środa, 21 lutego 2024

Rozdział 22

 

Jeśli obrać tempo nienadwyrężające smoczych sił, lot z Myllhaven do Havre zajmował cztery dni. Kriggs musiał z pewnym zaskoczeniem i niewątpliwą przykrością przyznać, że bez Khrimme, nieustannie drażniącej się z nim i Zarrothem, czas ten dłużył się w nieskończoność. Nawet urozmaicany nieustannym towarzystwem Cienia, podsuwającym całkiem sporo tematów do rozmyślań, nudził wprost śmiertelnie.

Cień nie odstępował ich na krok, lecz wciąż trzymał się daleko. Tak właśnie zaczął ją nazywać: była nieuchwytna i umykała za każdym razem, gdy któryś z nich skupił na niej wzrok, nieustannie majaczyła gdzieś na samej granicy widzialności, czasem tak nieruchoma, że łatwo było pomylić ją ze skałą o osobliwym kształcie lub specyficzną chmurą. Kilkukrotnie próbował ją przywoływać, odsyłał nawet Zarrotha i czekał na nią, myśląc, że to obecność wielkiego Dzikiego ją peszyła, lecz nigdy nie dawała się skusić. Obserwowała, czekała... jak cień właśnie. Przezwisko nasunęło się samo. Ciekaw był, co też takiego chodziło jej po głowie, lecz szybko odkrył, że najlepszą metodą było ignorowanie jej. Tylko to sprawiało, że chwilami traciła czujność i zbliżała się na tyle, że Zarroth był w stanie dosłyszeć łopot jej wielkich skrzydeł. Potrzebowała czasu – było to oczywiste. Czas i cierpliwość były najlepszym, co mógł jej zaoferować, tak więc zaciskał zęby, próbując opanować chęć natychmiastowej reakcji, i udawał, że Cień wcale nie śledzi go z daleka.

A więc cztery dni. Cztery razy po dwadzieścia cztery godziny, z których połowę poświęcał na lot, przez co nie czuł już ani kręgosłupa, ani tyłka, a drugą na rzekomy odpoczynek w karczmach, tak zatłoczonych, że nie było mowy o czymkolwiek więcej ponad czujną drzemkę. Dwukrotnie, męczony koszmarami, po cichu opuszczał najbardziej luksusowy pokój, który zawsze mu przydzielano, nie zważając na jego zapewnienia, że wystarczyłaby mu sterta słomy w stajni (która, jak można się domyślić, oferowała również przyjemniejsze towarzystwo) i odnajdywał drzemiącego zawsze w jak najmożliwszym pobliżu Zarrotha, by chronić się pod jego skrzydłem. Budził się po tym zesztywniały i wściekły jak sto nieszczęść na siebie (czy też swoje ciało, chcąc nie chcąc należące przecież do czterdziestolatka), lecz przynajmniej nic mu się wtedy nie śniło. Obecność smoka miała w sobie coś nieskończenie uspokajającego i krzepiącego...

Vrarghr Lemarr również tak robił. Wielokrotnie rezygnował z wygód pokojów rodzinnej rezydencji i chronił się pod perłowo białym skrzydłem Jarrhönn. W pobliżu ojca nigdy nie czuł się jak u siebie, a smoczyca doskonale to rozumiała, gdyż nie cierpiała lorda równie ogniście jak on sam. Lub jeszcze bardziej, zważywszy na to, że nie łączyły jej z nim więzy pokrewieństwa. A ludzi, za którymi nie przepadała, zwykła podpalać – i nikt nie zdołał jej tego oduczyć, choć pracowało nad tym wielu ludzi, do utraty sił tłumacząc, jakie konsekwencje mogło ze sobą nieść. O tak, Jarrhönn była najdzikszym, najbardziej nieposkromionym stworzeniem, jakie prawdopodobnie istniało w historii... a równać mogła jej się jedynie cała armia Dzikich o potrzaskanych umysłach.

Vrarghr Lemarr urodził się w Havre, w najbogatszej dzielnicy starej metropolii, w pięknym domu z kilkoma wieżami, czterema kondygnacjami i szklonymi witrażami oknach, tak starym, że z całą pewnością pamiętał jeszcze czasy Verikhru – niewielkiego królestwa przytulonego do zachodniego boku Ragharranu, którego Havre było stolicą. Po tym, jak wygasła rządząca nim dynastia, kraj, zawsze żyjący ze swoim większym sojusznikiem w niemal symbiotycznej zgodzie, bez większych przeszkód stał się jego częścią i błyskawicznie zatracił odrębność. Być może nie było w tym nic dziwnego, w końcu Verikhrańczycy posługiwali się dokładnie tym samym językiem, który obowiązywał w Ragharranie, wyznawali tę samą religię i niemal cała ich kultura opierała się na smokach, doskonale się mających w Górach Barierowych, lecz dla Kriggsa i tak wydawało się to zadziwiające, biorąc pod uwagę, jak bogata historia została zaklęta na tych ziemiach. Część starych rodów, których w niewielkim królestwie nie brakowało, jeszcze długo utrzymywała swoją odrębność na piedestale, podkreślając ją na każdym kroku. Tak też było zresztą z rodziną Vrargrha Lemarra.

Lemarrowie byli rodziną z kilkusetletnią tradycją, szanowaną nawet w kręgu tych, którzy z zasady nie zwykli szanować nikogo. Choć od zaniknięcia odrębności Verikrhru do urodzin szalonego króla minęło niemal trzysta lat, Lemarrowie wciąż kultywowali własne tradycje, co na całe szczęście jednak nie powstrzymało ich przed zaangażowaniem się w wojnę z Creonią, gdy tylko pojawiła się taka konieczność. Niemal wszyscy mężczyźni z rodu byli jeźdźcami smoków, odnajdywanie przez kolejne pokolenia smoczych jaj stało się już tradycją i nie dziwiło nikogo... podobno dopiero wyklucie się białego pisklaka, który prócz tego niemal zupełnie przypominał Dzikiego smoka, wprawiło nestorów rodu w pewne zaskoczenie. Owszem, zdarzało się wcale nie tak rzadko, by mieszańce Dzikich nawiązywały więź z jeźdźcami, widywało się je na przestrzeni lat tu i tam, lecz albinotyczna biel łusek nasuwała sporo wątpliwości, zwłaszcza wtedy, gdy jaskrawo odznaczała się na tle bardziej naturalnych barw smoków męskich członków rodu. Lecz Vrarghr podobnież od dziecka był przez Lemarrów odtrącany, tak jak i biały smok... choć kronikarze nigdy nie doszli do tego, z jakiego mogło się to stać powodu. Księgi pełne były spekulacji, niektórym nawet udawało się nieco zbliżyć do prawdy, lecz nikomu jeszcze nie zdarzyło się przedstawić jej w pełni. Tak to już było z bajkami tworzonymi na podstawie rodzinnych dramatów, prawda? Kriggs swego czasu lubił zaczytywać się w księgach historycznych i niemal kolekcjonował co ciekawsze wspomnienia, śmiejąc się do łez podczas prób rozwiązania, jakim to cudem mogły wpaść komuś do głowy. Niestety Zarroth nigdy tej jego miłości do dobrej komedii nie podzielał.

A po cóż drążyć w przeszłości?, warczał tylko, szczerząc zębiska. I tak wszyscy doszliby do prawdy jedynie wtedy, gdybyś postanowił podyktować lub spisać własną kronikę.

Obaj doskonale wiedzieli, że to się nigdy nie zdarzy.

Choć nie dało się nie zauważyć olbrzymiego czarnego kształtu na niebie, a więc i jego przybycia, Kriggs przed wizytą u podwładnych postanowił przespacerować się po mieście. Mierziła go sama myśl udania się do koszar, w których go oczekiwano, przedłużał więc jak tylko mógł. Przez chwilę miał nadzieję, że Cień zbliży się do niego i zagłębi w chaotycznych uliczkach pradawnego górskiego miasta, w których Zarroth zupełnie się nie mieścił, stracił ją jednak z oczu jakiś czas przed tym, jak na horyzoncie pojawiły się pierwsze zabudowania.

Lęk narastający w trakcie podróży wciąż gdzieś tam był, lecz wcale nie zaatakował ze zdwojoną mocą, jak się tego spodziewał. Wydawało się, że odpuścił na chwilę, zostawiając jedynie flegmatyczny, być może nieco zrezygnowany spokój. Tak czy siak, próbował odciąć się od emocji i spojrzeć na Havre oczami kogoś zupełnie obcego, ot by przekonać się, czy było to jeszcze możliwe.

Havre” w najstarszym narzeczu ragharrańskiego oznaczało „chaos”. Nazwa doskonale oddawała specyfikę miejscowości, zarówno kiedyś, za czasów jej świetności, jak i dziś, gdzie na każdym kroku widać było rozpaczliwe próby odbudowania upadłej przed stu laty wspaniałości i nieustanny brak funduszy na uczynienie czegokolwiek ponad ustawienie kolejnej tablicy pamiątkowej. Ogniście kolorowe, wąskie i wysokie kamienice, jak dziecięce klocki rozrzucone wokół kwadratowych rynków i spiczastymi dachami celujące w oglądane jak z dna studni niebo, nosiły na sobie ślady również zupełnie nowych zniszczeń. Ślady przypominające takie, jakie zostawiłby ognisty bicz...

Pierwotna magia. Z pewnością. Creończycy potrafili się nią posługiwać... i wiedzieli, jak to zrobić, aby zaszkodzić najmocniej. Choć pojawiali się tu ledwie na chwilę i zaraz potem znowu wycofywali głęboko w zwieszające nad miastem góry, zdołali zasiać panikę. Ulice były opustoszałe, przestraszone oczy błyskały zza zasłon zaciągniętych w ogromnych oknach. Każdy najdrobniejszy brukowy kamień zdawał się krzyczeć: wojna! Niemal na każdym rogu spotkać można było uzbrojony patrol, a w co drugim znajdował się odznaczony specjalnym symbolem człowiek potrafiący posługiwać się magicznym Aspektem. Wszyscy salutowali Kriggsowi w milczeniu, a beznadzieja zdawała się trawić ich niczym śmiertelna, zakaźna choroba.

Jeśli to rzeczywiście była zaraza, to całe miasto objęte powinno zostać burzową kwarantanną.

Przez lata nie zmieniło się wcale tak wiele. Wąskie, wykładane zdobnym brukiem uliczki zwodziły niczym najlepszy labirynt, a kamienne, łukowate mostki wznosiły się nad licznymi przecinającymi Havre strumieniami. Kute latarnie wyglądały na sprawne, lecz ognista magia Kriggsa podpowiadała mu, że od kilku nocy brakowało śmiałków pragnących je zapalać. Nocą miasto musiało tonąć w zupełnej ciemności, rozświetlanej jedynie srebrzystym blaskiem malejących księżyców.

Nie wiedział, czego szukał. Czy w ogóle musiał szukać czegokolwiek?

Gdy zamknął na chwilę oczy, mógł sobie wyobrazić, co czuł Vrarghr Lemarr, przemierzając te ulice. Mógł wczuć się w jego sposób myślenia. Mógł wsłuchać się w brawurę młodości... i czystej desperacji. Bo czy właściwie tak bardzo różniły się od tego, jaki był on sam? Na bogów, mógł mieć parę lat na karku więcej (delikatnie mówiąc), lecz prawdopodobnie był znacznie głupszy od młodego wojownika, nocami przemierzającego ulice kolorowego, kamiennego miasta w poszukiwaniu...

Cóż, szalony król też nie miał pojęcia, czego szukał. Gdy objął tron i zasłużył na swoje miano, był równie zagubiony jak wtedy, gdy w środku nocy, wymachując mieczem jak zapałką, kręcił się samotnie pośród śpiących ulic, obserwując wykwitające na jego skórze płomienie, tańczące z wyczarowanymi z Mroku cieniami w kształcie potężnych smoków. Z perspektywy czasu z całą pewnością można było interpretować jego zachowanie na wiele sposobów... lecz istniał ktokolwiek, kto miał prawo to robić, nie wiedząc, co tak naprawdę siedziało w głowie wojownika wyrosłego z dzieciaka odrzuconego przez własnych rodziców?

Ci, którzy wspominali, że Vrarghr Lemarr nigdy nie zaznał tego, co niosła ze sobą możliwość tytułowania jakiegokolwiek miejsca domem, z pewnością najbliżej byli prawdy. Ale też... nie do końca.

Kriggs von Eckhardt rozumiał te uczucia. Pewnie dlatego, że w nim samym kłębiły się tak podobne.

Nie miał pojęcia, gdzie znajdowało się jego miejsce. Nie miał pojęcia, co powinien uczynić z sobą samym i nieskończonością, którą złożono w jego dłonie wraz z Mgielnym Ostrzem i dreszczem siły i podekscytowania, które towarzyszyły Związaniu się z nim. Wyglądało na to, że czekać miało go tak wiele chwil, a on nie pojmował, jak spożytkować tę, w której tkwił właśnie teraz. Nie pojmował...

Właściwie to wielu rzeczy nie pojmował. Alkohol był jedynym, co pozwalało choć na parę godzin stłumić te wątpliwości, lecz tym razem nie miał na niego ochoty. Na bogów, wciąż pamiętał kaca, z jakim wstał z łóżka po ucieczce Igri. Musiało minąć jeszcze kilka dni, nim ponownie sięgnie po butelkę...

Lecz to również nie miało przecież sensu. Jak to możliwe, by upaść tak nisko, że butelka whisky plasowała się wśród najpoważniejszych marzeń? Wyglądało na to, że faktycznie był do niczego.

Lepiej, abyś wtedy zginął...

Kiedy? Głos nigdy nie garnął się do wyjaśnienia, którą chwilę miał na myśli.

Burzowy Erghon Zdobywca i jego szlachetne serce!

Dom Lemarrów nie zmienił się prawdopodobnie ni na jotę, odkąd opuścił go ostatni dziedzic szlachetnego rodu. Wymieniono przypominającą smocze łuski dachówkę, wyczyszczono ją skrupulatnie, elewację pomalowano na przyjemny kremowy kolor, dobrze komponujący się z elementami z ciemnego drewna i płaskorzeźbami formowanymi w mitologiczne sceny, witraże okien zaś wypolerowano tak, że nawet podczas pochmurnego dnia lśniły oślepiająco, lecz wszystko utrzymano dokładnie tak, jak robiono to od wieków. Jedyne, co uległo zmianie, to nazwisko widniejące na skrzynce pocztowej z kutego metalu. Lemarrów wciąż pamiętano, lecz nie istniał nikt, kto chciałby zagarnąć ich miano, jednoznacznie kojarzące się z szalonym królem. Nawet gdyby przetrwał którykolwiek z nich, rychło zmieniłby inicjały – co do tego nikt raczej nie miał specjalnych wątpliwości. Jakby zlepek liter czynił z człowieka potwora.

Kriggs chwilę stał przed dwuskrzydłowymi drzwiami, zatopionymi w okazałym kamiennym portalu. Malowane na zielono drewno, rzeźbione w symetryczne kwiatowe wzory, nosiło na sobie kilka smug popiołu, śladów po uderzeniach pierwotnej magii, nie sprawiały jednak wrażenia zniszczonych na tyle, by w najbliższym czasie zamierzały wpuścić wrogów do środka. Ktokolwiek teraz tutaj mieszkał, zdołał pewnie uratować za nimi swoje życie.

Kriggs odpalił kolejnego papierosa, patrząc po znajomych murach na zachmurzone niebo. Próbował wyobrazić sobie, jak mogło teraz wyglądać zaklęte w tych ścianach życie... lecz nic nie przychodziło mu do głowy. Czy wiedział w ogóle, jak wyglądało normalne życie? Cóż, prawdopodobnie nie. Jedynym, co znał, były walka, nienawiść, przeszywający smutek, obrośnięte kolczastymi mackami szaleństwo i...

I przedziwne uczucie do młodziutkiej dziewczyny o wilczych oczach, od której z niewiadomych przyczyn nie mógł oderwać wzroku i myśli, ledwie zjawiała się w pobliżu.

Jaki to miało sens? Gdy już odkrywało się w sobie pogrzebane lata wcześniej uczucia, bogowie dawali mu kolejnego prztyczka w nos. To nie dla ciebie! Tyś nie od tego! Odpuść. Odejdź...

Nie chciał odejść. Nie chciał odpuścić. Czasem budził się w nim ogień sprzeciwu... lecz jaki jest sens walczyć z czymś, z czym nie dało się wygrać? Kriggs von Eckhardt w rzeczywistości miał burzowo miękkie i dobre serce. Obojętnie na co mogło wskazywać to, co czynił z własnym życiem.

Tynk odpadał w kilku miejscach. Właściwie bezmyślnie podszedł do znajdującego się koło drzwi pęknięcia i przesunął po nim palcami. Zaczepił paznokciami o krawędź i pociągnął – nie było trzeba wiele siły, aby cały kawałek odkruszył się od elewacji i upadł na ziemię, odsłaniając to, co znajdowało się pod grubą na ładnych kilka centymetrów warstwą. Mosiężna tablica...

Wiedział, co takiego się na niej znajdowało. Zaciągnięte platyną litery o archaicznym kroju układały się w nazwę w języku elfów i dopisek „hodowla smoków”. Śmiechu warte, czyż nie? Przodkowie Vrarghra Lemarra sądzili niegdyś, że uda im się namówić smoki do tego, aby krzyżowały się ze sobą na polecenie. Mieli nadzieję na utworzenie nowej rasy bestii przystosowanych do walk... choć w zasadzie każdy smok był przecież żywą machiną wojenną. Projekt spełzł oczywiście na niczym, przysporzył jednak niemało sławy i bogactwa. Cóż za słodki paradoks... Chodziły pogłoski, że mężczyźni z rodu długo myśleli o reaktywacji pomysłu, jedynie sam Vrarghr Lemarr wyłamał się z tej konwencji, nie wykazując najmniejszego zainteresowania planami ojca, snutymi w jego niewielkim, lecz bogato umeblowanym gabinecie za zaciągniętymi zasłonami z aksamitu.

Zarroth roześmiał się w jego głowie na sam ten pomysł. Kriggsowi również wydawało się to absurdalne. Kto zmusiłby do czegokolwiek smoka? Nawet gdyby rozmnażanie się wielkich gadów nie było obłożone skrzętnie skrywaną przed ludźmi tajemnicą praktycznie od zawsze, odkąd tylko oba gatunki zaczęły ze sobą współpracować, nakłonienie bestii do tego, aby wiązały się ze sobą jedynie dla ludzkiej korzyści, brzmiało jak niezbyt prawdopodobna i tak żałosna, że aż śmieszna bajka. A jednak było to...

Drzwi otworzyły się na tyle cicho, że początkowo nawet tego nie usłyszał.

Co pan tutaj robi? Kim pan jest? – rozbrzmiało w martwej ciszy Havre. – Proszę stąd odejść!

Uniósł wzrok na starszą służącą. Kobieta obserwowała go z nieskrywanym lękiem, wzrok uciekał jej do złotych pagonów z charakterystycznymi gwiazdą i trzema liniami, naszytych na czarny płaszcz. Nawet jeśli nie wiedziała, co dokładnie one oznaczały, musiała pojmować, że ma do czynienia z wysoko postawionym wojskowym. Pobladła dodatkowo na widok jego dwubarwnych oczu.

Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Nie chciał odchodzić. Jakaś irracjonalna tęsknota sprawiała, że pragnął zajrzeć do środka...

Kim pan jest?! – powtórzyła staruszka stalowym tonem.

Właściwie to... – Głos miał zachrypnięty bardziej niż zwykle, cichy... niepewny. – Właściwie to nikim.

Na bogów... – zaczęła, jakby przygotowywała się do odpędzenia go za pomocą wszystkich znanych sobie przekleństw.

Odpuścił. Bo co innego mógł zrobić? Nie pasował tutaj. Pozdrowił kobietę gestem i odszedł, nie oglądając się za siebie, choć jakiś cichy głos kazał mu się zatrzymać, odwrócić, siłą upomnieć o swoje...

Swoje? Śmieszne. Do Kriggsa von Eckhardta należało jedynie niewielkie mieszkanie w niszczejącym, tanim bloku. I tyle mu wystarczało.

Wojsko wybrało sobie na centrum dowodzenia stary zamek. Już w czasach Vrarghra Lemarra obszerna budowla z czerwonej cegły służyła jedynie jako muzeum i siedziba władz miasta, zniszczona jednak podczas wojny z Creonią, nigdy nie odzyskała dawnej świetności. Runęła najwyższa wieża, z której podobno widać było całą okolicę, a ogromna część murów obronnych została rozebrana, aby wspomóc zrujnowane podczas walk domy mieszczan. Nikt przez długie lata nie wpadł na to, że można było wykorzystać wysoką rangę zabytku i ubiegać się o dofinansowanie w celu jego odratowania. Miało to swoje plusy – jak na przykład grozę, którą zamek wypełniał serca tych, którzy patrzyli na niego i szybko tracili wiarę w jakiekolwiek pojednanie z sąsiadami zza Gór Barierowych. Kriggs zawsze był zdania, że z Creończykami po prostu nie dało się dogadać, bo jak to zrobić, skoro sama ich religia namawiała do nienawiści względem innych nacji? Ta ceglana przestroga była potrzebna, nawet jeśli lata deszczy zmyły z jej ścian resztki sadzy.

Tylko że...

Długą chwilę stał przed zachowaną w całości bramą.

Dziedziniec. Fragment wieży. Rozległy, wyłożony brukiem plac.

Śnieżnobiałe smocze ciało, rozłożone pośród gruzów, i roszące posadzkę karmazynowe krople, jak rozsypane szlachetne kamienie...

Na bogów. Choć patrzyło na niego czterech gwardzistów, choć już zbliżała się do niego delegacja z pułkownikiem Morthem na czele, ukrył na chwilę twarz w dłoniach. Głosy wrzeszczały w jego głowie, wspomnienia dopominały się o uwagę...

Nie myśl. Tylko o tym nie myśl!

A jednak myślał. To dlatego przy boku miał stary miecz w przeklętym perłowo białym kolorze. Miecz, o którym przysięgał nie pamiętać, który lata całe tkwił na samym dnie szafy, w miejscu, w którym nie mógł kusić...

Dlaczego wziął go ze sobą?

Generale! – Morth właściwie zmaterializował się u jego boku. Rozbiegające się myśli ucięły fragment czasu, wymazały z niego chwilę, gdy sprężystym krokiem podszedł na tyle blisko, by zdołał sięgnąć do jego ramienia. – Wszystko w porządku?

Głos był cichy. Kojący... i ociekający niepokojem.

Jest aż tak źle?

Jestem zmęczony – warknął i odsunął się, wymykając z silnych palców. Choć pułkownik był od niego niższy o głowę, najwyraźniej właśnie obrał sobie za cel wzięcie go pod ramię i odprowadzenie do przydzielonych mu pokoi. Ależ by to idiotycznie wyglądało...

Pobladł pan. – Morth wciąż mówił cicho, nie chcąc, aby ktokolwiek poza nimi dwoma dosłyszał jego słowa. – Naprawdę...

Nic mi nie jest – uciął stanowczo i posłał mu spojrzenie, za pomocą którego zwykł pozbywać się wszelkiego niechcianego towarzystwa. Mężczyzna niezawodnie cofnął się o krok, unosząc ręce w pojednawczym geście.

Podążył za delegacją w głąb budynku, próbując nie oglądać się w stronę kikuta wieży. Zbyt dobrze pamiętał, jak leżała tam, tak dziwnie mała, tak...

Dłoń odruchowo powędrowała do białej głowicy miecza. Nie dotykał jej tak dawno, że z początku wydała mu się zupełnie obca i aż musiał na nią spojrzeć, by upewnić się głupio, że wciąż miał przy sobie dokładnie ten miecz. Tak odzwyczaił się od noszenia przy sobie jakiejkolwiek broni, że dziwnie się czuł, gdy prosta skórzana pochwa obijała mu się o udo, gdy przemierzał nieskończone wykładane mozaikami korytarze w uciążliwym milczeniu. Gdy miało się Mgielne Ostrze, nie czuło się raczej potrzeby noszenia przy sobie zwykłego miecza, nawet jeśli był to miecz jeźdźca, jaki otrzymywał każdy w dniu ukończenia Akademii – miecz z rękojeścią w kształcie smoka i w kolorze łusek wierzchowca.

Morth przyglądał mu się kątem oka, nie potrafił jednak wściec się na niego. Któż by się nie przyglądał? Przecież wszyscy wiedzieli, jaki kolor miał Zarroth, a biel w kontraście do czarnego munduru aż raziła.

Prowokacja. Czysta prowokacja. Ale czy ktokolwiek mógłby rzeczywiście przypuszczać...?

Cóż, zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest, iż uznają, że okradł królewski skarbiec, niż dojdą do prawdy.

Zamek w Havre wydawał się nieprzyjemnie klaustrofobiczny w porównaniu do tego w Myllhaven, lecz powód był prosty: wybudowano go jedynie dla ludzi. Nikt nie przypuszczał, że ktokolwiek mógłby chcieć wprowadzić do niego smoka, pomieszczenia i przejścia były więc dostosowane do ludzkiego wzrostu. I naprawdę obszerne, ciasne tylko w kontraście do tego, do czego przywykł, myśląc o podobnych miejscach. Zarroth ciekawie przyglądał się wszystkiemu za pomocą jego oczu, obecny, choć milczący i unikający formowania myśli w słowa.

Cała konstrukcja została wzniesiona z czerwonej cegły, siwy kamień uzupełniał jedynie niektóre płaskorzeźby i otwory okienne, wykuty w bogate manswerki. Witraże w większości się nie zachowały, lecz wciąż żywe były kolory zdobiących gwieździste sklepienia roślinnych fresków. Daleko było temu do bogactwa Myllhaven, lecz i tak robiło wrażenie, tchnąc zapomnianymi wiekami i kryjącą się w każdej drobince kurzu historią.

Zaprowadzono go do sali, w której niegdyś znajdowała się królewska jadalnia. Na samym środku ustawiono zupełnie nowy, ogromny stół na dwadzieścia osób, na którego blacie rozłożono kilka map, w dokładny sposób obrazujących najbliższe wycinki Gór Barierowych. Nachylało się nad nimi już kilku dowódców sztabu, lecz wszyscy wyprostowali się na baczność, gdy delegacja weszła do środka przez gościnnie otwarte drzwi.

Spocznij – warknął Kriggs, przełykając rozpraszający go sentymentalizm. Cokolwiek czaiło się w jego pokręconej głowie, musiało poczekać. Odsunął szorstkim gestem Mortha, otwierającego już usta, aby coś powiedzieć, i od razu podszedł do stołu, pytając sucho: – Co to jest?

Sztabowcy – mężczyźni niewiele młodsi od niego, z pewnością więc dysponujący niemałym doświadczeniem – popatrzyli po sobie ze zmarszczonymi niepewnie brwiami.

Mapy... – spróbował jeden z nich tonem największej oczywistości.

Aż podskoczył, gdy Kriggs jednym ruchem zgarnął największą płachtę papieru, obrzucił ją krytycznym spojrzeniem, a następnie pozwolił, by strawiły ją płomienie Aspektu Ognia.

Mylisz się – wycedził, patrząc po pobladłych twarzach. – To coś nadawało się jedynie do wychodka. – Przyciągnął kolejną mapę, pomazaną kolorowymi znacznikami.

Cała nasza strategia się na tym opierała! – wykrztusił Morth.

Jak pan to zrobił? – jęknął jednocześnie któryś ze zmartwiałych strategów.

Kriggs poświęcił im jedno spojrzenie. Ot by przypomnieć im, z ilu cząsteczek składał się ich strach.

Wyjaśnijmy sobie parę spraw – zaczął powoli. – Po pierwsze: o Aspekcie Ognia nie wiecie nic. Zrozumiano?

Popatrzyli po sobie, a następnie zaczęli gorliwie kiwać głowami. Szczególną uwagę poświęcił Morthowi – pułkownik z racji swojej pozycji mógł nie być tak potulny, jak reszta... lecz nawet on, choć brwi zbiegły mu się na środku czoła, potaknął wreszcie z setką wątpliwości w oczach.

To ślicznie. Będzie mi w najbliższych dniach potrzebny, więc liczę na to, że nie zdziwicie się nadmiernie, ale chciałbym również, abyście tego nie zapamiętali. – Obrócił mapę w ich stronę. – A po drugie: te wasze rysunki są gówno warte.

Słucham?! – Najwyższy stopniem oprócz Mortha – wysoki blondyn o szerokich barkach i obfitej brodzie, skutecznie zakrywającej podwójny podbródek – aż poczerwieniał z oburzenia. – Generale, spędziliśmy długie godziny na...

Niech zgadnę: na przerysowywaniu map z ksiąg urzędu miejskiego? – Uniósł jedną brew. – Dlatego właśnie mówię, że są gówno warte. – Tę mapę najpierw zgniótł w kulkę, dopiero później podpalił. – Dane urzędu mają blisko czterysta lat. Od tego czasu Góry Barierowe zmieniły się nie do poznania. Spójrzcie na nie sami i udowodnijcie mi, proszę, że nie jesteście bandą idiotów. Co o nich wiecie?

Są z piaskowca – odważył się ktoś.

Z wapienia – poprawił zaskakująco cierpliwie. Na bogów, ten biały miecz naprawdę niósł ukojenie... Dlaczego? – Choć piaskowiec też można tam znaleźć. W mniejszej ilości. A ile mają według waszej wiedzy lat?

Mężczyźni milczeli. Domyślali się już, że wiedza geologiczna z jakiegoś powodu miała znaczenie, żaden jednak najwyraźniej nie potrafił pojąć, jakie konkretne.

Niech wam będzie, ujmę to prościej. – Podsunął sobie kolejną mapę, tym razem nieco inną od pozostałych, dlatego przyjrzał jej się uważniej. – Góry Barierowe są stare. Starsze niż wszystko, co znacie. Starsze niż potraficie to sobie wyobrazić. Sami zobaczcie: to praktycznie nagie skały, odarte z gleby. Od ich wypiętrzenia minęło tak wiele czasu, że całkowicie osypał się z nich piach i wszystko to, czego mogło chwycić się życie. Od tysięcy lat kształtowały je jedynie wiatr, deszcz i mróz. Jaki może z tego płynąć wniosek? – Tę mapę odłożył na bok. Przy odrobinie dobrych chęci mogła służyć za brudnopis, położenie najważniejszych punktów z grubsza się zgadzało. – Otóż taki, że to miejsce umie zmienić się z dnia na dzień. Wiele skał wygląda jak celujące w niebo kości. Nie da się przewidzieć, które z nich runą, poddając się podczas Czarnej Burzy, a które wytrzymają kolejne setki lat. Nie da się przewidzieć, które ścieżki zmyje deszcz i gdzie powstaną kolejne. Mapa, z jakiej możemy korzystać, musi być młodsza niż dwadzieścia lat. Te z urzędu będą bezużyteczne. Przynieście nowe od myśliwych, tropicieli i górników.

Ale... – spróbował Morth, lecz umilkł na chwilę pod kamiennym spojrzeniem dwubarwnych oczu. Podjął po sporej przerwie, mocno ściszonym głosem: – Z całym szacunkiem, generale... ale skąd wy to wszystko wiecie, skoro...

Wychowałem się tutaj – warknął Kriggs, wchodząc mu w słowo. – Urodziłem się w Havre i praktycznie całe dzieciństwo spędziłem w tych górach. To tutaj uczyłem się latać na smoku. Na własne oczy widziałem, jak krajobraz gwałtownie się zmienia. I pewien jestem, że choć kartograf ze mnie chujowy, narysowałbym mapę tysiąc razy lepszą niż to tutaj – wskazał na kupkę jeszcze tlących się popiołów – nawet jeśli brać pod uwagę, że nie odwiedzałem rodzinnego domu od... wielu lat.

Morth wytrzymał jakimś cudem jego spojrzenie i gestem uciszył próbującego się odezwać stratega.

W porządku – mruknął cicho. – A więc... czego nie wiemy, generale?

To raczej ja powinienem was o to pytać – prychnął. Sięgnął po jeden z walających się na stole rysików i zaczął naprędce nanosić na najlepszą mapę punkty orientacyjne, których na niej brakowało.

Sytuacja jest... skomplikowana. – Morth wyciągnął z kieszeni poszarzałą chustkę i otarł perlące się na czole krople potu. – Skłamałbym, gdybym powiedział, że idzie nam śpiewająco. Oddziały Creończyków to liczące maksymalnie piętnaście osób grupy partyzanckie, w niczym nie przypominają zorganizowanego wojska. Są w stanie obejść nasze straże i rozpłynąć się w mieście, a następnie pojawić w kilku miejscach jednocześnie, siejąc chaos i zniszczenie. Ludzie boją się opuszczać domy. Śmierć ponosi każdy, kto się na nich natknie, nikogo nie oszczędzają, nawet kobiet, dzieci, starców. Zdaje się, że dobrze znają okolicę, bo są w stanie długo umykać przed naszymi strażami. Gdy wchodzą na teren gór, stają się zaś praktycznie niewidzialni.

Pogoń w skalnym labiryncie to samobójstwo, gdy ma się do dyspozycji tylko piechotę – uciął Kriggs, oznaczając skupiska sił Ragharranu w miejscach wskazanych przez uprzejmie milczącego młodszego stratega. Mężczyzna ograniczał się jedynie do wymienianych szeptem liczb i rodzaju formacji.

Domyślam się, że kawaleria również odpada – sarknął Morth, poniewczasie gryząc się w język. – Generale, nie ma co ukrywać: sytuacja jest gorzej niż beznadziejna. Mamy znaczną przewagę liczebną, lecz nie jesteśmy ich w stanie w tych górach odnaleźć i...

A to ciekawe dlaczego. – Kriggs obejrzał się na niego znacząco i podsunął w jego stronę kupkę popiołu ofiarnym gestem. – Być może odpowiedź czai się... o, właśnie tutaj. W waszych chujowych mapach. Na źródła burz, kto pozwolił wam ich używać?!

Ponure milczenie jasno wskazywało winowajcę bez wymieniania jego imienia. To Morth dowodził jednostką i to do niego należały najważniejsze decyzje. Choć generał darzył go szczerą sympatią, nigdy nie przyznałby mu podobnej rangi, gdyby tylko zależało to od niego. Niestety wysokim stopniem obdarzył Mortha sam król Erghon i najwyższemu zwierzchnikowi wojsk zamknął tym samym skutecznie usta.

Żeby poradzić sobie w Górach Barierowych, potrzebujecie jeźdźców i smoków w zwiadzie – westchnął Kriggs, gdy zrobiło mu się kamienowanego spojrzeniami mężczyzny zwyczajnie szkoda. – Temu nie podoła nikt, kto nie jest w stanie spojrzeć na labirynt z góry. Chyba że zatrudnilibyśmy oddział wilkokrwistych potrafiących kierować się zapachową ścieżką, lecz to wydaje mi się jeszcze mniej możliwe do spełnienia.

Wbrew pozorom okoliczny klan jest nad wyraz zainteresowany sytuacją – zaprotestował jeden ze strategów. – Wielokrotnie zgłaszali się do nas z propozycją pomocy, codziennie zjawia się od nich posłaniec z prośbą o raport.

Świetnie. – Ruchliwe cienie złapały młodego mężczyznę za nadgarstek i powstrzymały w miejscu, nim sięgnął po kolejny kawałek węgla, by narysować coś na mapie Kriggsa. Prawdopodobnie chciał jedynie oznaczyć miejsce, w którym znajdowała się osada wspomnianego klanu, lecz... cóż, nie brakowało tu rysunków kolejnego artystycznego beztalencia, bazgrołów generała było dość. – Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz?

Bo dopiero teraz składamy raport – wtrącił lekko pytającym tonem Morth.

Miałem na myśli: dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz, skoro już od dawna powinny dochodzić mnie słuchy, że pomagają wam zmiennokształtni w wilczych skórach?

Ta cisza była nad wyraz irytująca. Westchnął ciężko, na chwilę przerywając rysowanie.

Wyrażę się jasno – podjął zmęczonym głosem. – Mamy wojnę. Na bogów, Ragharran przegra ją w kilka dni, jeśli nadal wszystkie działania będziecie konsultować ze mną. Jestem jeden, nie zdołam nadzorować wszystkich posterunków na granicy. Havre nie jest jedyne, do kurwy nędzy!

Wszyscy podskoczyli, gdy huknął pięścią w stół, a następnie zwinęli się trwożliwie, gdy zerwał się na równe nogi.

To jest pieprzona Creonia! – ryknął na całą struchlałą grupę. Cienie w kątach zatańczyły, płomienie liznęły jego skórę.

Generale, sam przed chwilą zwróciłeś uwagę, że wybrane przeze mnie mapy są nieodpowiednie – spróbował Morth, w jego głosie zabrzmiała stanowczość. – Śmiem przez to sądzić, iż...

Umilkł raptownie. Sztych niepokojącego białego miecza pocałował lodowato jego wydatną krtań.

Decyzje, które podejmujecie, są złe – wycedził lodowato Kriggs. – Metody, z których korzystacie, również. A ja nie jestem w stanie nadzorować wszystkich posterunków jednocześnie. Powiedzcie mi proszę, pułkowniku, jak wielu zdążyło już zginąć, bo nie byliście w stanie podjąć decyzji, tylko czekaliście, aż ja się łaskawie pojawię?

Morth milczał.

Dokładnie sto dwadzieścia osób – szepnął jeden ze strategów. – Taki jest bilans na godzinę dziewiętnastą dnia poprzedniego, panie generale. Nie dotarł do nas jeszcze raport z dzisiejszego poranka.

Sto dwadzieścia osób – powtórzył Kriggs. Przez chwilę kusiło go, by upuścić biały miecz i zamiast tego pozwolić zmaterializować się Mgielnemu Ostrzu, zielonkawy opar już lizał jego skórę... lecz powstrzymał się. Mgielnym Ostrzem zbyt łatwo było zabić, czyż nie? – Sto dwadzieścia osób, bo czekaliście, aż przybędę na miejsce i powiem wam, co powinniście zrobić.

Skoro wszystko, co zrobiliśmy sami, jest złe... – spróbował Morth jeszcze raz.

Znaczy to, że kompletnie nie nadajecie się do tej burzowej roboty! – Sztych miecza dźgnął prawy pagon pułkownika. Trzasnęło ledwie słyszalnie kilka wiążących go nici.

Morth zaczerpnął głęboko powietrza...

Nie powiedział nic. Zdławił cisnące się na usta słowa, opuścił rozogniony wzrok, zacisnął dłonie w pięści.

Być może macie rację, generale – przyznał cicho po upływie kilku sekund. Przez cały ten czas dłoń z białym mieczem ani drgnęła...

Cieszę się, że się rozumiemy. – Kriggs przechylił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. – Od tej chwili to ja przejmuję dowodzenie w Havre, aż nie znajdę bardziej kompetentnego zastępcy. Rozumiemy się?

Stratedzy jak jeden mąż pokiwali głowami.

A więc możemy wracać do rozmowy. – Sztych tym razem wskazał na wyraźnie zaznaczone na mapie miasto. – Dlaczego w całej okolicy nie mamy żadnego jeźdźca?

Ponieważ, nauczeni niedawnym wypadkiem, uznaliśmy, że wysyłanie jeźdźców na zwiady jest... zbyt niebezpieczne – zaczął Morth. – Generale, sami wiecie, co się stało z chłopakiem. A raczej z jego smokiem, bo chłopak...

Widziałem tego smoka – uciął stanowczo. Przed oczami na chwilę stanęła mu sylwetka podążającego za Zarrothem Cienia...

Nie teraz.

Dlaczego więc uważacie, że... – Pułkownik nie zdołał dokończyć. I tak nie było takiej potrzeby, wszyscy wiedzieli, co miał na myśli.

Narzędzie nie było nieodpowiednie. Nieodpowiednia była metoda, jaką go użyto. – Odruchowo zakręcił mieczem w palcach. Nie wyszło tak zgrabnie jak zwykle, miała klinga nie znikała w tumanach mgły, gdy chciało się ją Odesłać, lecz o dziwo nie wypuścił jej z palców. Dobrze wiedział, że powinien ją schować, powinien czym prędzej zabrać ją z oczu pozostałych, aby zapomnieli o kłębiących się w głowach pytaniach lub przynajmniej stracili ochotę na zadanie ich... lecz nie potrafił. Dłoń tak doskonale pasowała do rękojeści.

To trochę nie na miejscu, nazywać żołnierza narzędziem – spróbował ktoś. Kriggs zignorował go.

Zwiad musi być... bardziej subtelny – zaczął. Sztychem wytyczył ścieżkę pośród wymalowanych czarnym atramentem skalnych cypli. – Creończycy poruszali się prawdopodobnie taką właśnie trasą, jedyną możliwą z Havre, o ile ścieżka, którą mam na myśli, nie zmieniła się przez te lata. Piechota nie ma szans ich dogonić, droga rozwidla się dokładnie sześciokrotnie, raz na cztery różne strony, które kończą się ślepymi tunelami. Creończycy znikną głęboko w górach, nim ktokolwiek zdoła odkryć, dokąd zmierzają. Możliwe jest tylko dopadnięcie ich wcześniej, wykończenie chociażby na ulicach miasta, tak by nie zdążyli dotrzeć do gór... lub wysłanie kogoś, kto jest w stanie obserwować ich z wysoka. I z takiej odległości, by nie zdołali dosięgnąć go swoimi zaklęciami.

Nie mamy w tej chwili żadnego jeźdźca – zauważył Morth.

Owszem, macie. – Oczy Kriggsowi zabłysły. – Problem jedynie w tym, że jego smok nie dość, że mocno rzuca się w oczy, to jeszcze jest półślepy. Fatalne niedopilnowanie.

Zarroth zawarczał w proteście, a pułkownik wbił wzrok we własne buty.

Odesłaliśmy dwóch do Myrghis. Uznałem, że tam, przy ewakuacji ludności, będą bardziej potrzebni.

Jeden – może i tak. Lecz obaj? Na bogów, Myrghis ma trzystu mieszkańców. Ile może trwać osłanianie ich?

Nikt nie odpowiedział. Dokładnie tak, jak się tego spodziewał.

Osobiście ruszę na zwiad – zawyrokował wreszcie, opierając miecz o ramię. – Bogowie, wy nawet tego nie umiecie zrobić porządnie... Potem zdecyduję, co dalej.

Ależ generale! – Oczy Mortha nagle nabiegły przerażeniem, mężczyzna doskoczył do niego, lecz na szczęście zatrzymał się wpół ruchu, nie próbując łapać go za ramiona. – Przecież... Nie może pan! A jeśli coś się stanie? Creończycy potrafią neutralizować smoki, dobrze pan to wie, a mimo to chce pan tak ryzykować?!

Wiem, jak obchodzić się z Creończykami.

Nikt tego nie wie, na wszystkich bogów!

Kriggs zmilczał. Bo co też mógł powiedzieć? Doskonale wiedział, że prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw, nie zamierzał jej jednak aż tak pomagać. Na razie niech myślą, że gwizdnął zabytkowy miecz sprzed nosa króla i wykazuje nadmierną pewność siebie.

I jeszcze jedno. – Morth skupił wzrok właśnie tam, gdzie nie powinien go skupiać. – Cóż to za miecz? Czy to jest broń Vrarghra Lemarra?

Już wcześniej wszyscy zerkali bojaźliwie na charakterystyczne ostrze, a on przecież się z tym liczył. A jednak przeszedł go dreszcz...

Nieważne. Przecież i tak żaden z nich nie zdołałby w to uwierzyć.

Być może – powiedział ostrożnie, powoli, dokładnie ważąc każde słowo. – Zważcie jednak, że innego nigdy nie miałem.

Niemal widać było rodzące się w ich głowach wątpliwości. Nie musiał czytać im w myślach, aby rozumieć, jakie pytania chcieliby zadać.

Dlaczego nie jest czarny? – odważył się ktoś wreszcie.

To jest trzecia z rzeczy, o których powinniście nie pamiętać – warknął, obrzucił udoskonaloną mapę ostatnim spojrzeniem i ruszył w stronę wyjścia.

Wyglądało na to, że czekał go dzisiaj jeszcze zwiad. Jak za starych, dobrych czasów...

Prawda, Jarrhönn? Ty zawsze je kochałaś.


***


Było niemal jak kiedyś. Gdy opuścił dłoń na rękojeść białego miecza i przez gruby materiał skórzanej rękawicy wyczuł jej znajomy kształt, gdy zamknął oczy i wsłuchał się w rytm, jaki wybijało potężne smocze serce, mógł ulec złudzeniu, że cofnął się w czasie.

Rozkosz?

Prędzej tortura.

Pasma mgły niczym macki wiły się między karłowatymi, powykręcanymi od burzowych wiatrów drzewkami, wyrastającymi ze skalnych pęknięć. Kosodrzewina była naprawdę niesamowita: czepiała się życia równie uparcie, jak sam Kriggs, wysysała esencję z mikroskopijnych warstw gleby, wciskała się korzeniami wszędzie tam, gdzie znaleźć mogła oparcie i choć odrobinę wody. I trwała tutaj, intensywnie zielona na tle nieskończonej szarości, pośród pasm ciekłej bieli, mając się całkiem nieźle. Właśnie tutaj podobieństwa do Kriggsa definitywnie się kończyły, bo czy on miał się chociaż w przybliżeniu dobrze? Wątpił, czego najlepszym przykładem była chęć zaszycia się gdzieś z butelką schłodzonego alkoholu i oddania się zapomnieniu. Mógł znieść siebie samego jedynie wtedy, gdy o sobie nie pamiętał – śmieszne i żałosne.

A jednak był właśnie tutaj. Niczym w upragnionym śnie, który od tak dawna marzył przeżyć ponownie, choćby przez krótką chwilę.

Zarroth był znacznie większy od Jarrhönn. Z podwyższonego siodła, niemal niewidocznego wśród kolców i ostrych łusek za potężnymi rogami, nie dałoby się walczyć – obojętnie, jak wyglądałaby sytuacja, ręka trzymająca miecz była za krótka, aby miała się na coś zdać. Ruchy jego ciała nie były tak doskonale wyczuwalne, nie było potrzeby, aby zgrywać się z nimi, potężne mięśnie skutecznie rekompensowały pracę ogromnych łap. Jarrhönn była wierzchowcem bojowym. Zarroth był samodzielną machiną wojenną. Doskonałą właściwie dla Mglistego, bo i tak nie miałby przecież tyle odwagi, by walczyć Mgielnym Ostrzem w takiej bliskości smoczych rogów, mógł go używać jedynie stojąc na własnych nogach, podczas gdy smok torował mu drogę, lecz... właśnie to różniło wspomnienie od rzeczywistości. Gdyby nie to, wszystko byłoby dokładnie tak jak wtedy.

Zarroth nie drżał od wzywającego go pragnienia krwi i walki. Nie był energiczną, młodą samicą, nie był kłębkiem wściekłości zaklętym w smukłe, lecz burzowo silne ciało. Nie był żywiołem śmierci i zniszczenia o czerwonych ślepiach. Być może Khrimme miała szansę takim się stać, lecz z całą pewnością nie on. Nigdy taki nie był. Choć łatwo wpadał w gniew i łatwo przychodziło mu rozładowywanie emocji, zwłaszcza kiedyś, gdy z ledwością myślał jeszcze słowami, wciąż przetykając je obrazami i sprawiając wrażenie, jakby nigdy miał się nie nauczyć mówić, wciąż był samcem – spokojniejszym, stateczniejszym. Przypominał niszczycielskie trzęsienie ziemi lub powodziową falę, wznoszącą się nad bezbronną nadmorską miejscowością na wiele metrów, niczym obraz słowa „zagłada”. Jarrhönn zaś była dzikim, niemożliwym do okiełznania ogniem. Choć dla kogoś stojącego z boku mogło się wydawać, że nie ma wielkiej różnicy między smokami a smoczycami, ktoś, kto sięgnął głęboko do umysłów bestii obu płci, dobrze wiedział, jak diametralnie są od siebie odmienne.

Zarroth instynktownie omijał maleńkie drzewka, posuwając się naprzód zwinnie jak kot. Jarrhönn przemknęłaby przez roślinność niczym taran, nie zaprzątając sobie nią głowy i czym prędzej pragnąc zakosztować bitewnej energii.

Zarroth nie rozumiał, dlaczego nie mogą lecieć. Długo nalegał, by Kriggs pozwolił mu wzbić się w powietrze, lecz generał dobrze wiedział, że byłaby to czysta głupota. Jednooki smok może i widziałby lepiej z pewnej wysokości, lecz wtedy człowiek byłby bezużyteczny, a przecież ktoś musiał chronić ich prawy bok. Jeśli zagrożenie nadejdzie z tamtej strony, smok nie zdoła dostrzec go w porę, polegać musiał na słabszych oczach Kriggsa. Parskał ze złością ogniem i gryzącym w nos dymem, nie mogąc się pogodzić z własną ułomnością, szczerzył zębiska, spomiędzy których tryskały różnobarwne płomienie, jego myśli nieustannie koncentrowały się wokół kalectwa i mężczyzna miał coraz mocniejsze wrażenie, że niewiele już brakuje do momentu, w którym będzie musiał bardziej stanowczo go upomnieć, lecz na razie rozglądał się wokół, próbując swoim marnym wzrokiem przeniknąć mgłę, i tylko cząstką myślowego ucha skupiał się na burzy w głowie smoka.

Zresztą... czy w jego własnej wyobraźni nie działo się równie wiele?

Jarrhönn nie chciałaby lecieć. Ona lubiła przemykać po ziemi, aby ofiary dostrzegły ją dopiero w ostatnim momencie.

Rzeźbione wiatrem i wodą skały majaczyły we mgle jak żywe istoty. Zarroth bez trudu wspiął się na jedną z nich i wyprostował na całą swoją wysokość z częściowo rozłożonymi dla równowagi skrzydłami i pazurami wszystkich czterech łap twardo wbitymi w kamienną podstawę. Poruszył łbem na boki tak gwałtownie, że Kriggs musiał zdjąć dłoń z rękojeści miecza i chwycić się łęku siodła. Paski uprzęży napięły się niebezpiecznie, wbijając w ciało okryte lekką kolczugą. Smok węszył gorączkowo, jedyne oko zwęził w maleńką, niemal niewidoczną szparkę. Zamarł tak na dłuższą chwilę, niczym kolejna ze skalnych formacji, i zawarczał nagle głęboko. Kaskada iskier sypnęła się z jego pyska, w myślach zamajaczyło kilka obrazów przemykających tak szybko, że jeździec nie zdołał ich rozpoznać.

Czuję ich, zamruczał śpiewnie. Posmakował rozwidlonym językiem powietrze, łuski na podgardlu na chwilę rozjaśniły mu się blaskiem ledwo wstrzymywanego ognia.

Jak daleko?, spytał Kriggs krótko. Jego marne ludzkie zmysły nie były w stanie nic wychwycić.

Ciężko powiedzieć. To raczej stary trop. Rogaty łeb pochylił się lekko. Przechodzili tędy prawdopodobnie wczoraj w nocy. Dziesięciu ludzi. Jeden z nich... naprawdę dziwnie pachnie, człowieku. Nie wiem, czy powinieneś za nimi podążać.

Jak nie ja, to kto?, żachnął się w myślach. Nie będziemy walczyć. Musimy wiedzieć jedynie, dokąd się udali.

Szkoda. Chętnie bym... Zarroth zamruczał głęboko i oblizał się łakomie.

Gdzieś głęboko w sercu Kriggsa obudził się Dreszcz. Płynne gorąco na krótką jak mgnienie chwilę zalało jego naczynia krwionośne, wzrok zaszedł czerwoną mgiełką...

Na bogów, ależ dawno tego nie czuł! Wystarczyło jednak jedno zerknięcie na nieokryte zbroją łuski smoka, by skutecznie odegnać chęć walki jak najdalej.

Nie ma takiej opcji. To ma być zwiad. Patrzymy. Myślimy. Zapamiętujemy. Z całą pewnością nie walczymy.

Jarrhönn w takiej chwili sklęłaby go, być może ryknęła ze złości i plunęła ogniem w najbliższy cel. Musiałby mocno szarpnąć wodzami, żeby przywołać ją do porządku, choć rzadko ich używał. Zarroth tylko parsknął z pogardą.

Innym razem. Choć nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy zwlekać, uznał.

Bo nie zamierzam stracić również ciebie, przemknęło Kriggsowi przez myśl, zanim zdążył się opanować.

Smok zeskoczył zwinnie ze skały i sunąc nisko przy ziemi, tak że niemal szorował brzuchem o ostre kamienne odłamki, zanurzył się w gęstszej mgle. Gdzieś tam, mniej więcej piętnaście metrów od ich punktu obserwacyjnego, faktycznie znajdowała się niemal niewidoczna ścieżka, nad którą zaczął węszyć intensywnie z lekko uchylonym pyskiem. Ogon zadrgał mu niespokojnie; ogromne, lecz zwinne ciało doskonale wpasowało się w wąwóz pomiędzy dwoma większymi skalnymi górami, podczas każdego deszczu spływający zapewne rwącym strumieniem.

Tam. Długi pysk wskazał odpowiedni kierunek. Jedno niewysilone machnięcie skrzydeł wywindowało smoka ponownie na wysoką skałę. Ruszamy za nimi już teraz, czy czekamy na coś jeszcze?

Kriggs bez trudu wyłapał w głębokim głosie nutę pobłażania.

Ruszaj, przerośnięty psie tropiący.

Dowcip do szczególnie wyszukanych nie należał, lecz i tak zadziałał, na chwilę tłumiąc narastającą w smoku żądzę krwi oburzeniem i złością.

Jakżeś mnie nazwał, człowieku?!

Nieważne. Ruszaj.

Jarrhönn pomknęłaby dalej nisko przy ziemi, niczym jaszczurka. Zarroth podleciał do kolejnej skały, z której mógł znowu zacząć węszyć w poszukiwaniu dalszej części niknącego wśród kamiennego labiryntu tropu.

Tak wiele dziś o niej myślisz, zamruczał w pewnym momencie, wybrawszy sobie kolejną grzędę nieopodal.

Zabolało. Nie sam przytyk okazał się kłopotliwy, chodziło raczej o kryjące się za nim źle skrywane emocje, na które generał był szczególnie wyczulony.

Smutek? Złość? Wyrzut? Zarroth bardzo się pilnował, aby nie zdradzić zbyt wiele, a jednak wszystko to w nim siedziało. Sumienie kąsało bezlitośnie.

Co mógł na to powiedzieć? Zacisnął mocno zęby, przedłużającą się ciszę zamaskował zachwianiem i kolejnym, nieco rozpaczliwym uchwyceniem się łęku. Nie straciłby równowagi podczas podobnego manewru inaczej niż na własne życzenie, zdawał więc sobie sprawę z tego, jak sztucznie to musiało wyglądać. Dziki smok nie był głupi, nigdy nie dałby się nabrać. A jednak nawet tego nie skomentował, w jego myślach znowu migały na wpół zrozumiałe obrazy, jasne tylko dla niego samego. Sam też grał, przybierając pozę skupionego tropiciela, choć jasnym było, że tak intensywnego śladu nie miał już szans zgubić.

Czy naprawdę musieli okłamywać nawet siebie nawzajem? To burzowe miejsce...

Zarroth zawarczał, gdy Kriggs szarpnął za zwykle nieużywane wodze. Odpowiedział zupełnie odruchowo, szarpiąc łbem i niemal wysadzając jeźdźca z siodła, lecz było to nawet zrozumiałe, skoro prostą smoczą uzdę dał sobie założyć jedynie po solennej obietnicy, iż ma to na celu jedynie niewzbudzanie jeszcze większych podejrzeń względem osoby generała i nie musi martwić się, że mężczyzna zapragnie jej używać. Ludzka siła była dla niego niczym, lecz wyćwiczony odruch zmuszał do reakcji, o którą sam był na siebie wściekły.

Zarroth, kurwa twoja mać, stój! – krzyknął na niego Kriggs. – W tej chwili!

Smok ryknął cicho, mącąc wysokogórską ciszę, lecz schylił wreszcie posłusznie łeb, pozwalając człowiekowi zeskoczyć na ziemię.

Co też ci znowu..., zaczął, szczerząc kły, lecz umilkł gwałtownie, gdy Kriggs stanął dokładnie naprzeciw niego, nieustępliwie patrząc w jedyne, niemal białe oko.

Powiedz mi, co się dzieje – rozkazał twardo.

Czarna bestia wpatrywała się w niego nieruchomo, parskając ogniem. Wściekłość narastała w jej ogromnym sercu, bijącym w rytmie najpierwotniejszej ziemi.

Nic się nie dzieje, odpowiedział smok, błyskając kłami.

A więc skąd tamto pytanie?

Nie wytrzymał jego wzroku. Odwrócił łeb ślepą lewą stroną, jakby nagle usłyszał coś w pobliżu, i cofnął się na kilka kroków, grzbietem opierając o skałę za sobą. Nie pamiętał najwyraźniej, że znajdowała się tak blisko, bo drgnął cały, czując jej chłód na wiecznie rozpalonych wewnętrznym ogniem łuskach.

Kriggs poczuł się nagle bardzo zmęczony. Na bogów, ileż by dał za papierosa i porządną whisky... Ileż by dał za głęboki sen bez marzeń, gdzieś z dala od...

Głowa go bolała. Przyłożył dłonie do skroni i jęknął bezsilnie, zaciskając powieki.

To wszystko... To burzowe miejsce, te wspomnienia, z jakiegoś powodu wydostające się ze swojej kryjówki, ze szczelnie zamkniętej szuflady w głębi jego umysłu, od ponad wieku opatrzonej napisem „nie dotykać”, te góry, to miasto...

To było zbyt wiele.

Nie nadaję się do tej pieprzonej roboty – wycedził. Jakieś dziwne uczucie rozpierało go od środka i nie wiedział już, co powinien zrobić – zacisnąć pięści na włosach, bólem przywołując się do porządku? Krzyknąć bez słów, wyrzucając całą wściekłość mglistemu niebu?

Erghon oszczędził Vrarghra Lemarra? Gówno prawda! Bo czy mogło istnieć coś gorszego od zachowania go przy życiu?

Krew Jarrhönn. Zniszczony umysł Zarrotha i przesycające go cierpienie. Śliczna Lhynne i trudne do okiełznania pragnienie, aby jej dotknąć. Ten niewyjaśniony niepokój, nienawiść do samego siebie... Istniała lepsza pokuta? Śmierć byłaby ostateczna. Bogowie gwarantowali piękne życie na wiecznie zielonych łąkach każdej zbłąkanej duszy. Trwanie w tym koszmarze z wyrzutami sumienia – o tak, to była kara doskonała. Brakowało mu już na to sił. Ileż można próbować się odkupić? Ileż można się poświęcać w nadziei, że cokolwiek się odmieni?

Czy w ogóle miało się prawo odmienić, skoro on sam do tego doprowadził?

Owionął go gorący smoczy oddech, lecz odsunął się, zanim Zarroth dotknął go nosem. Przez chwilę zapragnął uderzyć pięścią w te matowe, czarne jak najdoskonalszy mrok łuski. Smok pewnie nawet by tego nie poczuł, lecz umknąłby przed nim jak zbite szczenię, uwolnił przestrzeń i dostęp do powietrza...

Opamiętaj się, zawarczał głęboko w jego głowie. Jesteśmy na zwiadzie. Gdzieś tu czają się na nas wrogowie. Nie zamierzam walczyć z nimi sam.

Z nikim nie będziemy dzisiaj walczyć, Zarroth. Odszedł na sam skraj skalnej półki. Mgła wyciągała do niego swoje macki, jakby zapraszając, by uczynił o ten jeden krok więcej i dał się pochłonąć czekającej na niego gościnnie mlecznej pustce. Ależ to musiało być przyjemne uczucie!

Potrzebujesz znaleźć ujście dla tego czegoś, co w tobie tkwi. Smok podążył za nim, stawiając bezszelestnie szponiaste łapy, i niepostrzeżenie ustawił się tak, by bez trudu zdołać go pochwycić, jeśli postanowiłby rzeczywiście zrobić coś głupiego. Czy on myślał, że jest idiotą i nie zauważy?

Potrzebuję, by to przestało we mnie tkwić.

Lodowate oko obserwowało go uważnie.

Nie wyrwiesz tego z korzeniami. Możesz jedynie przelać to w energię do walki. Ogień znowu zatańczył między białymi zębiskami. Tak jak robię to ja.

Ty nie możesz dzisiaj walczyć, Zarroth. Nie masz zbroi. Dławiący lęk ścisnął go za gardło.

Smok żachnął się niemal jak człowiek. Zerwał się nagle, cofnął łeb z dzikością w oku, na wpół ryknął, na wpół zawarczał.

Cóż to było, to w jego głowie? Czyżby emocje, których sam nie pojmował, znalazły wreszcie ujście?

Jeszcze śmiem pomyśleć, że ciebie to obchodzi!, ryknął. Ogromna łapa uniosła się, tak jakby naprawdę zamierzał go uderzyć, zabijając najpewniej na miejscu. Nie kłam, durny człowieku! Dla ciebie zawsze liczyła się tylko ona! Ona i nikt inny! Ja miałem jedynie zasklepić śmiertelną ranę w twoim burzowym sercu!

Prawda? Raczej nie. Nie do końca. Prawda zabolałaby i obudziłaby Dreszcz. Prawda byłaby jak kubeł lodowatej wody... a czuł jedynie obezwładniającą bezsilność.

Na wszystkich bogów, Zarroth, kocham cię nad życie – wyznał żałośnie słabym głosem. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Siedzisz mi w głowie, do kurwy nędzy!

Może i tak. Łeb opuścił się lekko, szczęki rozchyliły, język cofnął, w przełyku formowała się już kula ognia.

Więc dlaczego mi nie wierzysz?

Bo nie jestem nią.

Kriggs chwilę obserwował go bezradnie. Był piękny, był silny, był... doskonały. Tylko że...

Masz rację. Nie jesteś.

Zarroth jakby nagle się skurczył. Zaburczał niezrozumiale, opadł z powrotem na cztery łapy, skulił się i odszedł na kilka kroków, intensywnie wymachując ogonem. Poruszył skrzydłami, jak tuż przed wzbiciem się w powietrze, lecz złożył je, opadając nisko na łapach. Nie myślał słowami. Umiejętność formułowania zrozumiałych dla człowieka liter wymknęła mu się z myślowych palców – bo też i nigdy nie była mu przyrodzona! – a słowa zastąpiły przemykające szybko obrazy. I emocje, tak poplątane i skłębione, że nie sposób było ich rozpoznać, zwłaszcza gdy nie pojmowało się samego siebie.

Był słaby. Dlaczego ta bestia wciąż przy nim tkwiła? Dlaczego wszyscy wciąż patrzyli na niego niczym na szansę na zbawienie? Dlaczego kolejny raz bezpieczeństwo całego Ragharranu i zamieszkujących go smoków spoczęło właśnie w jego rękach?

Jeździec bez smoka umiera – powiedział, sam nie wiedząc, do kogo kierował te słowa. Do Zarrotha? Do siebie samego? Do z pewnością mających go głęboko w świetlistych dupach bogów?

Zarroth warczał za jego plecami. Myśli barwiły mu się jaskrawą barwą ciekłego lodu i czerwienią tryskającej z wnętrza ziemi lawy. Krwi samego stworzenia.

Więc dlaczego ja żyję?Obejrzał się na niego przez ramię.

Smok milczał. Parskał iskrami, drapał szponami nagą skałę, zostawiając na niej głębokie bruzdy.

Wiesz, jak to działa. Smok jest dla jeźdźca całym światem. Ona była całym moim światem. Powinno mnie to zabić. A jednak jestem tutaj i mogę cię prosić jedynie o wybaczenie... Kolejny raz.

Pogubiłeś się, człowieku, syknął Zarroth.

Jak miałbym się pogubić, skoro nie mam pojęcia, dokąd w ogóle zmierzam? Wytknął go palcem. A ty? Dlaczego cierpisz, smoku? Dlaczego, skoro nie powinieneś potrafić uformować więzi?

Jak to dlaczego? Łeb cofnął się nieco na długiej szyi. Bo ty mi to zrobiłeś.

O dziwo miał jeszcze instynkt samozachowawczy. W ostatniej chwili umknął, nim dosięgnęła go struga lekko fioletowego ognia. Nieznośne gorąco rozsadziło skałę pod jego stopami, a Zarroth zaryczał ze złości i frustracji, aż zadrżały zwieszające się nad nimi góry. Znowu uniósł łapę, lecz zamiast machnąć nią w stronę człowieka, na co Kriggs już się przygotowywał, uderzył wapienną ścianę, odłupując od niej kilka ostrych odłamków. Prastary kamień kruszył się pod jego siłą niczym najdelikatniejszy kryształ.

I co my możemy z tym zrobić, smoku?

Lodowate spojrzenie skoncentrowało się na powrót na Kriggsie. Wokół rozszerzonej źrenicy i kolorowej tęczówki zabłysła nabiegła krwią rogówka. Smok dyszał chwilę z otwartym pyskiem, niemal dławiąc się narastającym w nim kolejnym płomieniem i chęcią wypuszczenia go w stronę jeźdźca.

Nie wiem. A coś możemy zrobić?, prychnął wreszcie.

Czy tego chcesz, czy nie, jesteśmy ze sobą związani. Możesz odejść w każdej chwili. Nie trzymam cię przy sobie. Nie zamierzam próbować cię przekupić. Nie zamierzam cię obwiniać, bo wiem równie dobrze jak ty, że to wszystko przeze mnie. I tak naprawdę nie chcę, żebyś mi wybaczał. A jednak... w jakiś sposób jesteś dla mnie ważniejszy niż ona.

No właśnie. Łeb lekko się pochylił. A jednak.

Masz wybór, smoku. Być może znam nawet formułę, która zdoła osłabić więź. Która uczyni cię wolnym... na tyle, na ile to możliwe. Zaciśnięte w pięści dłonie bolały nie do wytrzymania.

Na tyle, na ile... powtórzył Zarroth ostrożnie. Lecz ciebie by to zabiło.

Utrata Jarrhönn mnie nie zabiła. Utrata ciebie pewnie by ten błąd naprawiła. Nie mów, że byłoby ci przykro.

Smok długo się w niego wpatrywał, walcząc ze sobą, choć widać było, że decyzję podjął już w chwili, gdy myśli Kriggsa skrystalizowały się w słowa. Nie musiał się zastanawiać.

Nie zamierzam odchodzić ani zrywać więzi. Mam ciebie, człowieku. Dla ciebie ryzykowałem życiem więcej niż jeden raz. Dla ciebie dałem się oślepić. Potrząsnął łbem zupełnie jak człowiek próbujący pozbyć się natrętnej myśli. Nie rozumiem, dlaczego wciąż to robię. Ale przestać? Być może i mnie by to zabiło. Cokolwiek stworzyłeś, jest burzowo trwałe.

Mógłbym...

Milcz! Kolejny płomień uderzył w ziemię tuż obok Kriggsa, celowo chybiony, lecz i tak piekielnie gorący. Teraz ja mówię. Zważ, że potrafię to również dzięki tobie. Ogromne szczęki kłapnęły groźnie. Jeździec bez smoka umiera. A smok bez jeźdźca cierpi. Jesteśmy ze sobą nierozerwalnie złączeni... a to, jak się zmieniasz, zmienia i mnie.

Ja się zmieniam? Kriggs zapragnął się roześmiać.

Być może ciężko w to uwierzyć. Na smoczym pysku mignął cień ludzkiego uśmiechu, jego myśli na krótką chwilę zabarwiły się wesołością. Uspokajał się. Twoje uczucia są burzowo popaprane, lecz masz ich coraz więcej. Są mniej... jednorodne. Być może kiedyś je zrozumiesz. Albo pozostaniesz dokładnie tak głupi, jak jesteś w tej chwili. Najważniejsze, że ja to wszystko czuję. I dla mnie też to jest... trudne. Przechylił głowę, jakby sam nie mógł uwierzyć, że właśnie to powiedział. Wiem, co oznacza dla ciebie to miejsce. Lecz musisz przestać wreszcie żyć burzową przeszłością. Masz zadanie do wykonania. A ja apetyt na creońską krew. Nie pamiętam już zupełnie, jak ona smakuje. Idziemy dalej, czy zamierzasz dłużej się mazgaić?

Pragnął zaprotestować... lecz po co właściwie? Smok miał burzową rację. Nie radził sobie z samym sobą już od tak dawna, że zupełnie zapomniał, jakie to uczucie. Być może najwyższa była pora, aby dorosnąć i pobudzić pamięć do działania.

Zadanie. Nie zapominaj o zadaniu...

Cokolwiek bogowie planowali, kolejny raz zrzucili odpowiedzialność za Ragharran na jego barki. Być może wcale nie było to przekleństwo, lecz dar. I odpowiedzialność.

A to znaczy, że nie możesz być aż tak bezużyteczny i bezwartościowy, jak ci się to widzi, człowieku, warknął Zarroth.

Święta prawda. Bogowie przeważnie wiedzieli, co robią. On również... gdy zdołał odegnać nękające go demony.

Był sobie człowiek, co żył pod ziemią i nigdy nie widział słońca, zanucił nagle smok.

Kriggs obejrzał się na niego z niedowierzaniem. Stara pieśń dziwnie brzmiała, powtórzona głębokim gadzim głosem.

Długa wojna jest przeszłością, jedynie czyste serca ją przetrwały, dołączył się początkowo bez przekonania.

Więc tańcz, pij i bij się aż do rana, nie martwiąc się swymi grzechami...

Skacz wyżej niż ogień, śpiewaj w głos, mały człowieku, co słońca nigdy nie dostrzegał, dokończył, zmuszając się do uśmiechu. Nie jestem mały, Zarroth.

Dla mnie jesteś, burzowy głupcze. Smok otrząsnął się z resztek gniewu. A teraz bierzmy się do roboty. Jak wspominałem: pragnę creońskiej krwi.

A ja mówiłem ci już tysiąc razy, że nie będziemy walczyć...

Lodowate spojrzenie niemal wbiło go w kamienną ziemię.

Na bogów, Zarroth, nie ma nawet takiej opcji!

Założysz się, że zdołam połknąć jednego z nich, nim pozostali zorientują się, że jestem tuż obok? Ogień tańczył w pionowej źrenicy. To ja jestem tu smokiem. Jest ich zbyt mało, bym miał się nimi przejmować.

Wytrwał ledwo kilka chwil.

Tylko jeden.

Dwóch.

Zarroth!

Dwóch i to jest moje ostatnie słowo, człowieku.

Niech ci będzie. Dwóch. Na pozostałych ostrz sobie zęby później.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz