wtorek, 6 lutego 2024

Rozdział 4

 

Dwuskrzydłowe wrota sali narad otworzyły się ze skrzypieniem wiekowych zawiasów z zaśniedziałej miedzi. Stojący przy nich strażnicy w eleganckich pelerynach wyprężyli się na baczność i zasalutowali jednocześnie, kładąc dłonie na głowicach przypasanych mieczy, a większość zgromadzonych przy długim stole osób powstała, by oddać szacunek wchodzącemu generałowi.

Wchodzącemu z przysłowiowym przytupem, jak należało się domyślić.

Na męki Radrossa, dlaczego nikt nie raczył mnie wcześniej powiadomić, że mamy wojnę?! – spytał z oburzeniem Kriggs von Eckhardt, w czarnym mundurze ze złotymi guzikami dziwnie poważny, stanowczy i bynajmniej nie wczorajszy, choć wcale tak się nie czuł. Popijanie whisky trzema piwami zdecydowanie nie było najmądrzejszą decyzją w jego życiu, a głowy nigdy nie miał szczególne mocnej, lecz czuł do siebie pewnego rodzaju szacunek, że po jako takim doprowadzeniu się do porządku potrafił przynajmniej wyglądać zupełnie normalne.

Może tylko pomijając lśniące wściekłością oczy. Jasnoszare jak zwykle zdradzało pewną nutę szaleństwa, lekkomyślności i gwałtowności, czarne pozostawało o wiele dojrzalsze, lecz tym razem oba równie jasno obrazowały toczącą się w jego wnętrzu burzę.

Witaj, Kriggs. – Król Erghon Zdobywca jak zwykle pozostał jedyną spokojną osobą, a jego zakrawające o niemal lekceważące zachowanie działało na ognistą wściekłość Mglistego jak kubeł lodowatej wody. Nie uniósł wzroku znad pliku przeglądanych raportów, poprawiając jedynie zsuwające się z nosa okulary w drucianej oprawce niedbałym gestem.

Zadałem pytanie – wycedził generał, zatrzymując się u szczytu stołu. Wsparł się dłońmi o blat i nachylił, między jego palcami zamajaczyło kilka jasnych płomieni. Jak niemal zawsze w chwilach silnego wzburzenia, przestawał częściowo panować nad magią Ognia. Podczas gdy nad Mrokiem dało się zapanować w miarę ćwiczeń, płomienie miały już to do siebie, że żaden Ogniowy mag nie miał szans okiełznać ich do perfekcji.

Słyszałem – odparł król, nareszcie unosząc lodowaty wzrok. Zdając się zupełnie nie dostrzegać gęstego jak zupa napięcia, wiszącego nad głowami zebranych, odważnie spojrzał von Eckhardtowi prosto w źrenice. – Co twoim zdaniem powinienem na nie odpowiedzieć?

Kriggs z ledwością powstrzymał się od rzucenia piętrową wiązanką, cisnącą mu się na usta.

Pewien byłem, że piastuję urząd zwierzchnika wojsk Ragharranu – wycedził bardzo powoli. – Jakim prawem o stanie wojennym, który sam powinienem ogłosić, dowiaduję się od smoka pośledniego lekarza?

Zgromadzeni doradcy popatrzyli po sobie z pewną dozą lęku i niedowierzania. Nikt prócz von Eckhardta nie miał czelności zwracać się do władcy w ten sposób.

Ponieważ zamierzałem powiedzieć ci o tym osobiście na zebraniu, o którym miał poinformować cię posłaniec. – Król uniósł jedną brew w pogardliwym wyrazie i uśmiechnął się z politowaniem jednym kącikiem ust. – To nie moja wina, że wyrzuciłeś go za drzwi, zanim powiedział, o co mu chodzi.

Pewien byłem, że to sekciarz od kultystów Khrimme Jedynej – burknął Kriggs. – Ostatnio stają się uciążliwi z tymi ulotkami.

Nie miał przy sobie żadnych ulotek. A stomatologa sam będziesz mu finansował.

Odziany w elegancką, haftowaną szlachetnymi kamieniami koszulę książę Drell parsknął śmiechem, niemal składając się wpół. Wszystkie spojrzenia naraz skierowały się w jego stronę – sporadycznie widywano pół-elfa w takim nastroju. Następca tronu znany był ze swoich nienagannych manier i kamiennej twarzy, którą zachować potrafił w każdej wymagającej tego sytuacji, obojętnie co działo się wokół, podobny wybuch był więc przypadkiem wartym zapamiętania.

Przepraszam – wykrztusił, ocierając duże, lekko pociągłe oczy z łez. – Proszę o wybaczenie, już przestaję. – A następnie roześmiał się ponownie, nieopatrznie przewracając kieliszek z czerwonym winem. Służąca w skromnej szarej sukience zaraz rzuciła się do ratowania drewnianego stołu i koszuli jednego z doradców, omal nie potrącając zdegustowanej zachowaniem męża lady Vivienne.

Spokój! – Tym razem ze swojego miejsca podniosła się królowa Elveere. – Proszę wszystkich o stosowne zachowanie, nie znajdujemy się na ulicy, a sytuacja jest bardzo poważna!

Kriggs nie zdołał powstrzymać się na zawieszeniu na niej wzroku. Pomimo swojego wieku, nadal była olśniewająco piękna – gładkie rysy twarzy, pociągłe zielono-niebieskie oczy i spiczaste uszy elfa pięknie komponowały się z długimi niemal do samej ziemi kruczoczarnymi włosami, w które wpleciono złoty diadem, wysadzany rzucającymi tęczowe refleksy diamentami. W czerwonej sukni o dopasowanej górze i spódnicy z trenem sięgającym marmurowej posadzki wyglądała na nie więcej niż trzydzieści lat, choć wszyscy dobrze wiedzieli, że w rzeczywistości jest nieco starsza od swojego męża. Jednak prawdą było to, że elfy nie starzały się tak samo jak ludzie.

Piękna, władcza i onieśmielająco pewna siebie, wyglądała wręcz zjawiskowo w przypominającej katedrę sali o ścianach wykładanych różowo-fioletową macicą perłową, wśród śnieżnobiałych kolumn o rzeźbionych w kwiaty trzonach, podpierających krzyżowo-żebrowe sklepienie malowane w szczegółowe sceny bitew smoków i innych magicznych stworzeń, znanych jedynie z legend sięgających czasów sprzed Cienionocy.

Kriggs doskonale wiedział, że elficka piękność cieszy się nie tylko autorytetem. Zasłynęła w historii Ragharranu zarówno jako zdolny polityk, jak i wyśmienita wojowniczka i jeździec smoka. Na Khorra, jej czerwonego jak tętnicza krew smoka, wciąż patrzono z szacunkiem i lękiem, choć przez kontuzję sprzed wielu lat nie był już w stanie wzbić się w powietrze. Każdy, kto znał go wystarczająco dobrze, wiedział, że ta bestia wcale nie potrzebuje szybować, by stanowić zagrożenie, a jej szybkość i zwinność, jaką pochwalić mogą się jedynie smoki blisko spokrewnione ze żmijami, nie przemijała wraz z wiekiem.

Elveere miała w sobie coś takiego, co nakazywało generałowi powściągnąć emocje. Pomimo cokolwiek niewesołych wspólnych wspomnień, darzył królową znacznie większym szacunkiem niż jej męża. Być może było to spowodowane jego wewnętrznym dżentelmenem, którego nie potrafił uciszyć, gdy stawał w obliczu jakiejkolwiek kobiety, lecz naprawdę żywił do tej wojowniczki znacznie cieplejsze uczucia. I przeważnie słuchał jej, gdy dawała mu jasno do zrozumienia, że kolejny raz się zagalopował.

Proszę o wybaczenie, wasza wysokość – powiedział ze spokojem, skłaniając głowę w uniżonym geście. – Jestem wzburzony. Sama pewnie przyznasz, że mam po temu powody.

Generale, powód, dla którego żadne z nas nie poinformowało pana wcześniej o wojnie z Creonią, powinien być panu doskonale znany – odpowiedziała na to, groźnie mrużąc oczy. – Zarówno ja, jak i mój mąż wiemy, że temat jakichkolwiek konfliktów z tym państwem może być tutaj dość... drażliwy.

Drażliwy? Mało powiedziane. Kriggs doskonale wiedział, dlaczego Erghon starał się to utrzymać jak najdłużej w tajemnicy.

Uznajmy więc, że nie żywię urazy. – Aż takiej, dodał w myślach. – Czy możemy więc teraz porozmawiać o szczegółach? Co tam się stało? I dlaczego mowa od razu o wojnie?

Panie generale – odezwał się jeden z doradców, podnosząc ze swojego miejsca. – Pozwoli pan, że wszystko opowiem. Osobiście odbierałem raporty od straży granicznej i nadzorowałem jej mobilizację.

W oczach von Eckhardta ponownie zabłysnął dziki ogień, lecz jakimś cudem zdołał tym razem powściągnąć emocje.

Proszę mówić.

Wysoki, stosunkowo młody człowiek w pozbawionym ozdób, nowoczesnym garniturze skinął najpierw królowi, wyczekując jego zgody, i zwrócił się do Mglistego dopiero po tym, gdy ta została udzielona przyzwalającym skinieniem dłonią.

Wczoraj około godziny dziesiątej rano creoński oddział uderzeniowy przedarł się przez Góry Barierowe i zaatakował jedną z granicznych ragharrańskich wiosek. Mieszkańcy nie byli przygotowani, miejscowość była za mała na to, by stacjonował w niej oddział straży granicznej, została więc zdobyta praktyczne bez żadnego oporu. Wszyscy mieszkańcy ponieśli śmierć, część zabudowań spłonęła. Według relacji drużyny dochodzeniowej, pożar rozpoczął się po tym, jak podpalono dach drewnianej świątyni, stamtąd ogień rozprzestrzenił się na pozostałe zabudowania. Gdy przybyła pomoc, było już za późno, by cokolwiek uratować. Mieszkańców znaleziono na niewielkim placu przed świątynią, jednak ciała okazały się zwęglone do tego stopnia, że nie zdołano rozpoznać, czy zginęli w pożarze, czy raczej ponieśli śmierć wcześniej.

Kriggs wyprostował się gwałtownie na obitym aksamitem krześle. Ogień ponownie wyrwał się spod kontroli i kilka nieposłusznych płomyków przeskoczyło po rękawie czarnego munduru.

Jak nazywała się ta miejscowość?

Przez twarz Erghona przebiegł ponury grymas. Posłał szybkie spojrzenie Elveere, po której również znać było nagły niepokój. Urzędnik zamilkł na chwilę, zdezorientowany.

Jak się nazywała? – powtórzył Kriggs, szczerząc zęby na wilczą modłę.

Kriggs... – zaczął król, lecz generał osadził go w miejscu kamiennym spojrzeniem.

Chcę wiedzieć, jak nazywała się ta miejscowość.

Havre, panie generale – wydukał wreszcie mężczyzna w garniturze.

Niemal wszyscy podskoczyli, gdy von Eckhardt zerwał się od stołu, niemal przewracając krzesło.

Havre. Na wszystkich bogów...!

Lewa dłoń sama ułożyła się w pozycji Przywołania. Zielonkawa mgła zasyczała, skłębiła się i uformowała w długi miecz. Broń, znacznie większa niż standardowa, jak wykonana dla kogoś wyższego od nawet najbardziej okazałego wzrostu człowieka, świsnęła w powietrzu, obrócona w samych palcach.

Kriggs! – Erghon również powstał, gestem powstrzymując biegnącą w jego stronę służącą.

Dlaczego to zawsze musi być Havre? – wycedził Mglisty przez zaciśnięte zęby, przymykając na chwilę oczy. Nabrał głęboko powietrza, próbując się uspokoić. Pokrzepiający ciężar Mgielnego Ostrza tym razem nie przyniósł spodziewanej ulgi. Myślał o innym mieczu...

O mieczu białym jak kość...

Porozmawiajmy na osobności. – Król wziął go pod ramię, jak nieposłusznego dzieciaka lub zniedołężniałego starca, i powiódł delikatnie, lecz stanowczo w kierunku niepozornych drewnianych drzwi, prowadzących do jednego z licznych korytarzy dla służby.

Niewielki przedsionek był prostokątny, a sklepienie zwieszało się w nim tak nisko, że Kriggs z pewnością mógłby dotknąć go dłonią. Ściany, pomalowane na nijaki szary kolor, z pewnością sprawiałyby przytłaczające wrażenie, gdyby nie duże okno zakończone strzelistym łukiem, wpuszczające do korytarza i na odchodzącą od niego wąską klatkę schodową ciepłe słoneczne światło.

Właśnie dlatego nie chciałem ci tego mówić – warknął Erghon, gdy tylko pozbawione ozdób drzwi zamknęły się za nimi szczelnie. – Tak, wiem, to głupota. Wiem, uciekam od problemów. Wiem o wszystkim, co prawdopodobnie mi zaczniesz lada chwila wypominać, lecz co miałem twoim zdaniem zrobić? Dobrze wiem, jak reagujesz na creończyków. I na Havre.

Kriggs wzdrygnął się i zacisnął dłonie w pięści niemal do bólu. Kusiło go, by ponownie Przywołać Ostrze, które musiał Odesłać, jako że w tak ciasnym wnętrzu nie zdołałby się z nim obrócić. Gdzieś w okolicy serca i skroni pojawił się tępy, pulsujący ból, którego nie czuł z pełną mocą już od tak dawna...

Daleko było mu do tego uczucia, od którego zwijał się w męce przez kilka tygodni. Był jedynie jego odległym echem, wspomnieniem, nie urastającym choćby do połowy rzeczywistej wielkości, lecz stanowił doskonały przedsmak. I wystarczył, by zimny lęk liznął jego plecy pasmem szczypiącej gęsiej skórki.

Dlaczego to zawsze muszą być ci pieprzeni creończycy? – wycedził, opierając się zroszonym potem czołem o chłodną ścianę.

Nie wiem. – Erghon skrzyżował ramiona na szerokiej piersi. – Naprawdę nie wiem. Wydaje mi się, że zbyt dosłownie traktują słowa swojego pisma świętego. Ich religia nakazuje im walkę z innowiercami, więc to właśnie robią. Dopóki się nie nawrócą, będą próbowali podporządkować sobie Stary Kontynent, dobrze o tym wiesz.

Minęło tyle lat... – Jego głos zabrzmiał żałośnie słabo. Gdzieś w jego głowie Zarroth mruczał uspokajająco, dostrajając się do ponurej pieśni, którą znał jedynie on sam.

Aż dziw, że tak wiele. – Król zmęczonym gestem potarł czoło. – Wiem, jak to na ciebie działa, Kriggs, dlatego nie chciałem mówić ci wczoraj. Bo się bałem. Tu mnie masz... To jest jedyna kwestia, w której kompletnie ci nie ufam. Cokolwiek by się działo, przy temacie Creonii jesteś zbyt chwiejny, żeby powierzyć ci dowodzenie.

Nigdy nie powinieneś mi ufać, durny dzieciaku – syknął von Eckhardt, odruchowo używając tonu, którym nie przemawiał od tak wielu lat, że niemal zapomniał, jak on brzmiał. – Dlaczego wciąż to robisz? Po tym wszystkim powinieneś mnie zabić. Dlaczego przyjąłeś mnie jak swojego?

Szczerze? Nie mam pojęcia. Być może nie wierzę w to, że jesteś do gruntu zły. Nie można odmówić ci geniuszu wojskowego, a właśnie kogoś takiego potrzebowałem.

Mglisty roześmiał się sucho.

Taka jest prawda – podjął władca po dłuższej chwili. – Prowadziłeś moje wojska przez tyle lat. Pomimo tego wszystkiego, co się stało, pozostałeś mi wierny, choć wszelkie zasady logiki przemawiały raczej za tym, że spróbujesz zabić mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zaufałem ci i nigdy tego nie żałowałem, bo doceniam twoją żołnierską część. Ale Creonia i Havre...

Kriggs warknął i z rozmachem uderzył w ścianę pięścią. W dłoni coś chrupnęło, kłujący ból, promieniujący aż do łokcia, częściowo zdołał go otrzeźwić.

Dobrze, a więc nie ufasz mi na tyle, by powierzyć pieczę nad wojną na granicy – wycedził, prostując się. Spróbował doprowadzić się do porządku, choć w obecnym stanie przypominało mu to coś niewykonalnego. Chwiejna równowaga, jaką zachowywał przez te wszystkie lata, nagle zawisła na włosku. – Rozumiem to, Erghon. Ale kogo wybierzesz w zamian?

Problem w tym, że nie mam nikogo takiego. Gdyby tylko było to możliwe, wysłałbym Drella lub Elveere, problem tylko w tym, że mój syn nie jest jeźdźcem. A smok mojej żony nie może latać. Piesza wędrówka zajęłaby im przynajmniej dwa tygodnie, a nie mamy tyle czasu. Ponadto Khorr byłby zbytnio narażony na atak, nie mogąc wzbić się w powietrze. Creończycy nie posiadają smoków, lecz dobrze wiedzą, jak z nimi walczyć.

Wiem. – Kriggs kolejny raz musiał przymknąć oczy, z trudem przywołując spokój. – Uwierz, to akurat dobrze wiem. Czyli wychodzi na to, że mi nie ufasz, ale i tak mianujesz mnie dowódcą?

To moja jedyna możliwość w tej chwili. – Erghon Zdobywca rozłożył bezradnie dłonie. – Ale i tak jestem za tym, żebyś wybrał swojego namiestnika i został tutaj. Wolałbym nie wysyłać cię na granicę.

Namiestnika mogą mianować również Drell lub Elveere.

Nie ufam ich ocenie sytuacji i doświadczeniu na tyle, by powierzyć dowodzenie z odległości. Ty już kiedyś to robiłeś i nie miałeś większych problemów, wiem, że nie zawiedziesz. Raczej. – Ostatnie dodał po dłuższej chwili, nie tłumiąc pobrzmiewającego w głosie zwątpienia.

Nie brzmi to szczególnie optymistycznie. – Von Eckhardt zdobył się na kwaśny uśmiech.

Ale to jedyne, co w tej chwili mamy. Uspokoiłeś się już na tyle, byśmy mogli wrócić na obrady? Musisz wreszcie wymyślić, jak zabezpieczyć granicę.

Generał skinął głową i otworzył przed królem drzwi. Nie zajął swojego miejsca u przeciwnego szczytu stołu, dopóki Erghon nie usadowił się na własnym krześle.

Więc na czym stanęliśmy? – Udając, że nic się nie stało, Mglisty powiódł wzrokiem po czekającym na nich towarzystwie. Choć w oczach wszystkich zebranych czaiło się pytanie, nikt nie odważył się dociekać, co też stało się w korytarzu. Kilka siedzących bliżej osób zaczęło zezować jedynie na obtarte kostki jego dłoni.

Co jeszcze dzieje się na tej granicy? – Jako pierwszy temat podjął książę Drell. Gdy nachylił się w skupieniu nad stołem, szczególnie mocno widać było jego podobieństwo do matki. Lady Vivienne wpatrywała się w niego z niegasnącym zachwytem w szmaragdowych oczach.

Podobne ataki, jak ten na Havre – mężczyzna w garniturze udał, że nie zauważył dreszczu, od którego Kriggs aż się wzdrygnął – nastąpiły w jeszcze trzech miejscach. – Z niejakim wysiłkiem położył na długim stole dużą mapę. Choć gęsto pokryta nowoczesnym drugiem, von Eckhardt nie mógł nie zauważyć, z jaką dbałością ją wykonano. Z szacunkiem przesunął dłonią po kolorowych oznaczeniach, szybko odnajdując maleńką kropkę oznaczającą niesławne Havre. Omal nie podskoczył, gdy informator zamaszystym ruchem wykreślił tę nazwę ołówkiem.

Domyślam się, że Havre możemy uznać za całkowicie utracone – odezwał się milczący do tej pory Javier O'Marre, minister zaopatrzenia.

Owszem. – Właściciel mapy wskazał na kolejne plamy. – Zaatakowane zostały również Omar, Emhere i Ghulkavl. W Emhere stacjonuje stały oddział granicznej straży, atak został więc stosunkowo szybko odparty. Omar i Ghulkavl nie miały już tego szczęścia, choć ich mieszkańcy dzięki bogom okazali się znacznie bardziej wojowniczy niż ci nieszczęśnicy z Havre. Omar poniósł spore straty, lecz zdołał się utrzymać, Ghulkavl niestety padł, ale mieszkańcom udało się zbiec do Emhere.

Ghulkavl to właściwie nie miejscowość, tylko ledwie kilka zabudowań w pobliżu niemal już nieczynnej kopalni złota – zauważył Kriggs. – Po co creończykom tak nieistotne miejsce? Mieszkało tam nie więcej niż pięćdziesiąt osób.

Ale przecież mają złoto – odezwała się nagle lady Vivienne. – Wy nie chcielibyście mieć złota?

Generał spojrzał na nią z mordem w oczach, a Drell zaraz nachylił się, by szepnąć coś żonie na ucho. Dziewczyna spłonęła niemal purpurowym rumieńcem gniewu i jęła protestować przyciszonym głosem, lecz siedzieli zbyt daleko, by Kriggs mógł ich dosłyszeć.

Kompletnie nie rozumiał, co następca tronu widział w tej dziewczynie. Rozumiał poniekąd, że miłość nie wybiera, uważał go więc za niejako usprawiedliwionego, ale bogowie, co takiego sprawiło, że Lhynne również dała się omotać temu pustostanowi? Jakim cudem ktoś tak wyszczekany i inteligentny jak ta wilkokrwista zadawał się z dziewczyną, której jedyną życiową ambicją zdawał się być wybór nowej sukni i nowy sposób owinięcia wokół palca kolejnego mężczyzny? Równie mocno dziwił się, że ktoś ośmielił się dopuścić żonę księcia do tak poważnych obrad, skoro nie miała o nich bladego pojęcia, jak widać. Choć naprawdę ładna, nieraz doprowadzała Mglistego do szału, i jednocześnie zajmowała zaszczytną pozycję jedynej kobiety, której w jego oczach do twarzy byłoby z Mgielnym Ostrzem przyciśniętym do bladego gardła.

Tak, do niego również swego czasu się zalecała. I bynajmniej nie powinna mieć szczególnie miłych wspomnień z tego na szczęście krótkiego okresu... W jej przypadku wewnętrzny dżentelmen Kriggsa dławił się kneblem i nie potrafił wypłynąć na powierzchnię, by mieć cokolwiek do powiedzenia.

Przypomnę, że kopalnia jest w stanie upadku – wytłumaczył cierpliwie król Erghon. Nawet jeśli synowa budziła w nim podobne emocje, jak w niemal wszystkich pozostałych prócz zaślepionego syna, nie dał po sobie niczego poznać. – Atak na to miasteczko z pewnością musiał kosztować Creonię wiele więcej, niż zdołałaby zyskać na rudzie w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Mieszkańcy utrzymują ją praktycznie jedynie z sentymentu – ma już tak wiele lat, że przy wydobyciu pracowało kilka pokoleń rodzin, a obowiązki przekazywano dosłownie z ojca na syna. Złoto nie może być powodem. Gdyby to o nie chodziło, prawdopodobnie zaatakowano by Vormaht, ma znacznie dogodniejsze położenie.

Kriggs już od dłuższego czasu wpatrywał się w zaznaczone ołówkiem punkty na mapie. Zmarszczył brwi, gdy coś nareszcie zaczęło mu świtać.

Mężczyzna w garniturze odruchowo zaczął protestować, gdy Mglisty dosłownie wyrwał mu z dłoni ołówek, lecz umilkł gwałtownie, gdy zobaczył, jak lewa dłoń Kriggsa obejmuje w okrąg zaatakowane miejscowości. A następnie w kwadrat. I jeszcze w prostokąt...

Kriggs, bez obrazy, ale co to za geometria? – zirytował się król Erghon.

Czy creończycy może wspominali w ostatnich latach coś o wyburzeniu Smoczej Grani? – Generał postukał cienkim grafitem w miejsce, gdzie znajdowała się najwyższa skalna konstrukcja Gór Barierowych.

Wspominają o tym od lat, generale – przyznał mężczyzna w garniturze. – Nikomu z nas jednak nie wydaje się to szczególnie prawdopodobne.

Bo nie jest prawdopodobne. – Von Eckhardt uśmiechnął się bez cienia wesołości. – Chyba że ma się magię, która działa zupełnie inaczej niż nasza. Smocza Grań jest wystarczająco wysoka i niestabilna, by dobrze wycelowanym zaklęciem dało się nią przynajmniej zachwiać, a ma tyle lat i tak na ich przestrzeni skruszała od wiatru, deszczu i mrozu, że jest możliwe, iż w ten sposób nawet się zawali. A gdy runie, prawdopodobnie pociągnie za sobą również te formacje... – zakreślił odpowiednie miejsce w środku przecinającego górskie pasmo prostokąta – i utworzy szczelinę, w której można wybudować całkiem wygodny trakt. A gdy creończycy będą mieć wygodny trakt, będą mogli zrezygnować z tej parodii wojny partyzanckiej i wprowadzić nam armię pod same nosy. Po to zaatakowali te miejscowości. Oczyszczają sobie drogę. Do Smoczej Grani można dostać się jedynie od strony Ragharranu, a lepiej przecież nie mieć za plecami wroga.

Na kilka ciągnących się w nieskończoność chwil zapadła zupełna cisza.

I co mamy z tym zrobić waszym zdaniem, generale? – wykrztusiła królowa Elveere. Kriggs pierwszy raz w swoim chcąc nie chcąc długim życiu widział ją tak zszokowaną.

Na sam początek wyślijcie tam przynajmniej dwudziestkę wyszkolonych jeźdźców – powiedział zdecydowanym tonem, podnosząc się z miejsca. Zalśniło Przywołane Ostrze, obrócił je w palcach. – Koniecznie tych mniej rzucających się w oczy. Należy umocnić Emhere i obsadzić wszystkie szlaki, którymi można dostać się do grani, na szczęście nie ma ich wiele. Jeźdźcy niech z wysoka wypatrują ruchu i zabijają wszystkich creończyków, których odnajdą, bez litości. Należałoby również wydać rozporządzenie dla miejscowej ludności, by nikt nie zapuszczał się tam do odwołania, aby uniknąć pomyłek. Creończyków nie może być wielu, przez Góry Barierowe nie da się przerzucić naraz licznego oddziału, więc nasza jedyna nadzieja w tym, że wszystkich wyłapiemy. Na tak trudnym terenie należy liczyć się z tym, że czarodziej, jeśli będzie sam, zdoła się przedrzeć, dlatego niech przynajmniej jeden jeździec czeka w ukryciu pod samą Smoczą Granią, jest tam sporo miejsc, w których można się ukryć. – Umilkł na dłuższą chwilę, czując nieprzyjemny ścisk w gardle. Wreszcie dodał znacznie niższym głosem: – Wszystkie smoki mają być w pełni opancerzone. Niech jeźdźcy ubierają je w pełne zbroje, jak do bitwy, choćby miały się w nich ugotować. Z Creonią nie ma żartów.

Ale dlaczego niby... – zaczął jeden z ministrów, lecz król Erghon uciszył go samym spojrzeniem. Jedynie on i Elveere wiedzieli, w czym rzecz.

Oczywiście, generale – powiedział powoli. – Do waszej dyspozycji oddaję wybór jeźdźców. Wiecie lepiej ode mnie, którzy najlepiej się do tego nadają. Czy w górach istnieje jeszcze jakieś miejsce, w którym w podobny sposób można byłoby utworzyć przejście?

Wątpię – mruknął Kriggs. Ostrze kolejny raz zaśpiewało i rozpłynęło się w chmurze mgły. – Trzeba jedynie przygotować żołnierzy na to, że w każdej chwili mogą zostać zaatakowani od tyłu. Wszystkich szlaków są tysiące, nie zdołamy ich w pełni zablokować, creończyków więc może pojawić się więcej. Urządźcie pełną mobilizację straży granicznej, żeby obsadzić wszystkie posterunki. Jeśli ich zabraknie, dołączcie do tego zwyczajną piechotę. Największy nacisk kładźcie jednak na Emhere i okolice, w których doszło do ataków. W tych burzowych górach nie ma wielu miejsc, w których dałoby się wygodnie walczyć, co poniekąd ułatwia nam sprawę.

A ty, Kriggs? – spytał nagle książę Drell.

Mglisty na dłuższą chwilę zatrzymał się spojrzeniem na twarzy księcia. Nieraz nie wiedział, co o tym lekko zniewieściałym chłopaku sądzić. Szczerze powątpiewał, by mógł wiedzieć na jego temat równie wiele jak rodzice, lecz coraz częściej miał wrażenie, że domyśla się znacznie więcej, niż powinien.

Muszę to wszystko nadzorować – powiedział wreszcie. – Jeźdźcy będą gotowi na jutro, wyruszę z nimi.

Nie pozwalam – odezwał się stanowczym tonem Erghon.

Kriggs zamarł.

Wasza wysokość, obawiam się, że moja obecność jest tam niezbędna – odpowiedział, siląc się na spokój.

Generale, wyznaczyłem wam zadanie w stolicy – przypomniał uprzejmie władca. – Co z instytutem i rzekomą szkołą odmieńców? Oraz szpiegiem, którego poleciłem wam przygotować?

Pracuję nad tym. – Mglisty zgrzytnął zębami.

A więc pracujcie dalej, lecz szybciej. – Erghon podniósł się ze swojego miejsca. – To zadanie również ma zostać wykonane, generale, a dopilnować macie tego osobiście.

Kriggs już miał zaprotestować, jakoby do tego potrzebna była jego obecność, lecz dobrze wiedział, że nie ma sensu kłócić się z Erghonem, gdy zaczynał zwracać się do niego w tak poważny sposób.

Zdołam to ze sobą pogodzić – powiedział więc tylko i skłonił się lekko. – Czy w takim razie mogę odejść do swoich obowiązków?

Zdobna w rodowy pierścień dłoń skinęła przyzwalająco w stronę dwuskrzydłowych drzwi.




***


Lhynne miała nieodparte wrażenie, że dzień, który zaczął się w taki sposób, nie mógł należeć do najlepszych.

Małego dosłownie roznosiła energia. Wilkokrwista klęła w głos, podnosząc się z obłędnie wygodnego łóżka ponad godzinę przed czasem, by znaleźć sposób na rozładowanie energii rozpierającej trącającego ją rogatym łebkiem smoka, po to jedynie, by za moment przekonać się, że pisklak bynajmniej nie domagał się jej atencji, tylko otwarcia drzwi lodówki, na której już następnego dnia po jego wykluciu musiała założyć solidne zabezpieczenie, by nie poradził sobie z tym sam. Po tym, jak goniony swym nieustającym wilczym apetytem pożarł wszystko, co znajdowało się na szklanych półkach razem z plastikowymi opakowaniami, oszczędzając jedynie listek zawieruszonych przeterminowanych o kilka lat leków, nie zamierzała więcej ryzykować. Problem jedynie był w tym, że bardzo szybko mały smok uświadomił sobie, w jaki sposób powinien się zachowywać, by zdenerwowała się na tyle, by wstać i dać mu przekąskę...

Na burze, był w tym naprawdę skuteczny.

Ja na ciebie zbankrutuję – pomstowała pod nosem, wyciągając z najwyższej półki ostatni płat kupionego ledwie dzień wcześniej mięsa. Rzuciła je na drewnianą deskę do krojenia i, zaspana tak, że dłuższą chwilę nie miała pojęcia, co takiego miała robić, zamarła w bezradnej pozycji w połowie ruchu kuchennym nożem.

Smok zaskomlał żałośnie. Obejrzała się na niego z mordem w oczach, lecz nie była w stanie nie uśmiechnąć się na widok czerwonych ślepek, w których błaganie było tak wyraziste, że nie dało się go pomylić z niczym innym. Gdyby umieścić go w książce jako przykład żebractwa, z pewnością największy idiota domyśliłby się, o co chodzi, i to nie czytając opisu. Ponadto miała nieodparte wrażenie, że gadowi dosłownie z każdą godziną przybywa kilka centymetrów wzrostu – wyglądało na to, że inaczej niż wczoraj, tego dnia nie miała już szans dźwignąć go na ramionach.

To na szczęście było typowe dla wszystkich smoków, nie zamierzała więc się martwić. Z pewnością nietypowym jednak było to, gdy usłyszała w pewnym momencie cichy głos, jakby niepewny i dobiegający zza grubej, wyciszonej kilkucentymetrową warstwą waty ściany:

Lhynne.

Wyprostowała się gwałtownie i odruchowo powiodła wzrokiem dookoła. Już miała zrucić wszystko na karb niewyspania, gdy Mały trącił ją ponaglająco nosem w biodro, a słowo kolejny raz rozbrzmiało gdzieś w jej głowie, słyszalne jedynie w jej myślach:

Lhynne.

To ty? – wydukała, odwracając się do zwierzaka. – Masz dopiero pięć dni. To nie za wcześnie?

Pisklak przechylił rogaty łeb i ponownie zaskamlał, lecz tym razem na jego myśli składał się jedynie szereg obrazów odnoszących do marnującego się na kuchennym blacie płata mięsiwa. Kręcąc z niedowierzaniem głową, przekroiła ostatecznie porcję na pół, by nie zadławił się, próbując przełknąć wszystko naraz, i rzuciła na wyłożoną kafelkami podłogę, zamierzając na przynajmniej parę minut wrócić do ciepłego łóżka. Mały błyskawicznie pożarł porcję i wskoczył jej na pierś, układając się do dalszego snu. Uśmiechnęła się szeroko, gdy zaczął mruczeć, jak ogromny kociak, niemal od razu zapadając w błogi półsen.

Niestety to nie był jeden z tych cudownych dni, które mogła spędzić na leniuchowaniu, dopóki od zbyt długiego leżenia nie ścierpną jej wszystkie części ciała. Początek roku akademickiego od momentu przebudzenia zwieszał się nad nią jak wielka burzowa chmura, nie pozwalając się zrelaksować w ostatnich chwilach przed koniecznością odrzucenia kołdry i podniesienia się na nogi.

Nie podobało jej się to. Za nic jej się nie podobało...

A jeszcze mniej, gdy pomalowana, ubrana tak ładnie, jak tylko się dało, i przerażona jak prowadzona na najgorsze tortury, zatrzymała się na progu głównego wejścia do najnowszej części Akademii, porażona ilością oblegających korytarze ludzi.

Zabijcie mnie – szepnęła żałośnie. – Błagam, zabijcie mnie...

Lhynne Lehann'rive była przede wszystkim zwierzęciem i nie zamierzała temu zaprzeczać. A siedzący w jej ciele przyobleczony w ludzką skórę wilk zawsze kręcił się niespokojnie i popiskiwał żałośnie, szukając drogi ucieczki, gdy stawała przed dużym skupiskiem ludzkim. Przez to, jak wiele czasu od momentu wygnania z plemienia spędzała jedynie we własnym towarzystwie, za duże skupisko ludzkie uważała każde zgromadzenie przekraczające liczbę pięciu osób, jeśli przestrzeń była odpowiednio mała, zaś w tamtej chwili przed sobą miała... ilu? Kilkuset uczniów? Bogowie, nie byłaby w stanie ich zliczyć. Zimne kleszcze ataku paniki zacisnęły się na jej gardle, poczuła się tak, jakby krtań zarosła jej opuchniętą błonką, w każdej chwili mogącą definitywnie zablokować dostęp do powietrza. Zakręciło jej się w głowie, ciężko wsparła się o zieloną futrynę, próbując przywołać się do porządku, lecz nawet przymknięcie oczu i liczenie coraz cięższych wdechów nie przyniosło większych efektów, choć zwykle pomagało choć odrobinę...

Hej, co się dzieje?

Praktycznie nie zarejestrowała dziewczęcego głosu. Brakowało jej tlenu, serce biło tak mocno, jakby zamierzało wyrwać się z piersi. Niemal całkowicie przeszklone ściany sporego szkolnego przedsionka nagle okazały się stać zdecydowanie za blisko siebie. Czy zawsze tak było? Na burzowe męki, nie miała ataku paniki z prawdziwego zdarzenia od niemal dwóch lat, pewna była, że zdążyła z nich wyrosnąć...

Dobrze się czujesz? – Drobne, chłodne dłonie złapały ją za ramiona i odwróciły w stronę właścicielki łagodnego tonu. Wilkokrwista zupełnie odruchowo wyszczerzyła mocne zęby na wilczą modłę i warknęła gardłowo, gotowa w każdej chwili rzucić się w stronę wolnej przestrzeni na rozległym placu przed budynkiem Akademii. Byle bliżej do powietrza, do nieba, z dala od tych ścian, tłumu i...

Jesteś Lhynne, prawda? Spójrz na mnie, proszę. Nic ci nie zrobię. Co się stało?

Zaskoczenie zdołało w pewien sposób ją otrzeźwić. Czy ta burzowa kobieta wiedziała, z kim ma do czynienia, a i tak zdobywała się na uprzejmości? Rozchyliła zaciśnięte powieki i przyjrzała się rozmówczyni, z niejakim zaskoczeniem zauważając, że ma przed sobą tęgą, ciemnowłosą dziewczynę, którą dzień wcześniej spotkała pod gabinetem Rhienne Bhardo. Nie zamieniła z nią nawet słowa, lecz miała w sobie coś na tyle charakterystycznego, że nawet obdarzona cokolwiek kiepską pamięcią do twarzy, nie miała większego trudu, by ją rozpoznać.

Właściwie to nic się nie stało – odpowiedziała, próbując zabrzmieć uprzejmie, jednak na tyle stanowczo, by uświadomić natrętowi, że bynajmniej nie ma ochoty na rozmowy. Delikatnie wyplątała się z uścisku. Nigdy nie przepadała za nadmiernym kontaktem fizycznym. Do swoich potrafiła przytulać się godzinami, lecz obcych wolała omijać w odległości przynajmniej dwóch metrów, za każdym razem czując lęk, gdy tylko dystans ten się zmniejszał. Nawet z Vivienne podczas najlepszych czasów nie witała się pocałunkiem w policzek czy uściskiem, nie wyobrażając sobie, że podobne zachowanie byłoby kiedykolwiek możliwe.

Nic, mówisz? – Brunetka znacząco podniosła jedną doskonale wymodelowaną brew. – Wybacz, ale potrafię rozpoznać atak paniki. Aplikuję na lekarza.

No dobra, stało się – burknęła. Spróbowała odsunąć się na kolejny krok, lecz okazało się, że za sobą miała już ścianę, za którą znajdowało się zaplecze woźnych. Szlag. – Po prostu nie lubię tłumów, tak?

Hej, ale spokojnie, nie denerwuj się na mnie. – Dziewczyna uniosła dłonie w poddańczym geście i sama wycofała się lekko, by dać jej nieco przestrzeni. – Chciałam tylko pomóc. Mam zostawić cię w spokoju? Jeśli chcesz, to sobie przecież pójdę. Po prostu pomyślałam, że może poszłybyśmy do auli razem. Naprawdę nie wyglądasz najlepiej, a ja też jestem tu nowa, więc... – zawiesiła znacząco głos.

Lhynne, zdoławszy nieco ochłonąć, jeszcze raz przyjrzała się brunetce. Gdy oceniła ją znacznie trzeźwiejszym wzrokiem, zauważyła więcej szczegółów. Choć doprawdy korpulentna, należała do tego wąskiego kręgu osób, którym z nadwagą było wręcz do twarzy. Śliczną, okrągłą buzię okalały idealnie proste, gęste włosy, a perfekcyjny makijaż podkreślał oczy w kolorze czystego morza w słoneczny dzień. Ponadto wciąż się uśmiechała, a usta, choć stosunkowo wąskie, miała w pięknym kształcie, pomalowane różowym błyszczykiem. Naprawdę miała w sobie coś tak sympatycznego, że wilkokrwista z miejsca zapałała do niej cieplejszymi uczuciami. Ktoś o takim wyglądzie nie mógł być zły, zwłaszcza jeśli chciał pomagać innym, prawda?

Tak, to chyba dobry pomysł – przyznała po chwili milczenia, zbierając się na odwagę i wyciągając w stronę dziewczyny dłoń. – Lhynne.

Ayenne. – Miała przyjemny uścisk, od którego nie poczuła ponownych dreszczy strachu, co już uznała za ogromny sukces. – Idziemy? Zaraz się zacznie, lepiej nie spóźnić się już pierwszego dnia.

W towarzystwie nowej znajomej wyszła z przedsionka na większą przestrzeń okrągłego hallu z galerią, już tak bardzo nie lękając się tłumu młodych ludzi w eleganckich ubraniach. Ba! Tym razem przyglądała mu się wręcz z zaintrygowaniem, chcąc zobaczyć, kogo przyjdzie jej widywać na korytarzach przez najbliższe lata.

Z pewnością największe zaskoczenie spowodowało to, że kobiet było równie wiele, jak mężczyzn. Lhynne ciężko było określić, czego tak naprawdę się spodziewała, ale zdecydowanie nie tego, że będzie ich aż tak wiele. Zawsze wyobrażała sobie, że jeźdźcy smoków to społeczeństwo zdominowane przez płeć przeciwną, z niegasnącą więc ciekawością przyglądała się wszystkim dziewczęcym twarzom, próbując wyobrazić sobie ich właścicielki w roli dzielnych wojowniczek z mieczami w kolorze smoczych łusek w dłoniach. W wielu przypadkach miała z tym ogromne problemy. Na burze, ogromna większość miała tak delikatne dłonie, nienawykłe do jakiejkolwiek fizycznej pracy, ciężko było zobrazować je sobie zaciśnięte na rękojeści śmiercionośnej broni, nawet mimo tego, że zawsze mogła popisać się ogromną wyobraźnią.

Z niechęcią zerknęła na swoje własne ręce. Bogowie, sama również nie wyglądała jak wojowniczka. Do dziś, pomimo swojej sławy spotykała ludzi nie mogących uwierzyć, że była w stanie w ogóle unieść długi miecz, o wykorzystaniu go do czegokolwiek prócz zrobienia krzywdy samej sobie nie wspominając. Była ostatnią osobą, która powinna w ten sposób oceniać.

Rhienne sama wspominała, że niewiele jest kobiet-wojowniczek. Domyślała się, że większość z nich wybierała inne powołania niż walka, Ayenne też mówiła, że widziała siebie w roli przyszłego lekarza, Lhynne jednak nie potrafiła tego zrozumieć. Zadała sobie tak wiele trudu, by móc nauczyć się walczyć, a inne kobiety tak po prostu odrzucały tę możliwość, gdy dosłownie wpychało im się miecz w ręce? Absurd. Odrzucić taką szansę?

Główna aula okazała się mieścić w budynku z czerwonej cegły. Lhynne pamiętała, że ta najstarsza, przypominająca wielką salę teatralną, znajdowała się gdzieś w najstarszej części Akademii, lecz nietrudno było domyślić się, że jak cała konstrukcja, przedstawiała się cokolwiek żałośnie, strasząc wszechobecnym zaniedbaniem, nie dziwiła się więc szczególnie bardzo, gdy kilkoma ciągami stromych schodów zwieńczonych gotyckimi portalami dostała się na najwyższe piętro odnowionej części. Wraz z Ayenne zamarły na dłuższą chwilę przed dwuskrzydłowymi wrotami, oczarowane wbijając wzrok w pokrywające je zdobienia. Rzeźbione w piękne kwiaty, zostały przeszklone witrażem z drobnych szkiełek, układającym się w motyw rodzącego krwistoczerwone owoce drzewa, rosnącego na łagodnym wzgórzu na tle zachodzącego krwawą pręgą słońca.

Ta szkoła mnie zadziwia – szepnęła Ayenne. – U mnie w Tyrhos nie było takich cudów.

Pochodzisz aż z Thyros? – wyraziła swoje zdziwienie Lhynne. Z tego, co wiedziała, to w gruncie rzeczy dość spore, lecz ledwie kilkudziesięcioletnie miasto znajdowało się niemal nad samym Morzem Południowym, wiele kilometrów od Myllhaven. Nawet na smoczym grzbiecie podróż tam mogła zająć ładnych kilka dni, co tu więc mówić o wycieczce tradycyjnym wozem zaprzężonym w konie?

Podejrzewam, że większość uczniów nie pochodzi stąd – odparła dziewczyna, wzruszając ramionami. – Przecież przyjeżdżają tu ludzie z całego Ragharranu. Ty sama nie jesteś tutejsza.

Tak, ale... – Wilkokrwista zawahała się, przez chwilę nie wiedząc, co takiego właściwie chciała powiedzieć. – Pojęcia nie mam, dlaczego mnie to tak dziwi.

Hej, ale to chyba dobrze, co nie? Gdy wszędzie wokół tylu obcych, nie wyróżniasz się aż tak bardzo. – Ayenne trąciła ją łokciem pod żebro z szerokim uśmiechem. – Sama mówiłaś, że mieszkańcy miasta dziwnie się na ciebie patrzą, a tutaj mało kto wie, kim w ogóle jesteś.

Niby tak, ale ty mnie przecież od razu rozpoznałaś. – Lhynne uniosła jedną brew, przekraczając wreszcie niski próg, poganiana zniecierpliwionym głosem wysokiego blondyna, któremu blokowała przejście.

Znaczy ja nie wątpię, że wszyscy tu słyszeli o wilkokrwistej ze smokiem i mieczem – pośpieszyła z wyjaśnieniem brunetka. – Ale nikt jeszcze nie zna twojej twarzy. Ja się domyśliłam po tym, jak zareagowałaś na tłum. W Thyros sporo jest wilkokrwistych, żaden z nich nie jest zbytnio towarzyski.

Zwykle wolimy trzymać się we własnym gronie – przyznała przyciszonym głosem. – Chyba że nie mamy wyboru.

Przykro mi...

Daj spokój. – Machnęła lekceważąco dłonią. – Czasem myślę, że wyszło mi to na dobre. Co ja bym robiła w Mythell? Nawet gdyby pozwolili mi zostać, jedynym, czym mogłabym się zająć, byłoby polowanie i eksport futer. Wybacz, ale zawsze uważałam to za burzowo nudne.

Czyli wolisz, gdy coś się dzieje? – Ayenne wzięła ją pod ramię, by nie rozdzieliły się w tłumie, udając, że nie zauważyła, jak jej towarzyszka się wzdrygnęła.

No tego to bym nie powiedziała. – Blondynka skrzywiła się ostentacyjnie. – Lubię ciszę i święty spokój. Najchętniej mieszkałabym w takim miejscu, by do najbliższego sąsiada mieć nie mniej niż trzy kilometry. Tylko że bardzo nie lubię polować. Za każdym razem, gdy próbowałam, miałam kaca moralnego. Wolę, gdy żeberka już nie uciekają, bo wtedy mogę zjeść je z czystym sumieniem, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

Ayenne parsknęła serdecznym śmiechem.

Chyba rozumiem.

Poza tym wilkokrwiści mężczyźni to nieraz prawdziwe chu... – w ostatniej chwili ugryzła się w język – dupki. Zdarzają się dobrzy i kochający, jak mój ojciec, lecz i tak mam wrażenie, że przez lata zapomnieli, jak to jest być wilkiem, a zaczęli czerpać zbyt wiele z ludzkich zachowań. Prawdziwe wilki nie dyskryminowałyby aż tak kobiet, w watahach przecież samice są święte, ale u nas... – Machnęła dłonią na znak, że tego tematu nie warto kontynuować.

Czyli jesteś feministką?

Poniekąd. Tak, myślę, że tak. Nie uważam siebie za gorszą od mężczyzn. Może i nie mam ich siły fizycznej i wzrostu – zwłaszcza wzrostu – ale nie czuję, bym przez to miała obowiązek dostosowywać się do tego, co oni powiedzą. Podejrzewam, że pierwszy, który by mi zasugerował, że to już pora na pierwsze dziecko, stałby się moim biletem w jedną stronę do spędzenia życia za kratkami.

Ayenne odnalazła swoje nazwisko na liście leżącej na stoliku nieopodal wejścia i podpisała się pod nim, przekazując kartę Lhynne.

Czyli mówisz, że bąbelków też nie lubisz? – spytała, mrugając zadziornie.

O daj ty spokój. – Wilkokrwista wydała dźwięk jasno wskazujący na to, że zaraz zwymiotuje. – Nie ma chyba nic bardziej bezsensownego niż ludzkie szczenię.

Śmiejąc się niemal do rozpuku, weszły głębiej do ogromnego pomieszczenia.

Ściany z eleganckiej czerwonej cegły wznosiły się aż do samego krzyżowo-żebrowego sklepienia, z którego zwieszał się ogromny żyrandol z kutego czarnego metalu. Arkadowe kolumny zdobiły szczerzące ostre zęby maszkarony, tak małe i subtelne, że należało podejść naprawdę blisko kutych cegieł, by je zauważyć, a każdy z nich był zupełnie inny od poprzedniego. Tradycyjne gazowe lampy, znajdujące się na każdej kolumnie, dawały przyjemne ciepłe światło, tak inne od elektrycznego. Po przeciwnej stronie niż wejście znajdowały się ogromne gomółkowe okna wykończone ostrymi łukami, obecnie przysłonięte burzowymi okiennicami, by zablokować wszędobylskie promienie słoneczne, a nad rzędami niezbyt ładnych, lecz z pewnością również zabytkowych drewnianych siedzeń wznosił się niewielki balkon o czarnej poręczy formowanej w kształt winorośli. Nawet ze sporej odległości Lhynne dobrze widziała, jak dokładnie wykonano poszczególne kiście winogron, dosłownie jakby były prawdziwe, jedynie powleczone cienką warstwą czarnej emalii i pozłocone w kilku punktach. Za balkonem przepiękny, skomplikowany portal prowadził do niewielkich drewnianych drzwi, były jednak zamknięte, nie zdołała więc podejrzeć, co też mogło się za nimi znajdować. Gorąco poprzysięgła sobie w myślach, że będzie to pierwsze miejsce, do którego się dostanie w ramach zwiedzania szkoły.

Oj nie, Lhynne nie zamierzała grzecznie siedzieć w ławce. Jej przesadnie ciekawski charakter już sprawiał, że dosłownie na całym ciele odczuwała niecierpliwe swędzenie, przymuszające do zaglądania we wszystkie kąty. W późniejszych dniach bynajmniej nie zamierzała go powstrzymywać.

Na scenę można było dostać się zarówno z niewielkiego zaplecza, którego drzwi odbiegały od głównego korytarza, tak małe i niepozorne, że aż niemal niewidoczne, ale również po eleganckich drewnianych stopniach pozbawionych balustrady, znajdujących w samym centrum. Każdy stopień rzeźbiono w motywy egzotycznych kwiatów i ziejących ogniem smoków, przez co w słabym świetle zdawały się aż pulsować życiem.

Lhynne szybko znalazła miejsce w trzecim rzędzie, mniej więcej na samym środku. Fotele stały niestety w poziomie, domyślała się więc, że może mieć spory problem z dojrzeniem czegokolwiek, jeśli usiądzie przed nią ktoś wysoki, lecz nie chciała również ostentacyjnie pchać się na sam przód. Tylko tego brakowało, by ci wszyscy obcy domyślili się, kim była, a z pewnością zajmując miejsce znajdujące się najbardziej na widoku zaraz przyciągnęłaby parę spojrzeń. Lepiej było nie skupiać na sobie zbędnej uwagi.

Tak naprawdę kochała uwagę. Jak prawdopodobnie każdy, chciała poczuć się zauważona i doceniona... tylko że oczywiście nie w taki sposób, jaki miał miejsce. Pomiędzy podziwem a strachem znajdowała się granica, której nigdy wolałaby nie przekraczać. Zamiast kogoś, kim można się zainteresować, stanowiła przykład wytykanego palcami dziwadła.

Lhynne? O kurde, to ty, Lhynne?!

No i całą konspirację szlag trafił, pomyślała, odwracając się ostrożnie w stronę wybijającego się ponad podenerwowane szeptanie tłumu głosu...

I z piskiem rzuciła się w stronę wysokiego, dobrze zbudowanego blondyna, niemal wieszając mu się na szyi. Jeśli wcześniej mało kto zwracał na nią uwagę, tak teraz oglądali się praktycznie wszyscy.

Sebb! – krzyknęła, ściskając chłopaka, ze śmiechem odpowiadającego tym samym. – Ile ja cię nie widziałam?!

Za długo. – Sebb żartobliwie potargał ją po włosach. – Tych parę listów się nie liczy, mała.

Ale dlaczego nie napisałeś, że znalazłeś podrzucone smocze jajo? – Złapała go za nadgarstek i pociągnęła w stronę przyglądającej im się z pewnym zaskoczeniem Ayenne. – No wiesz ty co?

To miała być niespodzianka – wyjaśnił konspiracyjnym szeptem. Gromadka zezujących na niego z zachwytem w oczach dziewcząt posłała wilkokrwistej mordercze spojrzenie, lecz on zdawał się tego nie zauważać. – Planowałem przyjść do ciebie już z wyklutym pisklakiem, żeby zobaczyć twoją minę.

Jęknął, gdy żartobliwie uderzyła go w ramię.

Masz szczęście, że przynajmniej te listy pisałeś, bo inaczej bym ci chyba łeb ukręciła – przyznała, sadzając chłopaka w fotelu. – Ayenne, to jest Sebb. Chodziliśmy razem do gimnazjum i liceum, jak wygnano mnie z plemienia. Jedyny taki kumpel na świecie.

Miło mi. – Brunetka uścisnęła podaną dłoń. – Ale, Lhynne... czy ty go przytuliłaś? – Powątpiewająco uniosła jedną brew. Podczas rozmowy w drodze do auli zdążyła już nasłuchać się od nowej koleżanki, jak nie cierpiała fizycznego kontaktu z obcymi.

Jemu akurat wolno mnie dotykać. Mówiłam, że jest jedyny. – Poklepała zamaszyście chłopaka w plecy. – Naszej relacji nie zrozumiesz, my sami nie do końca ją rozumiemy.

Jak to nie? – oburzył się Sebb. – Jest zajebista, co tu więcej rozumieć?

No jeśli tak na to spojrzeć... – Wzruszyła ramionami.

Brzmi dobrze. Ale te laski to cię chyba zabiją. – Ayenne łypnęła w stronę szepczących dziewcząt, wciąż zerkających w ich stronę z iskrami gniewu w oczach.

Lhynne zbagatelizowała problem machnięciem dłonią, jakby odganiała natrętną muchę. Na przestrzeni lat zdążyła się przyzwyczaić, że jej przyjaciel ściągał większość kobiecych spojrzeń w okolicy.

A tak właściwie, to o co poszło tobie i Vivienne?

Szlag. Lhynne aż się zakrztusiła. Poniekąd spodziewała się tego pytania, lecz zupełnie nie zdążyła wymyślić na nie odpowiedzi.

Jak to o co? – parsknęła ze złością. – Vivienne jest Vivienne. Powiedziała mi, że chyba jednak mnie nie lubi, bo zagrażam jej reputacji.

Że co?! – Sebb o mało nie spadł z fotela.

No to. Wykład był nieco dłuższy niż jedno zdanie, ale do tego z grubsza się sprowadzał. Na co roztrząsać?

Od zawsze mówiłem ci, że to zwykła atencyjna sucz.

Jak mi teraz palniesz jakimś „a nie mówiłem”, to przysięgam, że dostaniesz torebką przez łeb.

Więc nie mówię, ale chyba nie muszę. Te słowa powinny wyświetlać się właśnie na moim czole. – Postukał się znacząco palcem w głowę.

Tak, tak, miałeś rację, jak zwykle. Możemy skończyć ten temat? – Ze złością zacisnęła dłonie na niewygodnych podłokietnikach. – Jeszcze się po tym nie uspokoiłam.

Dowiem się kiedyś, o co chodzi? – wtrąciła nieśmiało Ayenne, unosząc dwa palce, jakby zgłaszała się do odpowiedzi.

W dużym skrócie: przyjaźniłam się kiedyś z lady Vivienne. – Lhynne nie zdołała powstrzymać się od naszpikowania tytułu i imienia byłej przyjaciółki taką ilością jadu, że aż niemal sama się o nią pokaleczyła. – To znaczy ja myślałam, że to była przyjaźń, bo ona jak widać miała na to odrobinę inne spojrzenie. Na kilka dni przed ślubem, o którym swoją drogą również nie wiedziałam, bo nie raczyła mi powiedzieć, że spotyka się z księciem, powiedziała mi, że zadawanie się ze mną zagraża jej reputacji. Kiedyś opowiem ci dokładniej, na razie aż mnie krew zalewa.

Widać było gołym okiem, że tęga brunetka zamierza spytać o coś jeszcze, lecz w tym momencie na sali zgasły światła, pogrążając widownię w półmroku. Na podwyższenie z mównicą, ustawione na sporej scenie, wyszła Rhienne Bhardo, zaraz skupiając na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych.

Spojrzenia pełne słusznego zachwytu, którego nikt nie zamierzał powstrzymywać.

Dumna i wysoka, zupełnie nie wyglądała na swój wiek. Srebrzysto-szare włosy spływały na szczupłe ramiona pięknymi lokami, sznur czerwonych jak krew korali na szyi podkreślał jej łabędzią długość, a suknia, choć ze skromnym, sięgającym niemal pod same obojczyki dekoltem, olśniewała dopasowanym do wysportowanej mimo wielu lat na karku sylwetki, czarną kaskadą opadając do samej ziemi. Wszyte w materiał drobne kryształki odbijały światło tysiącami tęczowych refleksów, dzięki czemu z daleka wydawało się, jakby kobieta nie była odziana w zwyczajne ubranie, lecz rozświetlaną miliardami drobnych gwiazd noc.

Rozległy się gromkie brawa, gdy oczarowana nią publiczność ocknęła się ze swoistej hipnozy i przypomniała sobie o zasadach dobrego wychowania. Kobieta uniosła silną, wąską dłoń, uciszając tłum.

Witajcie w Akademii Jeźdźców Smoków, moi drodzy! – Jej głos bez większego trudu docierał w najdalsze zakamarki sali, gładko wcinając się w zapadłą ciszę. – Nazywam się Rhienne Bhardo i jako dyrektor szkoły, mam przyjemność powitać w tych wiekowych murach kolejne pokolenie uczniów. Liczę na to, że najbliższe cztery lata okażą się dla was ekscytujące, owocne i jak najprzyjemniejsze. Pragnę również powitać generała Kriggsa von Eckhardta, dowódcę jeźdźców, obecnego dzisiaj jako ich reprezentacja.

Lhynne zagryzła mocno wnętrze policzka, nie przejmując się rozlewającym w ustach metalicznym smakiem. Wchodzący na scenę Kriggs wyglądał dokładnie tak jak zwykle – wysoki, atletycznie zbudowany, szeroki w ramionach, co dodatkowo podkreślał czarny galowy mundur. Jej serce ścisnęło się boleśnie, w gardle pojawiła gorycz, a wewnętrzny wilk zaskomlał z tęsknotą, wyrywając się w stronę mężczyzny. Z trudem zmusiła go do zostania na swoim miejscu, wbijając paznokcie w miękką skórę przedramienia dla opamiętania.

Zawsze był obecny na rozpoczęciu roku, prawda? Więc dlaczego poczuła na jego widok takie zaskoczenie i... rozczarowanie?

Na bogów, była rozczarowana tym, że nie patrzył w jej stronę. Jakby kogokolwiek mógł dostrzec w panującym na widowni mroku. Chciała, by patrzył tylko na nią.

Kolejny raz huknęły brawa, spora część osób uniosła prawą pięść do serca w wojskowym salucie. Kriggs uciszył ich krótkim gestem i oszczędnym, lecz niepozbawionym szacunku skinieniem pokazał Rhienne, że może kontynuować.

Jak zawsze w dniu rozpoczęcia roku akademickiego, przybliżę państwu historię naszej szkoły i legendarnej formacji jeźdźców – podjęła, gdy wszyscy ponownie umilkli. – Jak pewnie dobrze wiecie, tradycja jeźdźców sięga jeszcze czasów sprzed Cienionocy, choć nie zachowały się dokładne podania z tamtego smutnego okresu. Na przestrzeni tysięcy lat rośliśmy w siłę, zdobywając coraz znaczniejszą pozycję, aż wreszcie znaleźliśmy się w miejscu czynnika niezbędnego do przetrwania Ragharranu, a mówi się, że i całego Starego Kontynentu. Od zawsze zrzeszaliśmy w swoich szeregach najbardziej prawych wojowników, gotowych walczyć w obronie ziem i ludzi za cenę własnego życia i zdrowia, nieprzebrana ilość rycerzy i ich wspaniałych bestii zapisała się na kartach naszej historii jako bohaterowie, bez których nie byłoby Ragharranu takiego, jakim widzicie go dzisiaj. To jeźdźcom takim jak Irhon Varvaros i Hierodon Czwarty Wielki zawdzięczacie swoją wolność i dobrobyt. To dzięki nim znajdujecie się tutaj i możecie zdobywać wiedzę bez ograniczeń. Nie zapominajcie, że nawet nasi miłościwie panujący król Erghon Zdobywca i królowa Elveere Czerwona Strzała również są jeźdźcami i to właśnie im powinniśmy dziękować za koniec rządów szalonego Vrarghra Lemarra.

Kolejny raz rozbrzmiały brawa. Rhienne spróbowała uciszyć entuzjastyczną publikę, lecz cisza zapadła dopiero po tym, jak stojący u jej boku w pozie ochroniarza z założonymi za plecami rękoma Kriggs von Eckhardt zagwizdał przenikliwie. Kobieta posłała mu wdzięczny uśmiech. Generał uśmiechnął się krzywo, a Lhynne kolejny raz serce podskoczyło do gardła.

Zabijcie mnie, jęknęła. Dlaczego to musiało tak boleć? Czy miłość nie powinna przypadkiem być przyjemna, zachęcać do życia, sprawiać świat bardziej kolorowym?

Nie wszyscy jeźdźcy jednak byli wojownikami – kontynuowała Bhardo. – Równie wiele zawdzięczamy naszym wyśmienitym lekarzom, artystom, strategom i politykom, nie umniejszajcie więc proszę ich ogromnej roli. Podczas lekcji z naszymi nauczycielami dowiecie się o nich więcej, zrozumiecie ich zasługi dla naszego kraju, jak i całego świata, i wybierzecie, czyimi śladami pragnęlibyście podążyć. Na wybór swojego powołania macie czas do końca pierwszego roku akademickiego, czyli całe dziewięć miesięcy. Spędźcie ten czas jak najlepiej, skupcie się na nauce, gdyż w tej chwili od waszego zapału i szczerych chęci zależy cała wasza przyszłość. Odkryjcie, w czym jesteście dobrzy, poznajcie swoje mocne strony i pasje, a z pewnością będzie wam łatwiej. Cała kadra nauczycielska pozostaje do waszej dyspozycji i służy pomocą w każdej chwili. Naszym zadaniem nie jest szkolenie pod określony schemat, lecz ukształtowanie was i waszych smoków w równie szlachetnych, jak wasi poprzednicy.

Lhynne nie do końca potrafiła w to uwierzyć, mocno uprzedzona do wszystkiego, co mogło kryć się za słowem „szkoła”, lecz nie odezwała się głośno. Z trudem próbowała nie spoglądać w stronę Kriggsa.

Nasza szkoła powstała z inicjatywy mojego dziadka, Rlaina Bhardo, i świętej pamięci króla Gharveniusa Nauczyciela, którzy dobrze wiedzieli, jak ważne jest odpowiednie wyszkolenie młodych jeźdźców. Od tego czasu skupiamy w swoich szeregach najlepszych wykładowców z całego Ragharranu, by przekazywali wam wiedzę. W obecnych czasach Akademia nie jest już tak zamknięta i elitarna, jak niegdyś – odkąd otworzyliśmy się na uczniów ze wszystkich warstw społecznych, nie przyjmując jedynie wyższej szlachty, jak to było na samym początku, znacznie podnieśliśmy swój prestiż, jak i wyszkolenie całej formacji jeźdźców. Dla nas nie jest ważnym, z jakich rodzin pochodzicie. Dla nas liczy się to, że wszyscy odnaleźliście smocze jajo, z którego wykluł się, lub dopiero wykluje pisklak, z którym nawiążecie więź. Samo to oznacza, że zasługujecie na szkolenie i zauważenie, a każdy z was niezależnie od pochodzenia może znaleźć się wśród najlepszych. Zależy to jedynie od waszego zapału, chęci i wrodzonych zdolności oraz tego, jak je wykorzystacie.

Wokół rozległo się kilka szeptów, lecz Lhynne nie zwróciła na nie specjalnej uwagi. Odruchowo zmarszczyła brwi, przypominając sobie usłyszane poprzedniego dnia słowa Rhienne: „w Akademii od kilku lat nie dzieje się najlepiej”. Co to mogło oznaczać? Jaka szkoda, że była wtedy tak zdenerwowana i zadziwiona sympatią, jaką poczuła do starszej kobiety, że nie poprosiła, by ta wyjaśniła jej to dokładniej.

W ciągu najbliższych miesięcy nauczycie się podstaw posługiwania magią i odkryjecie aspekty, nad którymi potraficie panować. Oprócz tego czekają was również wyczerpujące lekcje szermierki, wykorzystywania i wytwarzania amuletów, historii i, oczywiście, tresury i panowania nad smokami. Z czasem, gdy wasze smoki staną się odpowiednio duże, rozpoczną się również lekcje jazdy i lotu, a także walki w powietrzu. Mam nadzieję, że zajęcia z eliksirów i leków również nie przysporzą wam problemów. Dla chętnych również organizujemy nieobowiązkowe lekcje religii Starego Kontynentu. W ciągu pierwszego tygodnia nauki będziecie przygotowywani do tego, co możecie spotkać w szkolnych klasach i poszczególni wykładowcy dokładniej wytłumaczą, czego będą oczekiwać, jakich materiałów potrzebujecie do nauki i gdzie je zdobyć. Liczę na to, że po tych kilku dniach przystąpicie do pracy z niegasnącym zapałem. A teraz zapraszam chętnych, by rozejrzeć się nieco po budynku Akademii. Nie krępujcie się zaglądać we wszystkie kąty i pytać starszych uczniów i nauczycieli, o cokolwiek tylko zechcecie. Jesteśmy tutaj właśnie po to, żeby wam pomóc. Dziękuję za uwagę i życzę wam powodzenia.

Kolejny raz huknęły brawa. Gazowe lampy ponownie zapłonęły, a uczniowie zaczęli podnosić się z niewygodnych siedzeń, wymieniając się uwagami i powoli kierując w stronę wyjścia. Nagły gwar sprawił, że Lhynne aż zakręciło się w głowie, lecz kątem oka dostrzegła, jak Rhienne i Kriggs nachylają się w swoją stronę i rozmawiają przyciszonym głosem. Nie wiedziała, czy sobie tego jedynie nie ubzdurała, lecz odniosła nieprzyjemne wrażenie, iż za wyrazami ich twarzy nie kryje się nic wesołego. Zupełnie jakby coś ukrywali...

Tylko co i dlaczego?

Przesadzasz, Lhynne – mruknęła pod nosem. – Wszędzie widzisz spiski przeciwko ludzkości.

Co powiedziałaś? – Ayenne obejrzała się na nią z ciekawością.

Ona gada do siebie – pośpieszył z wyjaśnieniem Sebb, ignorując Lhynne, już otwierającą usta, by wcisnąć koleżance niezobowiązującą bajkę. – Radzę się przyzwyczaić.

Przynajmniej teraz będę mogła się usprawiedliwiać, że prowadzę dialog ze swoim smokiem – mruknęła, udając, że zadziwione spojrzenie nowej koleżanki wcale jej nie poruszyło.

Twój smok już mówi? – Oboje spojrzeli na nią z szokiem wymalowanym na twarzach.

Dzisiaj dwa razy wypowiedział moje imię – wyjaśniła z niejaką dumą. – Ale oprócz tego nadal myśli obrazami.

Nieźle. Mój ma dwa tygodnie, a jeszcze nie nauczyłam go ani słowa. Czasem się zastanawiam, czy po prostu mnie nie ignoruje – westchnęła ciężko Ayenne. – I czy twój smok nie jest przypadkiem Dzikim?

Sebb aż zatrzymał się w połowie wysokiego korytarza. Ktoś wpadł mu na plecy i zaklął cicho, lecz chłopak nawet nie obejrzał się w jego stronę.

Nie gadaj – wykrztusił. – Wykluł ci się Dziki? Na burze, ty wiesz, co to znaczy?

To nie do końca jest Dziki – pośpieszyła z koślawym wyjaśnieniem. – Znaczy wygląda jak Dziki, ale przecież do mnie mówi, nie? A Dzikie podobno tego nie potrafią. To musi być mieszaniec, jak Zarroth.

To i tak burzowo dziwne. – Blondyn pokręcił głową w niedowierzaniu. – Wilku, jak babcię kocham, czy ty nie możesz być w przynajmniej jednej kwestii normalna?

Też zadaję sobie to pytanie. – Wzruszyła ramionami. – W każdym razie gadzina ma pięć dni i już mnie woła po imieniu. Wydawało mi się, że Dzikie nie rozwijają się szybciej niż inne smoki, ale co ja tam mogę wiedzieć? Nie czytałam o tym. Bo nie spodziewałam się, że będę musiała.

Podobno rosną szybciej – wyjaśniła Ayenne. – Szybciej osiągają maksymalne rozmiary. Nie jestem pewna, ale coś mi się kojarzy, że w wieku czterdziestu lat, podczas gdy zwykłym smokom zajmuje to około setki. Jeśli nie więcej. Ale żeby wiedzieć dokładniej, musisz spytać kogoś, kto się na tym zna, ja mogłam coś pomieszać. Zdziwiłabym się, gdyby tak nie było.

To co, będziemy zwiedzać Akademię? – Sebb zmienił temat, dostrzegłszy, że Lhynne niekoniecznie miała ochotę, żeby go kontynuować. – Czy przejdziemy się dopiero jutro?

Ja mam spotkanie, muszę już iść. – Ayenne skrzywiła się, lecz nawet z takim wyrazem twarzy wyglądała ślicznie. – Lepiej byłoby dopiero jutro. Tylko szkoda, że wtedy nie będzie już przewodników.

Ja już tutaj byłam – powiedziała wilkokrwista. – Sporo pamiętam. Interesowałam się tym kiedyś.

To świetnie! – Brunetka aż klasnęła. – Mam nadzieję, że będziemy w jednej klasie. Listy mają wywiesić dopiero jutro rano.

Jakoś to będzie. Najlepiej spotkajmy się w szatni, czy coś – zaproponował Sebb. – Wtedy przynajmniej nie pogubimy się jakoś szczególnie. Co wy na to, drogie panie?

Obie skinęły głowami i pożegnały się, rozstając na rogu szkolnego placu.

Lhynne również musiała czym prędzej wracać do domu. Czuła doskonale, że Młody jest już naprawdę bardzo głodny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz