniej ten jeden raz.

Na następny raz macie to zrobić przynajmniej cztery razy szybciej, bo jak nie, będę kazał wam robić pompki do końca lekcji – warknął nauczyciel, zupełnie odruchowo przyjmując częściowo rozluźnioną pozycję, jaka wydawała się naturalna jedynie wojskowym. Lhynne nie była w stanie zliczyć, ile razy widziała taką w wykonaniu Kriggsa. Zapewne generał również nie był świadom tego, że ją przyjmował, lecz jej wyczulone wilcze oko błyskawicznie zwracało uwagę na podobne szczegóły.

Nauczyciel powiódł niezbyt sympatycznym wzrokiem po swoich kadetach, jasne oczy lśniły zniesmaczeniem spod kurtyny krzaczastych brwi. Wilkokrwista z ledwością powstrzymała się od parsknięcia śmiechem, gdy uświadomiła sobie, że mężczyzna naśladował właśnie jednen ze standardowych wyrazów twarzy Kriggsa. Zapowiadały się ciekawe zajęcia...

Nazywam się Errich Dhonnel i przez najbliższe lata, jeśli wszystko dobrze pójdzie, będę uczył was szermierki – wyjaśnił znacznie już spokojniejszym głosem, rozluźniając nieco potężne mięśnie ramion. – Mam nadzieję, że jakoś się do tych lekcji przyłożycie, choć jak ja znam życie, nie mam co na to liczyć. Na sam początek uprzejmie was tylko proszę, byście dobrze słuchali, co do was mówię, i przynajmniej spróbowali powtarzać moje ruchy. Zdaję sobie sprawę z tego, że w przyszłym roku spora część z was nas opuści, wybrawszy inne powołania – tu posłał niedyskretne spojrzenie żeńskiej części klasy – ale liczę na to, że przynajmniej będziecie udawać zaangażowanie. Rozumiemy się?

Część zdobyła się na nieśmiałe potaknięcia, lecz reszta milczała jak zaklęta, zahipnotyzowana fascynacją lub onieśmielona strachem.

Świetnie. Pragnę zaznaczyć również, że Akademia to nie wojsko. – Widać było, że Errich wymawia te słowa z żywą niechęcią. – Nie wymagam od was wojskowej dyscypliny, lecz będę egzekwował wykonywanie moich poleceń w jak najszybszym czasie. A teraz zapraszam do rozgrzewki. Macie na nią kilka minut, potem przechodzimy do nauki trzymania miecza. I bez podtekstów, panowie, bardzo proszę. – Posłał srogie spojrzenie kilku chichoczącym jak podlotki chłopcom. Ci umilkli, a zapadłą ciszę można by z pewnością kroić nożem. – Do roboty!

Odszedł, ponownie poświęcając uwagę wózkowi ze sprzętem, a szereg rozsypał się, zamieniając w kilka szepczących z podnieceniem lub lękiem grupek.

Lhynne nie widziała siebie w jakiejkolwiek z nich. Posłała niechętne spojrzenie dyskutującym z zapałem Sebbowi i Ayenne, wymieniającym się poglądami odnośnie przyszłych tygodni na salach gimnastycznych, i wzięła się do pracy samodzielnie. Wykonała standardową rozgrzewkę, której nauczono jej jeszcze na poprzednich lekcjach szermierki, i bez wahania podeszła do sterty ćwiczebnej broni. Errich zapodział się gdzieś w tłumie podenerwowanych czymś nauczycieli, pochwyciła więc znajomy miecz, płynnym ruchem wyciągnęła go z pochwy i podeszła do jednej z wypchanych watą i słomą kukieł, tkwiących na palach umocowanych w specjalnych otworach w podłodze.

Westchnęła głęboko, ustawiła się w znajomej postawie i spróbowała całkowicie odciąć od wścibskich spojrzeń i szeptów. Dobrze wiedziała, że zdążyła właśnie wzbudzić kolejną sensację, lecz uparcie starała się nie zwracać na to uwagi, koncentrując na własnych mięśniach i znajomym ciężarze ćwiczebnego miecza. Policzyła do trzech, czekając, aż gwar sportowej sali szczelnie okryje wytłumiająca otoczka głębokiego skupienia, i zajęła się ćwiczeniem.

Z początku zadawała ciosy powoli, dopracowując każdy ruch. Najpierw zajęła się ćwiczeniem nazywanym potocznie ósemką, skupiając się na ruchach i cięciach niekoniecznie mających wielkie zastosowanie w prawdziwej walce, lecz uczących ciało płynności i swobodnego przyjmowania kolejnych postaw. Gdy poczuła, że jej mięśnie są już wystarczająco rozgrzane i działają dokładnie tak, jak powinny, dołączyła do tego pracę nóg. Coraz dłuższe wypady kończyły się coraz szybszymi pchnięciami, stopniowo zaczęła dodawać również podstawowe zasłony i odpowiedzi, aż przeszła do pełnej walki z cieniem.

Wciąż miała przed sobą manekin. On nie mógł się ruszyć, nie mógł zagrozić jej własną bronią, lecz od czego miało się wyobraźnię? Na jej brak nigdy nie narzekała.

Krótkie, niemal oszczędne, lecz silne cięcia odzywały się w całym ciele rozkosznym dreszczem, a adrenalina zaczęła krążyć w żyłach w dokładnie takim natężeniu, jak sobie tego życzyła. Zasłony przychodziły płynnie, nogi poruszały się tanecznie w zupełnym odłączeniu od umysłu. Mięśnie reagowały same – w odpowiedzi na krótkie impulsy myśli, uruchamiały swoją własną pamięć, wyćwiczoną przez długie lata szlifowania pojedynczych ruchów do perfekcji każdego dnia. Przedramiona w krótkim czasie zaczęły piec od wysiłku, a płuca protestować – nigdy nie należała do osób o wielkiej kondycji fizycznej – lecz gdy nareszcie przerwała, by zaczerpnąć tchu, czuła się usatysfakcjonowana. Niewiele, ale wystarczająco, by odpowiednio przygotować się na najbliższy trening...

Na którym z pewnością miała nudzić się jak mops, o czym przekonała się dobitnie, widząc połyskujące szokiem oczy obserwujących ją uczniów z klasy.

Rany, to było niesamowite! – zapiszczała Ayenne, dopadając do niej w dwóch susach, choć jeszcze przed momentem znajdowała się na przeciwległym krańcu planszy. – Gdzie ty się tego nauczyłaś?!

Mówiłam ci przecież, że gdy miałam piętnaście lat, wcisnęłam się na lekcje szermierki – wyjaśniła z lekkim zniecierpliwieniem, zarzucając długi miecz na ramię. Bynajmniej nie zamierzała okazywać reszcie, że po takim wysiłku mięśnie drżą jej jak po wielogodzinnej walce. – Szkolili mnie wojskowi.

Ale jak to dokładnie było? – dopytywała dziewczyna. – I kto konkretnie cię szkolił? Bo naprawdę obłędnie wyglądasz i...

A czy to ważne? – zdenerwowała się, nagle poczuwszy irracjonalną złość. – Nie mieliśmy jednego nauczyciela. Przeważnie zajmował się tym pułkownik Khrennen, ale Kriggs też co jakiś czas prowadził zajęcia.

Przyjaciółka już nabierała powietrza, by odpowiedzieć, gdy tuż za ich plecami rozległ się głos Erricha Dhonnela:

Ty jesteś Lhynne Lehann'rive, mam rację?

Odwróciła się powoli w stronę nauczyciela. Choć nadal z jego wyrazu twarzy niewiele można było wyczytać, dałaby sobie głowę uciąć, że w lśniących źrenicach pojawiło się coś na kształt uznania. Z tak bliska dostrzegła również drobne zmarszczki mimiczne w kącikach jego oczu i ust, jasno wskazujące na pogodne usposobienie, którego w szkolnych warunkach nie zwykł zdradzać.

Tak, proszę pana – odpowiedziała ze spokojem. Domyślała się, że wojskowy musiał kiedyś o niej słyszeć. Dopuszczała również możliwość, że niegdyś go spotkała, lecz obdarzona cokolwiek marną pamięcią do twarzy, nie potrafiła sobie tego przypomnieć.

To widać. – Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Słyszałem co nieco o tobie, generał von Eckhardt wspominał, że pojawisz się w jednej z pierwszych klas. Nie da się ukryć, że to nie będą zajęcia dla ciebie, czegokolwiek by o nich nie mówić. Zmarnujesz mi się tutaj, dziewczyno.

Zupełnie wbrew swojej woli spłonęła rumieńcem i spuściła wzrok na własne stopy. Choć jak każda zdrowa na ciele i umyśle kobieta kochała pochwały, zupełnie nie potrafiła ich przyjmować.

Nie wiem, co można by na to poradzić – wydukała, niecierpliwie ważąc miecz w dłoniach.

Myślę, że mogłabyś dołączać do starszych klas. – Wskazał krótkim gestem na pojedynkującą się w dalszej części sali gimnastycznej parę. – Myślę, że żadna z nich nie ma planu zajęć takiego jak wasz, ale osobie z twoim doświadczeniem dobrze zrobi poznanie wielu sparingpartnerów. Chciałbym w tym tygodniu jeszcze mieć cię na oku – ćwicz dokładnie to samo, co reszta, i potraktuj jako szlifowanie własnych umiejętności, a potem zadecydujemy, co zrobimy z tobą dalej. Nikt nie chciałby, żebyś się uwsteczniła. Jeśli zobaczysz podczas ćwiczeń, że ktoś robi rażące błędy, nie bój się go korygować, sam nie opanuję tych dwudziestu paru osób. – Puścił jej oko i odszedł w stronę reszty grupy, rozmawiającej przyciszonymi głosami.

Nie ulegało żadnym wątpliwościom, że to właśnie wilkokrwista jest tematem numer jeden wszystkich plotek.

No nieźle – mruknęła Ayenne. – Teraz jeszcze nas zostawisz?

Najpierw spróbuję nauczyć cię miłości do broni, pani doktor. – Żartobliwie trąciła przyjaciółkę w ramię. Wskazała jej na kosz ze sprzętem. – Wybierz sobie coś ciekawego i chodź tutaj. Zrobię z ciebie panienkę z mieczem, przysięgam.

A jeśli ja nie chcę być panienką z mieczem? – Tęga dziewczyna uniosła jedną brew, lecz posłusznie wzięła jeden z bliźniaczych mieczy. – To co wtedy?

Nie masz wyboru. – Wilkokrwista uśmiechnęła się szeroko, błyskając zębami. – Moja przyjaciółka musi wiedzieć, którą stroną trzyma się broń. No dalej, jeszcze to pokochasz, zobaczysz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz