wtorek, 27 lutego 2024

Rozdział 23

 

W pewnym momencie Zarroth zgubił trop.

Nie potrafię w to uwierzyć!, warczał, szczerząc kły i plując wokół strzępkami fioletowego ognia. Kręcił się niespokojnie, kilkukrotnie pokonał na na wpół rozłożonych skrzydłach przestrzeń pomiędzy dwoma skalnymi maczugami, wznoszącymi się wysoko ponad poszatkowaną rozlicznymi ścieżkami okolicą. On musi tutaj gdzieś być! Cóż to za burzowo głupie istoty, które potrafią zapaść się pod ziemię?!

Właśnie to dało Kriggsowi do myślenia. Do tej pory cierpliwie pozwalał, by smok sam wybierał drogę, teraz jednak zdjął dłonie z łęku i wstrzymał go krótką myślą. Zarroth skamieniał, poruszył się pod siodłem – mężczyźnie przez chwilę zdawało się, że w nerwach podniesie śmiertelnie ostre kolce na karku, złożone, aby umożliwić człowiekowi wygodne i bezpieczne umoszczenie się tuż za rogami, i pozrywa uprzęże. Być może nie zabiłby tym jeźdźca, Kriggs prawdopodobnie złapałby się czegoś chociażby macką mroku, gdyby poczuł, że zaczyna się ześlizgiwać wraz z siodłem z łuskowatego grzbietu, z pewnością nie gwarantowałoby jednak szczególnie przyjemnego powrotu do Havre. Matowe, ostro zakończone łuski Dzikich, gdy rozsiąść się na nich bez podparcia, ocierały właśnie tam, gdzie żaden szanujący się facet obtarty być nie pragnął... a i utrzymać byłoby się ciężko bez strzemion, obojętnie jak silne miało się uda.

Pamiętam, człowieku, syknął Zarroth, prześledziwszy bez skrępowania migające w głowie jeźdźca myśli. Przecież bym cię nie zrzucił. Za kogo ty mnie masz?

Udał, że tego nie słyszał, i skoncentrował się na nieodległym punkcie, widocznym znacznie lepiej, gdy smoczysko przestało miotać się w prawo i lewo.

Widzisz tę szczelinę?, spytał, koncentrując się na dokładnym przekazaniu obrazu półślepemu smokowi.

Zarroth przechylił lekko łeb, obracając go w odpowiednią stronę zdrowym okiem, i skoncentrował się na dwóch bliźniaczych skałach, rzucających się mocno w oczy przez to, że wyrastały pośród o wiele od nich jaśniejszych. Były lekko obłe, pozbawione ostrych, kruszejących krawędzi, zieleniące się warstwą glonów i mchu.

Piaskowiec?, spytał ostrożnie smok.

Tak, ale nie o to mi chodzi. Między nimi jest ścieżka.

Zarroth poprawił się na skalnym występie i pochylił, wyciągając daleko długą szyję. Zamachał ogonem dla złapania równowagi i zawęszył jeszcze raz.

Być może... lecz czy tam zdoła się zmieścić człowiek?

Podsadź mnie tam.

Smok ostrożnie podsunął się bliżej, z rozwagą stawiając łapy. Cienie wokół drgały niespokojnie, Kriggs przygotowywał się, aby w razie czego zdołać błyskawicznie dociągnąć je do siebie i wierzchowca. Choć wątpił, by zdołał utrzymać iluzję niewidzialności długo, Zarroth był w końcu ogromny, musiał uczepić się nadziei, iż kilka sekund wystarczy, gdyby zaistniała nagła potrzeba ucieczki.

Nikogo nie było tutaj od... kilku godzin. Zarroth, dotarłszy w miejsce, z którego mógł dosięgnąć wąskiej skalnej szczeliny, znowu się pochylił, tym razem na tyle, by umożliwić człowiekowi zejście. Kriggs odpiął pasy uprzęży i zeskoczył na śnieżnobiały piasek, skrzący się na ścieżce, wypłukany zapewne spomiędzy skał podczas jednego z ostatnich deszczy. Czując na plecach gorący smoczy oddech, podszedł bliżej rozwierającej się tuż obok skalnej rany, starając się stawiać stopy tak, by nie pozostawić w piasku wyraźnych odcisków podeszew...

No właśnie, ten piasek. Jeszcze raz zerknął na czarną wstęgę w piaskowcu i uznawszy, że niewątpliwie na niego poczeka, opadł na jedno kolano i zaczerpnął garść świetlistych ziaren, pozwalając, by przesypały mu się między palcami. Lśniły niczym świetlisty, słoneczny promień, jak perłowe drobiny, którymi luminaci napełniali swoje szklane zabawki, aby lśniły w ciemności...

Modshyn, mruknął. I co powiesz na to?

Czy modshyn wydobywa się w tych górach?

Wydobywano go kiedyś, na długo nim wyklułeś się z jaja. I nie tutaj. Pół dnia lotu stąd znajduje się taka mała miejscowość, która szczyciła się tym swego czasu. Nazywała się bodajże... Krhonum? Za nic sobie teraz nie przypomnę. Grunt, że kopalnię zamknięto ponad dwieście lat temu. Teraz modshyn sprowadza się najczęściej znad morza lub wytwarza samemu.

Biorąc pod uwagę, ile go tutaj jest, zaniechanie wydobycia było dość przedwczesne...

Generał roześmiał się pod nosem.

Za jedną fiolkę tego czegoś piłbym przez dwa tygodnie bez ustanku, i to same trunki z najwyższych półek. Coś mi mówi, że jeszcze tu wrócimy...

Nie widzi mi się noszenie na grzbiecie twoich burzowych gratów! Zarroth żachnął się, plując dymem. Jestem smokiem bojowym, a nie górniczym!

Tak gwoli ścisłości, to smoków w górnictwie nie używa się mniej więcej od tych samych lat, w których zamknięto ostatnią kopalnię modshynu w Górach Barierowych... Teraz prosi się je o pomoc jedynie w transporcie. A to chyba mógłbyś dla mnie zrobić? Nawet tego nie poczujesz.

Durnyś, człowieku. Czy ten twój śmieszny król nie wspominał przypadkiem, że gotów jest podnieść ci wynagrodzenie, jeśli uważasz je za uwłaczające swojej funkcji?

Kriggs skrzywił się. Nieważne.

I cieszy mnie to.

Zamknij się.

Dmuchnięcie gorącego powietrza o mało nie przewróciło go w świetlistą ścieżkę. Obejrzał się na wielką bestię ze złością w oczach, pokazał jej środkowy palec, nie zdoławszy się powstrzymać, i ignorując wybrzmiewający w jego myślach śmiech, podszedł wreszcie do pęknięcia w miękkim, przedwiecznym piaskowcu.

Ze szczeliny wiało lodowatym tchnieniem głębokiego wnętrza ziemi i czymś, co kojarzyło się z otwartym po wiekach grobowcem. Zdawać by się mogło, że wąski korytarz ciągnąć się będzie w nieskończoność, poczuł się więc zaskoczony, gdy po skoncentrowaniu się na nieprzeniknionej ciemności zdołał wyłowić w niej poblask światła. Ten tunel musiał być jedynie mostem pozwalającym dostać się na kolejną biegnącą między skałami ścieżkę, niedostępną z żadnego innego miejsca. I to używanym, sądząc po licznych śladach zadrapań na skalnych ścianach. Człowiek postury Lhynne może i zdołałby wejść w szczelinę wyprostowany, lecz roślejsi od niej mężczyźni widocznie poruszali się bokiem, zdrapując prastary bród i glony elementami wyposażenia.

Zarroth, co jest po drugiej stronie?

Smok wyprostował się i zmrużył jasnoniebieskie oko.

Ścieżka podobna do tej, na której się znajdujemy. Jeśli się nie mylę, dalej ginie w podobnej szczelinie, choć... Urwał gwałtownie, źrenica rozszerzyła mu się gwałtownie, kolce pod siodłem znowu poruszyły. Tam jest brama.

Brama? Kriggs, pełen wątpliwości, przyjrzał się smoczym myślom, lecz wyglądało na to, że nie myliły się. Brama faktycznie tkwiła pomiędzy kolejnymi skałami, wykuta z kamienia zupełnie nierzucającego się w oczy. Gięta w abstrakcyjne wzory krata gościnnie otwierała się na oścież, zapraszając wszystkich, którzy pragnęli zanurzyć się w skalnym labiryncie. Skały, niczym rozsiane gęsto kolumny, wznosiły się wysoko po obu stronach świetlistej ścieżki z modshynu, a ich boki były pofalowane i dziwnie regularne, niczym wyrzeźbione prądami płytkiego morza, zalewającego je przez całe millenia.

Co tam było? Generała rozpierała wręcz dziecinna ciekawość, niemożliwa do złagodzenia, gdy już raz rozgorzała. Odwiązał paski miecza Jarrhönn i biorąc pochwę w dłoń, spróbował przymierzyć się do skalnej szczeliny.

Creończycy są drobniejsi od ciebie, głupcze. Zarroth przyglądał mu się z pobłażaniem, czekając cierpliwie, aż przyjmie porażkę i ponownie wdrapie się na siodło.

Kriggs miał ochotę opluć skałę. Na burze, przejście było dla niego zdecydowanie za wąskie. Jeśli tutaj przyszłoby mu ścigać siejących spustoszenie w Havre żołnierzy, prawdopodobnie mógłby im jedynie pomachać, gdyby nie miał smoka mogącego przenieść go dalej. Starł z czarnego płaszcza glonową smugę, rozmazując ją jeszcze bardziej, i wspiął się po sterczących ze smoczej żuchwy kolcach jak po drabinie. Zarroth wyprostował się, zwinnie przemknął po ścianach z piaskowca i podstawił go po drugiej stronie z iskrą rozbawienia w kociej źrenicy.

Trzeba było tak od razu. Lekko błysnął zębami w niemal ludzkim uśmiechu. Lub można było nie jeść tyle w karczmach po drodze...

Daruj sobie.

Dlaczego miałbym sobie darować? Toż to...

Dobrze ci radzę: zamilcz.

Czyżby przeszkadzało ci, że twoja sylwetka...

Nie jestem gruby, głupia bestio! Obejrzał się na smoka z ogniem w oczach.

A jednak! Zarroth jawnie się z niego śmiał. Któż by pomyślał, że właśnie tutaj cię zaboli?

Zgrzytnął zębami i odwrócił się na pięcie. Miał ochotę kopnąć świetlistą ścieżkę, jakby całą winę właśnie jej należało przypisać. Prawda była jednak być może jeszcze gorsza: na samą myśl, że Lhynne...

Och, na bogów, cóż to miało znaczyć? Czy on się przejmował, że mógłby się nie podobać chudemu jak patyk podlotkowi z mieczem? Szlag, to już jako nastolatek był mądrzejszy... Ze złością potrząsnął głową i skierował się w stronę bramy.

Poznaczone wyraźnymi śladami liżącego je zachłannie wiatru skały musiały mieć około dziesięciu metrów wysokości. Widziane od góry przez Zarrotha wyglądały jak ciągnące się daleko morze wbitych w ziemię świerkowych szyszek, z dołu jednak robiły wrażenie, a bijący od nich chłód rozsypał na skórze Kriggsa gęsią skórkę. Sięgnął do Aspektu Ognia, do czającego się w nim ciepła płomieni, i podszedł bliżej, wyciągając dłoń w stronę sklepionego ostrym łukiem przejścia. Przesunął palcami po zarastających mchem i wilgocią kamieniach, potem po napęczniałej purchlami rdzy bramie, lecz nie wyczuł nic. Przez chwilę kusiło go, by rozejrzeć się w pobliżu za pomocą pierwotnej magii... ale to nie był dobry pomysł. Wystarczyło, że już kilka dni temu złamał przysięgę nie używania jej nigdy więcej. Była niczym narkotyk: wystarczyło przypomnieć sobie, jakie to uczucie, sięgać do jej rezerw i postrzegać świat z jej pomocą, a już pragnęło się robić to nieustannie.

Tutaj musieli być niedawno, syknął Zarroth, zaglądając między skały. Choć znajdowały się w sporej odległości od siebie, na tyle, że kilka osób mogłoby przejść ścieżką obok siebie, nie miał szans się tam zmieścić.

Będę uważać.

Miałeś z nimi nie walczyć...

I nie będę z nimi walczył. Chcę tylko zobaczyć, czego tutaj szukali.

Nie lepiej byłoby zrobić to z powietrza?

Jeśli to coś jest równie mało widoczne, jak wąska ścieżka z modshynu, z góry możemy to przegapić.

Smok parsknął, lecz pokornie przyznał mu rację.

Mgielne Ostrze posłusznie zmaterializowało się w lewej dłoni. Cienie, przywołane krótkim gestem, przylgnęły do ciała i oblekły je, sprawiając niemal niewidzialnym. Skoro sztuczka udała się na zatłoczonych korytarzach Instytutu, tym bardziej miała pomóc wśród gór, w których nikt się go nie spodziewał... Jedynym problemem były pozostawiane w drobniutkim piasku odciski stóp, lecz wątpił, by wrogowie zwrócili na nie uwagę, nim on zda sobie sprawę z ich obecności.

Leć na tyle wysoko, by widzieć drogę, ale by nikt nie dostrzegł ciebie, rzucił do Zarrotha i zagłębił się między skały, mijając tajemniczą bramę.

Smok zawarczał ze złością, obrazy w jego głowie na chwilę oszalały.

Jedno albo drugie, człowieku. Z wysokości, z której przestanę zwracać uwagę, nie dostrzegę drogi!

W takim razie obserwuj ją moimi oczami.

Wielki gad zaburczał coś niezrozumiałego, posłał oddalającemu się człowiekowi ostatnie spojrzenie, przysiadł na łapach i wzbił się w powietrze jednym machnięciem ogromnych skrzydeł. Świetlisty modshyn zawirował w powietrzu, lśniąc perłowym blaskiem. Nie minęła chwila, jak czarny kształt zawisł na niebie, nie większy od szybującego drapieżnego ptaka i częściowo skryty kłębiącymi się nisko chmurami.

Zresztą... nawet jeśli ktoś rozpoznałby w nim smoka, istniała szansa, że nie przejmie się nim zbytnio. Jeśli Creończycy zagłębili się w Góry Barierowe, musieli zdawać sobie sprawę z tego, że żyją tu Dzikie. W przeciwnym wypadku łatwo by się im narazili i prawdopodobnie tutaj nawet nie dotarli, znacznie wcześniej zamieniwszy się w przypieczoną przekąskę.

Ścieżka wiła się między niesamowitymi skalnymi formacjami, miejscami przecinana przez szemrzące cicho strumienie o zrudziałych wodach – wstęgi obrośnięte soczystą zielenią mchów i świeżej trawy, oprócz tego przegrywającej walkę z modshynem i zwykłym piaskiem. Czasem po bokach otwierały się rozpadliny, na tyle wąskie, że nie zmieściłby się w nich żaden człowiek, a wysoko nad głową Kriggs mógł dostrzec porastające skały skarlałe drzewka. Starał się stąpać jak najciszej, lecz monumentalne, wysokie ściany wąwozu niosły daleko i zwielokrotniały każdy dźwięk, łącznie ze szmerem oddechu. Kilkukrotnie chwytał miecz pewniej, spodziewając się, że za następnym zakrętem natrafi na człowieka, by przekonać się, że nie czekał na niego nikt.

Skalne miasto. Na bogów, wiele ich tutaj było – Góry Barierowe były właściwie jednym wielkim płaskowyżem poszatkowanym podobnymi formacjami – a jednak... to było coś wyjątkowego. Nie wiedział jeszcze, na czym ta wyjątkowość mogłaby polegać, lecz ściskana prawą dłonią wiązka cieni drżała, zdradzając jego zdenerwowanie.

Dwukrotnie zboczył z drogi, skręcając w otwierające się kusząco jaskinie. W jednej z nich natrafił na ogromny podziemny wodospad, okolony wzniesionym ewidentnie ludzką ręką murkiem, na którym przysiadł na chwilę, by odpocząć i poużalać się nad swoim losem. Przelewająca się po skałach woda pieniła się na biało i wyglądała na krystalicznie czystą, nieskażoną rdzawą nutą, jaką dostrzegał w strumykach na zewnątrz.

Jakiś czas później, gdy niemal pewny był, że nie spotka już niczego ciekawego, natrafił na skalny występ, na który wspiął się ostrożnie po wykutych w kamieniu stopniach. Przysiadł nisko na nogach blisko szczytu, mocniej ściskając Mgielne Ostrze i krzepiąc się jego szeptami. Dreszcz liznął go wzdłuż kręgosłupa, wstrzyknął w mięśnie palącą siłę i konieczność...

Okazało się, że nadal nadaremnie. Otworzył się przed nim kolejny wąwóz, znacznie szerszy i otoczony niższymi skałami. Wysokogórskie torfowisko kusiło bajeczną feerią barw – wszelkimi możliwymi odcieniami zieleni traw i mchów, fioletem i bielą kwiatów, czerwienią owoców żurawiny i różem wrzosów. Liście kilku brzóz o jasnych pniach szeleściły cicho, a bagienne ptaki nawoływały się w nieuchronnie zapadającym zmierzchu, kłócąc z żabami i brzęczeniem ostatnich owadów.

No ładnie – warknął pod nosem. Zszedł ze skalnego progu, praktycznie skacząc po kilku leżących poniżej niego głazach, gotów dziękować bogom, że dzięki Ostrzu i więzi ze smokiem wciąż był w jako takiej formie i nie okupił tego paskudnym bólem kolan.

Czy to rozsądne, aby tam wchodzić?, zamruczał Zarroth. Ze sporym opóźnieniem zauważył to, co zwróciło uwagę Kriggsa.

Droga. Ścieżka z modshynu znikała, zastąpiona zbitą z nierówno ociosanych desek kładką, wijącą się między barwną roślinnością. Wydawała się chwiejna, lecz szeroka na tyle, by był w stanie swobodnie na nią wejść. Czy walczyć? To już by się okazało. Na całe szczęście nadal nie widział nigdzie wokół ludzi.

Czysto, potwierdził smok, na chwilę obniżając lot. Ale... Urwał gwałtownie.

Ale co? Kriggs zawahał się na krawędzi kładki, ostrożnie sprawdzając jej wytrzymałość. Mgielne Ostrze nieprzyjemnie ciągnęło go w lewą stronę, lecz nie zmusił się do Odwołania go. Jakiś ptak zerwał się z pobliskiej brzozy z szaleńczym krzykiem, niczym strzępek czerni na tle kolorowej rzeczywistości...

No właśnie. Brzozy. Tak wysoko nie powinno ich być. Wychował się w tych górach i doskonale znał ich roślinność. Wątpił, by w miejscach, których przed laty nie odwiedził, mogła być ona zupełnie inna... a jednak. Za mało znał się na botanice, by stwierdzić, jak wyjątkowe to było zjawisko, ale bez wątpienia zasiało ziarno niepokoju.

Przed tobą, warknął Zarroth. Opadł gdzieś na skalną półkę, tuląc skrzydła do boków na tyle, na ile było to możliwe. Obozowisko. Kilkudziesięciu ludzi. Może kilkuset... Ciężko zliczyć ich z tej odległości. Sześć dużych ognisk, kilka wytrzymałych namiotów, dwa porządniejsze szałasy z ciężkich beli drewna. Jeden to wręcz dom.

Obozowisko?, powtórzył głupio. Rozbili się pod gołym niebem, choć jaskiń tutaj nie brakuje? Dlaczego?

Mnie to wiedzieć? Bestia oblizała się łakomie. To jak, człowieku? Czy to jest odpowiednia pora?

Nie zbliżaj się tam!, nakazał szybko, bo smok już napinał mięśnie, aby ponownie wzbić się do lotu. Czarodzieje. Pamiętasz? Jeśli któryś z nich cię dosięgnie, przysięgam, że osobiście wskrzeszę cię i zabiję jeszcze raz!

Nie gorączkuj się już. Zarroth parsknął gryzącym dymem. Czekam. Choć na twoim miejscu również bym nie podchodził. To bagno ciągnie się jeszcze kawałek, wychodzi się z niego po kolejnych skalnych stopniach. Gdy staniesz na ich szczycie, widzieć cię będą jak na dłoni. Brakowałoby jedynie pięknie zachodzącego słońca za twoimi plecami.

Kriggs zaklął pod nosem. Był już w połowie wąwozu, niemal widział wspomniane przez smoka schody. Tak blisko... Dreszcz kusił, podburzał wszystkie komórki jego ciała...

Nie. To burzowi Creończycy. A oni potrafili walczyć ze smokami. Może i wydawało się, że jest ich niewielu, patrząc na potężną sylwetę Zarrotha na jednej ze wznoszących się nieopodal skał, lecz dzięki tajemnicom pierwotnej magii, które znali, mogli sobie z nimi poradzić bez trudu. Byli zbyt pewni siebie – osłonięci ścianami kamiennej kotliny przed wiatrami, lecz widoczni jak na talerzu dla mieszkających w pobliżu Dzikich, skądś musieli czerpać tę arogancję. Przecież żyli.

Wracaj, warknął, przełykając chęć walki. Ogień szalał mu w piersi, lecz nie ryzykowałby jedynie własnym życiem, prawda? Już wiem, co zrobimy.


***


To brzmi jak egzekucja.

Mardr i Fronn – jeźdźcy stacjonujący w Havre, wysłani jednak przez pułkownika Mortha kilka dni wcześniej do pomocy przy ewakuacji pobliskich miejscowości – wpatrywali się w generała identycznymi, zalęknionymi spojrzeniami. Morth stał tuż obok nich z rękoma założonymi za plecami, aby ukryć ich drżenie, a cały zastęp strategów siedział nieopodal cicho jak trusie, za wszelką cenę usiłując nie zwracać na siebie uwagi. Pozostali wyżsi stopniem wojskowi przewidująco trzymali się drzwi, gotowi skorzystać z nich w każdej chwili, w razie gdyby humor zwierzchnika jeszcze się pogorszył...

I słusznie. Kriggs von Eckhardt był wściekły.

Macie może lepszy pomysł? – wycedził przez zęby, obdarzając dwóch młodzieńców z mieczami jeźdźców u boków wzrokiem zdolnym wysłać ich na najgłębszy poziom Zaświatu. – Podałem wam najlepsze rozwiązanie kłopotu Havre. W czym problem?

No... – Mardr, młodzieniec wysoki i atletycznie zbudowany, lecz pozbawiony nawet śladów zarostu na twarzy, nie zdołał znieść jego wzroku i skupił się na pomazanej mapie na stole, udając, że szuka czegoś wśród napisów wykonanych ręką Kriggsa, czytelnych prawdopodobnie jedynie dla niego samego. – Wydaje mi się to... zbyt brutalne. Przepraszam, generale.

Chłopcze, mamy wojnę – wtrącił się spokojnym głosem Morth. – Na wojnie zabija się wrogów.

Tak, ale...

Na źródła burz, czego oni ich uczą w tej Akademii?! – dobiegło od strony drzwi wcale nie dyskretnie. – Za moich czasów byli chętniejsi do bitki...

Dziękujemy majorowi za podzielenie się tą światłą opinią, ale skupmy się może na konkretach – warknął Kriggs. – Mamy tutaj obozowisko Creończyków. Wroga, który jawnie wypowiedział nam wojnę. Obozowisko, z którego wyruszają siły zabijające cywili w mieście. Kobiety, dzieci, starców. Czy ktokolwiek z was jest zdania, że zdołamy ich przekonać, żeby sobie stamtąd poszli, używając światłej retoryki i siły argumentu? – Popatrzył po wszystkich wokół. – Ja też sądzę, że nie.

Wypadałoby jednak spróbować – zauważył bez przekonania Fronn.

Próbowaliśmy przez kilka ostatnich miesięcy. Fakt, że skończyło się to niepowodzeniem, jest dla mnie jasnym sygnałem, że nie są zbyt rozmowni. Coś jeszcze?

Nawet jeśli, ten plan brzmi jak burzowa egzekucja! – powtórzył Mardr, nie skrywając już złości. – Nie możemy tak po prostu polecieć tam i... spalić ich wszystkich. W obozie mogą znajdować się kobiety. Mogą tam być niewinni.

Dlatego właśnie zatrzymamy się na chwilę... o tutaj. – Kriggs wskazał palcem odpowiednie miejsce na mapie. – Żeby zdążyli nas zobaczyć, ale nie zdołali dosięgnąć. Wyślemy posłańca, żeby się zbliżył i zaczekał w tym miejscu. – Palec prześledził trasę pechowca. – Jeśli nikt nie wyjdzie mu naprzeciw lub zagrożą jego życiu, sprawa będzie jasna.

Młody jeździec zacisnął mocno zęby, lecz skinął wreszcie niechętnie głową.

I to tyle. – Generał wyprostował się z nieskrywaną przyjemnością. Kręgosłup bolał go wręcz nie do wytrzymania po kolejnych kilku dniach spędzonych w siodle. – Kusi mnie, by spytać, jakim cudem nikt wcześniej ich tam nie znalazł... ale daruję sobie.

Odpowiedź jest aż nazbyt prosta. – Morth skrzywił się, w jego oczach błysnęła złość i smutek. – Wiecie równie dobrze jak ja, generale, co się stało z poprzednim zwiadowcą. Po tym, jak ta zielona smoczyca wróciła w tym stanie... w którym sam pan ją dobrze widział, nie chciałem ryzykować wysyłaniem kogoś innego. Ani ona, ani zaginiony chłopiec nie mogli powiedzieć mi, co widzieli na zwiadzie.

Kriggs skinął powoli głową. Coś mu świtało...

Macki pierwotnej magii chwilę nie chciały go słuchać. Żywioł zaprotestował, gdy spróbował wyrwać go z uśpienia, zmącił mu wzrok na parę sekund, sam więc nie wiedział, czy Cień wycofał się, nim go dosięgnął, czy nawet nie udało mu się tego zrobić. Smoczyca z całą pewnością wciąż czaiła się gdzieś niedaleko, lecz nadal nie chciała, aby ktokolwiek nawiązywał z nią kontakt.

Ona mogła wiedzieć. Mogła pamiętać, co takiego się stało z jej jeźdźcem... i prawdopodobnie uratowałaby im wszystkim głowy, gdyby chciała się tym podzielić. Nie mógł naciskać, choć ta świadomość niemal go do tego zmusiła.

Dreszcz nie dał się uspokoić, gdy już przebudził się tak gwałtownie. Nienawiść kipiała w jego sercu, niecierpliwił się, pragnąc wyruszyć jak najprędzej.

To dla ciebie, Jarrhönn...


***


Choć przyniósł ją do Havre na własnym grzbiecie, Zarroth długo buntował się przed założeniem zbroi. Ryczał i pluł ogniem za każdym razem, gdy kilkudziesięciu giermków próbowało zbliżyć się do niego z kolejnym elementem, a w szczególny szał wpadł na widok ciężkiej maski z wąskimi otworami na oczy, wystarczyło jednak jedno mordercze spojrzenie Kriggsa, by się uspokoił na tyle, aby ludzie zdołali zapiąć wszystkie zatrzaski. Bilans i tak był całkiem niezły, skoro w infirmerii, pod okiem uzdrowicieli wylądowało jedynie trzech poparzonych mężczyzn, prawda?

Choć tym razem obyło się bez postojów na poszukiwanie tropu, a smoki mogły pokonać drogę na własnych skrzydłach, podróż zdawała się trwać znacznie dłużej niż wtedy, gdy Kriggs pokonał ją samotnie. Powodem mogło być to, że nieustannie denerwował się spojrzeniami młodych jeźdźców, wbijającymi się w jego plecy, lecz dużo do powiedzenia miała również gorączkowa niecierpliwość, sprawiająca, że dłonią wciąż wędrował do rękojeści białego miecza. Udzielała mu się ekscytacja ostrzącego zęby Zarrotha i kipiąca w nim dzika wściekłość, rozpierała go chęć niesienia sprawiedliwości...

W ciągu kilku tych dni ofiary wśród mieszkańców Havre sięgnęły trzystu osób. Piechota kilkukrotnie wdała się w potyczki z creońskimi napastnikami, za każdym razem jednak okazywało się, że pierwotna magia, którą posługiwali się niemal wszyscy spośród nich, jest narzędziem doskonale skutecznym. Ragharrańczycy nie mieli szans, gdy ostrza mieczy zatrzymywały się na wznoszonych tarczach, cienkich i opalizujących jak powierzchnia baniek mydlanych, wytrzymałych jednak na tyle, że wiele siły wymagało, aby się przez nie przebić. W walce brakowało smoczej siły i płomieni... a wąskie uliczki górskiego miasta nie pozwalały na ich wykorzystanie. Epidemia paniki wymiotła z ulic wszelkie ślady życia prócz paru bezpańskich zwierząt, ludzie nie wychodzili już z domów nawet na główne place, na których wojskowi oferowali darmowe zapasy żywności i środków higienicznych. Wysokie, gomółkowe okna właściwie na stałe okrywały burzowe okiennice.

Nie próbowali się ukrywać. Plan zakładał przybycie do creońskiego obozu w pełnym blasku, zademonstrowanie siły, w obliczu której w niektórych obcych sercach mogłaby zagościć chęć pokojowego złożenia broni. Kriggs nie wierzył, aby mogło się to udać, lecz doskonale wiedział, że tak właśnie należało zrobić. Dać szansę. Umożliwić uczciwy proces i odkupienie win. Cóż z tego, że jego serce pragnęło czegoś zupełnie innego – że już od kilku dni budził się w środku nocy z żywych snów, w których pozwalał smokom opaść z nieba i skąpać namioty nieprzyjaciół w płomieniach, nie zważając na błaganie o litość czy wzniesione poddańczo puste ręce?

Być może coś takiego byłoby działaniem oczywistym dla Vrarghra Lemarra. Lecz nie na darmo nazywano go przecież szalonym królem. Generał von Eckhardt musiał myśleć i planować. Musiał akceptować, że oprócz celu, ważna jest również prowadząca do niego droga... obojętnie jak mocno musiał przy tym zaciskać zęby ze wściekłości. Życie na kredyt zobowiązywało, czyż nie?

Na wschodzie zaczynały się zbierać ciemne, burzowe chmury, gdy Zarroth przeleciał nisko nad górskim torfowiskiem i wzniósł się w pobliżu skalnej kotliny, by przysiąść na jednej ze wznoszących się nad nią skał. Przypominająca maczugę, pozornie chwiejna konstrukcja z białego wapienia, pokryta ognistymi liźnięciami żółtych i pomarańczowych porostów, wytrzymała bez trudu jego ciężar, protestując jedynie suchym trzaskiem w chwili, gdy potężne szpony wczepiły się w znaczące powierzchnię szczeliny dla utrzymania równowagi. Zarroth opuścił nieco łeb i zawęszył, machając niecierpliwie ogonem. Częściowo rozłożone skrzydła miał napięte, gotów w każdej chwili ponownie wzbić się w powietrze i zaatakować lub uciec, jeśli jeździec mu to rozkaże. Parskał kłębami dymu i iskier, przekrzywiał łeb, by jak najlepiej dostrzegać mrowiących się poniżej ludzi jedynym okiem, mocno ograniczonym przez wąski otwór maski, jego myśli składały się jedynie z obrazów i emocji, nie migało w nich żadne ludzkie słowo.

Creończycy szybko ich dostrzegli – oczywistym było, że część z rozstawionych na krawędzi kotliny strażników wypatrywała smoków w krainie będącej ich kolebką, czyż nie? Krzyczeli do siebie coś niezrozumiałego z tej odległości, wskazywali sobie palcami ogromny kształt na tle ciemniejącego nieba.

Pozostałe dwa smoki wylądowały nieopodal z chrzęstem pancerzy, prychając niecierpliwie. Ludzkie mrowisko zagotowało się, kilka osób rzuciło się biegiem w stronę wzniesionego w samym centrum solidnego domu z nieociosanych drewnianych bali. Żołnierze niknęli w namiotach i szałasach, by wyłaniać się po chwili z naprędce narzuconymi zbrojami, w biegu wiążąc paski. Ostatnie promienie słońca odbijały się w wypolerowanych klingach zakrzywionych szabli, dobywanych w pośpiechu. Dowódcy machali, próbując zgromadzić podwładnych w miejscu, z którego łatwo dało się ustawić w szyku...

Szyk? Gdy zaatakować miały smoki? Samobójstwo. Kriggs miał gorzkie poczucie, że coś jest nie tak.

Zamigotały czerwono-zielone skrzydła smoka Fronna. Zwierzę zeskoczyło zwinnie na jedną z niższych skał i pochyliło się na tyle, by dwie osoby mogły swobodnie zejść z jego karku. Jeździec zatrzymał się na chwilę wraz z ubranym w elegancką zbroję posłańcem, zapewne przekazując mu ostatnie wskazówki, a Kriggs nawet z tej odległości czuł strach mężczyzny. Choć tęgi wąsacz sam zgłosił się na ochotnika, choć plecy miał wyprostowane, a spojrzenie żelazne, w głębi cały aż dygotał, drażniąc wrażliwy nos Zarrotha kwaśną wonią paniki.

Zarroth zamruczał głęboko, co nakazało Kriggsowi znowu się skoncentrować. Powędrował wzrokiem tam, gdzie wskazywał smoczy nos, mrużąc oczy i osłaniając je dłonią od zachodzącego słońca.

Tak, Creończycy zbijali się w formacje, które smok mógł powalić jednym zionięciem ogniem. Gdy walczyło się ze smokiem, jedyną deską ratunku było rozproszyć się na jak największym terenie, a ci żołnierze zdawali się o tym nie pamiętać.

Co tam widzisz?, spytał smoka, lecz zamiast odpowiedzieć, Zarroth warknął i przekazał mu obraz centrum obozowiska.

Widziany lepszym smoczym okiem, teren miał znacznie więcej szczegółów, niż gdy przeszukiwał go samodzielnie, lecz i tak znajdowali się zbyt wysoko. Pochylił się w siodle, próbując wybadać, czym był kształt w centrum – ciemny pagórek, częściowo owinięty wokół drewnianego budyneczku. Kształt zdawał się jednocześnie obcy i znajomy, zniekształcony, lecz poruszający w umyśle strunę zrozumienia...

Co to takiego?, pogonił, lecz kłębiąca się w Zarrothcie złość nie pozwalała mu już na rozmowę. Szarpnął łbem, zionął ogniem – Kriggs wątpił, by płomienie dosięgnęły tak daleko, by zrobić krzywdę Creończykom, lecz odruchowo chwycił zaczepione o łęk wodze i szarpnął nimi, sprawiając, że smok automatycznie uniósł łeb i posłał płomienie w niebo. Bestia zaryczała, szarpnęła, bez trudu wyrywając bu lejce z rąk, pazury zadzwoniły na kamieniu, załopotały skrzydła...

Stój!

Zarroth skamieniał i zaryczał jeszcze raz, tym razem żałośnie i przeszywająco, gdy rozkaz w języku pradawnej magii sparaliżował mu członki. Jego myśli zabarwiły wyrzut, rozczarowanie, smutek...

Co ty wyprawiasz?!, huknął na niego w myślach, z ledwością powstrzymując się od wykrzyczenia tych słów na pełne gardło. Mardr z karku swojego smoka wpatrywał się w nich z lekko zgarbionymi ramionami i choć nie dało się rozpoznać, co mógł myśleć, nie widząc jego twarzy, osłoniętej przyłbicą, nietrudno było zorientować się, że zupełnie nie wiedział już, co zrobić.

Stracić kontrolę nad własnym smokiem. Pięknie, parsknął Kriggs w myślach.

Zarroth nie odpowiadał. Jego myśli spowiła całkowita burza, a natrętny obraz serca obozu jeszcze raz stanął Kriggsowi przed oczami...

Na bogów, tak! Ten pagórek...

Już wiedział, dlaczego kształt zdawał się znajomy. To był smok. A konkretniej: zmasakrowane ciało czarnego jak noc Dzikiego. Stosunkowo młodego, sądząc po rozmiarach.

Mało tego. Smok nie został jedynie zabity i porzucony tam, gdzie padł. To jeszcze można by było zrozumieć – zaatakował ludzi, zginął, gdy zaczęli się bronić, i brakło śmiałków gotowych pozbyć się gigantycznego cielska. Możliwe, że żołnierzy nie było tak wielu, by w ogóle istniała możliwość, aby bestię przesunąć, a co dopiero wciągnąć na ścianę kotliny i zrzucić za jej krawędź, w otwierającą się obok przepaść. Nie, to nie była ofiara własnej żarłoczności, która postanowiła pokusić się na łatwą ludzką ofiarę i zginęła przez własną brawurę i zachłanność.

Smok nie miał rogów. Ucięto je równo, niemal przy samej czaszce, znacznie poniżej miejsca, w którym zaczynał się unerwiony rdzeń. Z potężnych łap pozbyto się szponów, większość porastających grzbiet kolców zniknęła, a przede wszystkim... smok nie miał również skrzydeł. Ucięto je na wysokości pierwszego stawu, pozostawiając karykaturalne kikuty.

Kikuty, które drgały. Poruszały się lekko w miarę, jak wiatr drażnił ledwo zabliźnione ślady tamujących krwotok oparzeń. Unosiły się i opadały w rytm poruszającego potężną piersią oddechu.

Smok żył, choć był w takim stanie, że zdecydowanie powinien być martwy.

Chwilę sam nie wiedział, nie rozumiał, na co spoglądał. Dreszcz przebudził się i liznął go zachłannie wzdłuż kręgosłupa, lewa dłoń sama ułożyła się w pozycji Przywołania i nie minęły cztery uderzenia serca, gdy w pełni ukształtowane Mgielne Ostrze zalśniło w ostatnim blasku dnia.

Zarroth znowu zaryczał, lecz zaklęcie wciąż trzymało go w miejscu. Bał się. Ogromna bestia drżała jak świeżo wyklute pisklę, zdawało się, że jedynie pierwotna magia sprawiała, iż nie osunęła się na skałę i nie zwinęła się w kłębek. Smok Mardra poruszył się, gotów podlecieć bliżej...

On jeszcze nie rozumiał.

Jeden z Creończyków wskazywał trzy uzbrojone smoki palcem, tłumacząc coś podniesionym głosem. Przed formację wyszedł pojedynczy człowiek w jaskrawo zielonym płaszczu, zdobionym owalnymi motywami, przypominającymi liście egzotycznej rośliny. Fronn wskazał go łącznikowi, a mężczyzna w zbroi ruszył w stronę naturalnych skalnych schodów...

Kriggs gwizdnął przeszywająco. Mężczyźni spojrzeli na niego, kamieniejąc, wskazał więc sztychem ostrza odpowiedni kierunek... a następnie zerwał więzy i pozwolił, by Zarroth wzbił się do lotu.

Wyzwolony smok kolejny raz ryknął, wypuścił w stronę Creończyków strumień kolorowego ognia i rzucił się na nich koszącym ślizgiem.

Kriggs nie wiedział, co działo się w głowach smoków Mardra i Fronna, lecz skowyt, który wydały z siebie kolejno, był jasnym sygnałem, iż również pojęły, na co patrzą. Nie było potrzeby, aby odwracać się i sprawdzać, czy dołączą. Nawet gdyby chcieli, jeźdźcy nie zdołaliby ich powstrzymać.

Trwało to ułamki sekund. Zarroth złożył skrzydła, otworzył pysk, nabrał głęboko powietrza, wzbierający ogień zalśnił w szczelinach zbroi. Już zbliżał się do jednej z trzech formacji Creończyków, gotów obrócić ją wniwecz jednym celnym strumieniem ognia...

Zapomnieli o człowieku w zieleni.

Kriggs nie wiedział, co to było. Kula świetlistej energii? Skondensowana energia elektryczna? Kulisty piorun? Grunt, że Zarroth dostrzegł to jedynie kątem oka i zrobił w powietrzu zwrot tak gwałtowny, że jeźdźcowi żołądek podszedł do gardła. Wielkie skrzydła załopotały, próbując skontrować i ustabilizować lot, lecz skalna ściana kotliny zbliżyła się w mgnieniu oka. Huknęło, gdy smok uderzył w nią bokiem, Kriggsowi wyrwał się okrzyk bólu, gdy cały impet poczuł na prawej nodze, której nie zdążył wyplątać z pasów uprzęży. Zaklął przez zbierające się w oczach łzy, pewien, że siła zmiażdżyła mu wszystkie kości, lecz zdążył szarpnąć wodzami, kierując smoczy łeb w stronę formującego kolejne zaklęcie czarodzieja.

Zarroth szybko otrząsnął się po uderzeniu, zmierzył człowieka w zieleni wściekłym wzrokiem i rzucił się prosto w jego stronę, przeskakując obóz bez wysiłku. Kolejna świetlista kula o mało nie trafiła go w lewe skrzydło, runął jednak na mężczyznę i...

Czarodziej zniknął. Dosłownie rozpłynął się w powietrzu na sekundy przed tym, jak smocze szczęki zamknęły się w miejscu, w którym stał jeszcze przed chwilą. Zarroth wyprężył się, rozejrzał ze wściekłością, rosząc okolicę opalizującymi kroplami jadu, kapiącego z wyszczerzonych kłów, i zaryczał z frustracją.

Druga połowa obozu płonęła. Smoki Mardra i Fronna, młode i zwinne, szybko unikały kolejnych magicznych pocisków i wystrzeliwanych z katapult kamieni i włóczni, paląc kolejne wrogie grupy bez litości. Zbroje zroszone miały już szkarłatem ludzkiej krwi, a ślepia nabiegłe dziką wściekłością.

Zniknął! Nagle myśli Zarrotha skrystalizowały się w słowa, ściągając uwagę Kriggsa. Moje mięso zniknęło!

No właśnie, cóż to była za magia? Postać nie mogła być iluzją, iluzja z całą pewnością nie wytworzyłaby skutecznych pocisków. A jednak... Kriggs pozwolił, by smok rozejrzał się oszalałym wzrokiem wokół, szukając przebłysku zieleni, lecz wyglądało na to, że czegokolwiek czarodziej dokonał, skutecznie zniknął im z pola widzenia.

Natomiast nikt nie strzegł już czarnego pagórka nieszczęścia, spętanego łańcuchami obok drewnianego budynku.

Zarroth zrobił unik przed nadlatującą włócznią dokładnie w chwili, gdy generał rozpiął uprząż, gotów zeskoczyć na ziemię. W ostatniej chwili zacisnął uda, dłońmi sięgając do jednego z rogów, i tylko w ten sposób uniknął wyjątkowo przykrego upadku, co przypłacił bólem nogi, od którego łzy stanęły mu w oczach. Zaklął przez zaciśnięte zęby, pozwolił, by Zarroth zionął ogniem w człowieka obsługującego pobliskiego skorpiona i dopiero potem ześlizgnął się na ziemię.

Prawa noga ugięła się pod nim i padł na kolana. Gotów był przysiąc, że w jednej sekundzie dostrzegł wszystkie burzowe gwiazdy. Zarroth podtrzymał go łbem, gdy skacząc na lewej nodze, podszedł do porzuconego na ziemi harpuna. Podniósł ostrożnie narzędzie i obrócił je w dłoniach, palcami wodząc po wyrytych w drzewcu runach, których znaczenia nie potrafił odczytać, i dłuższą chwilę poświęcił długiemu grotowi z zadziorami.

Broń do zabijania smoków. Broń, która zabiła Jarrhönn, wchodząc w miękkie ciało za uchem, rozrywając krtań, przecinając tętnicę szyjną i wychodząc z drugiej strony.

Zacisnął palce, dłonie liznęły mu pierwsze płomienie.

Rozmowy? Litość? Uczciwy proces? Ci ludzie zasługiwali jedynie na śmierć!

Przez chwilę chciał odrzucić narzędzie, uznał jednak wreszcie, że mogło się przydać w charakterze laski. Korzystając z tego, że Zarroth osłaniał go, siejąc wokół śmierć i zniszczenie, pokuśtykał w stronę związanego Dzikiego, potykając się na zasłanej spalonymi ciałami ziemi, nasiąkającej krwią.

Obraz był tak potworny, że dłuższą chwilę stał nad nim, nie rozumiejąc, na co takiego patrzy.

Kriggs von Eckhardt widział w swoim życiu wiele okropieństw. Odbierał życie z lekkością człowieka nawykłego do tego od długich lat. Nie żywił oporów względem zmyślnych metod przesłuchań. Wojna i śmierć nigdy nie były piękne, a on znał je z każdej właściwie strony.

Widział ludzi ze łzami w oczach próbujących upakować z powrotem wylewające się z rozpłatanego brzucha wnętrzności. Widział rozczłonkowane ciała małych dzieci. Widział wrogów rozrywanych na strzępy przez smoki nie mogące dojść do porozumienia, któremu z nich należy się krwawa uczta. Widział tak wiele, że uodpornił się już na niemal wszystko... z jakiegoś jednak powodu to, co miał przed sobą, było najpotworniejszym, co kiedykolwiek stanęło mu przed oczami. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek przeszył go podobny paraliż, czy kiedykolwiek miał chęć odwrócić się i zwymiotować, nie zdoławszy znieść skurczów żołądka.

Przebita harpunem Jarrhönn dotąd królowała w jego myślach... lecz ona zginęła tak, jak zginąć pragnął każdy smok: wciąż dumna, wciąż piękna, podczas walki. Jeśli jakakolwiek śmierć była dobra, ta z pewnością na takie miano zasługiwała. Życie zgasło w niej w ciągu kilku sekund, oszczędzając cierpienia.

Dla skrępowanego łańcuchami Dzikiego śmierć byłaby aktem największej łaski.

Bestia związana była tak ciasno, że na jego widok nie zdołała podnieść nawet łba. Gdy podszedł bliżej, w jego stronę skierowały się ogromne, rozszerzone paniką i bólem ślepia, a z nozdrzy uleciało kilka iskier, drgnęła wielka łapa, choć wszystkie palce były jątrzącymi się ranami, zadygotała końcówka ogona. Szczęknęły łańcuchy, warkot wyrwał się z wychudzonej piersi.

Nie wiedział, co powinien zrobić. Położyć dłoń na nosie, pogładzić znające jedynie cierpienie łuski? Przebić wielkie serce Mgielnym Ostrzem w akcie łaski?

Co oni ci zrobili? – spytał cicho.

Smok obnażył zęby i zawarczał słabo. Źrenice miał tak wielkie, że Kriggs długo nie wiedział, jakiego koloru są jego tęczówki. W bezdennej czerni czaiły się strach i odbierające zdrowe zmysły cierpienie.

Zdjął rękawicę i przyłożył dłoń do łusek. Za jego plecami Zarroth machnięciem łapy przewracał ostatnią z balist, a w jego żyłach kipiała szemrząca pierwotna magia.

Strach. Ból. Smok szarpnął się, zaskowyczał słabo... Krótki impuls sprowadził na niego spokój, pozwolił mu zamrzeć w miejscu. A Kriggsowi sięgnąć głębiej, do wspomnień.

Ciemność. Prawdopodobnie materiał zawiązany na oczach i nozdrzach, duszący i blokujący ognisty oddech jednocześnie. Powtarzana monotonnym głosem litania w języku, którego nie był w stanie rozpoznać, do złudzenia jednak przypominająca pieśń religijną. Impuls magii, a następnie ból – ból potworny, obezwładniający, niemożliwy do zignorowania, aż z gardła sam wyrywał się ryk, a całe ciało spinało, chcąc czym prędzej od niego umknąć. Wżerające się w łuski kajdany, grzechot łańcucha, podniesione głosy...

Zaklął i odskoczył od smoka. Musiał podejść do budynku i wesprzeć się o jego ścianę, by nie upaść.

Do czegokolwiek Creończykom potrzebne były smocze rogi i szpony, musiało powstawać właśnie w tym domu.

W porządku. Lecz... dlaczego okaleczali żywego smoka, zamiast po prostu go zabić? Dla swojego ponurego Boga, tego samego, który nakazywał podbić świat wybrańcom, kąpiąc go w ogniu świętej wojny? Nie wiedział. Tego nie dało się przecież dowiedzieć.

Zaczerpnął tchu i jednym ciosem Mgielnego ostrza rozciął łańcuchy.

Okaleczony smok chwilę jeszcze leżał wśród krwi i popiołu, oddychając ciężko i chrapliwie... zerwał się jednak nagle na cztery łapy, nie zważając, iż plamił skałę własną krwią, i ryknął ogłuszająco, machając kikutami skrzydeł. Szaleństwo zagarnęło czerń źrenic, ciało sprężyło się, pod skórą zagrały wysuszone mięśnie i bestia rzuciła się w ogień walki, tratując i rozrywając na strzępy wszystko, co stanęło jej na drodze.

Zarroth zatrzymał się na chwilę, dysząc ciężko. Obserwował popadające w rozsypkę formacje Creończyków, z paniką próbujących umykać przed upodlonym zwierzęciem. Wahał się, chciał dokończyć, chciał osłonić wychudzonego smoka, siejącego wokół kroplami własnej posoki... lecz nie ruszył się z miejsca.

To jego zemsta. Pozwól mu na to.

Przecież wiem.

I właśnie wtedy ponownie pojawił się mężczyzna w zielonym płaszczu.

Wiązka energii trafiła Zarrotha i odrzuciła go w bok bez najmniejszego trudu. Kriggs krzyknął i nie zważając na ból, rzucił się w stronę smoka, czując, jak coś nagle ścisnęło go w gardle. Dopadł do niego kilkoma susami i głośno odetchnął z ulgi, widząc, jak gramoli się z powrotem na łapy, wściekły jak burze. Zbroja nosiła kilka matowych śladów spalenizny, lecz zatrzymała impet zaklęcia i oprócz bólu w skrzydle, na które upadł, Zarroth był cały i zdrowy. Wiele wysiłku sprawiło generałowi wstrzymanie go w miejscu, aby nie rzucił się bezmyślnie na napastnika.

Czarodziej w zieleni obserwował ich z odległości kilku kroków z jawną ciekawością. Musiał mieć koło sześćdziesięciu lat, długą brodę miał całkowicie białą, a łysą czaszkę rosiła armia niezdrowych wątrobianych plam, lecz trzymał się prosto, a energia lśniła na jego dłoniach, grożąc, że w każdej chwili może ponownie uformować się w pocisk zdolny powalić dorosłego smoka.

To doprawdy żałosne – zaczął z silnym akcentem, gdy Kriggs skoncentrował na nim wzrok.

Co, kurwa? – Mgielne Ostrze przyjemnie ciążyło w dłoni. Generał ruszył w jego stronę zdecydowanie, a posłuszne cienie zakłębiły się wokół, gotowe uformować się w tarczę.

Ta wasza więź. – Czarodziej wycofał się na kilka kroków, lecz nie widać po nim było strachu. Być może chciał jedynie przedłużyć rozmowę. – Doskonale wyszkolony człowiek i śmiertelnie niebezpieczna bestia... a wystarczy zranić jedno, by drugie oszalało i stało się bezużyteczne.

Skończ pieprzyć. – Wiązka ostrych cieni wystrzeliła w stronę starczej szyi, lecz czarodziej opędził się od niej niewymuszonym gestem.

Być może sądzicie, że jesteście niepokonani, lecz więź jest waszym przekleństwem. – Creończyk przechylił lekko głowę na bok. – Jeśli w nią uderzyć, stajecie się żałośnie bezradni.

Prosiłem, żebyś skończył pieprzyć! – Mgielne Ostrze przecięło ze świstem powietrze. Człowiek uchylił się w ostatniej chwili z zaskakującą zwinnością, w jego oczach pierwszy raz zalśnił strach, którego usilnie starał się nie dać po sobie poznać.

Cień pochwycił świetlistą energię, zanim zdążyła uderzyć w Kriggsa, lecz impet i tak mężczyzną zachwiał. Zarroth, stąpający za nim krok w krok, rozchylił szczęki i dmuchnął w czarodzieja ogniem, lecz ten zasłonił się połą zielonego płaszcza i wyszedł z tego bez szwanku.

Cóż to była za tkanina, której nie imały się płomienie? Materiał był śliski, świecący wręcz, niemal jakby pokryty był warstewką szkła.

Mgielne ostrze uderzyło celnie. Czarodziej zawył, rozszerzonymi w panice oczami wpatrując się w sikający krwią kikut prawej ręki. Odskoczył na bezpieczną odległość i cisnął w Kriggsa kolejną kulą energii, przed którą uchylił się z łatwością.

Pora spać – wycedził, wznosząc miecz do ostatecznego ciosu...

Drgnął, kątem oka zauważywszy kolejną plamę żywej zieleni. Drugi czarodziej pojawił się właściwie znikąd, w pełni ukształtowana energetyczna kula błysnęła w jego rękach, Zarroth ryknął. Mięśnie ciała spięły się do kontrolowanego upadku...

I kolejny błysk. Tym razem plama była znacznie większa i rzuciła się na czarodzieja z furią. Wyprężył się łeb na mocnej szyi, Creończyk zawył, krztusząc się własną krwią, przebity na wylot jednym z długich rogów, a następnie padł na ziemię kilka metrów dalej, gdzie znieruchomiał po serii drgawek, tuż obok swego kompana.

Kriggs chwilę ważył Mgielne Ostrze w palcach, nie do końca mogąc uwierzyć w to, co widzi. Igri spojrzała na niego, mrugnęła złocistym, kocim okiem, jakby próbowała przekazać mu jakąś wiadomość, a następnie wzbiła się w powietrze jednym uderzeniem wielkich skrzydeł, umykając, nim zadał jej jakiekolwiek pytanie.


***


Mardr zaprowadził Kriggsa na obrzeża wypalonego terenu, gdzie Fronn, niedoszły łącznik i dwa smoki pilnowali wpółleżącego człowieka w charakterystycznym lekkim pancerzu z Creonii. Przedziwna kolczuga z nakładających się na siebie metalowych płytek, kutych w kształt smoczych łusek, zroszona była szkarłatem, obficie tętniącym z okazałej rany brzucha. Człowiek żył, dysząc ciężko i nabiegłymi krwią oczami wpatrując się w zbliżającego generała. Spróbował splunąć mu w twarz, ledwie podszedł na odpowiednią odległość, efekt jednak był taki, że opluł sam siebie i zaklął głośno, zaciskając zęby z bólu.

Kriggs, utykając, zatrzymał się nad rannym i chwilę obserwował go, bawiąc się Mgielnym Ostrzem. Człowieczek miał burzowego pecha – nie był w nastroju do udzielania mu pierwszej pomocy.

Po co był wam ten smok? – spytał wprost.

Mardr i Fronn rzucili sobie niepewne spojrzenia. Żaden z nich nie spodziewał się, że mógł umieć całkiem mówić po creońsku. Zignorował ich – świadomość leżącego nieopodal okaleczonego smoczego ciała, poległego od nasączonego magią harpuna wcelowanego idealnie w zielonkawe oko, ciążyła mu jak głaz uwiązany do szyi. Dreszcz szemrał i błagał o jeszcze odrobinę wrogiej krwi, palce w rękawicy zaczynały się pocić, miecz wołał śpiewnie.

Myślisz, że cokolwiek ci powiem, Ragharrańczyku? – Mężczyzna, z pewnością oficer o wysokim stopniu, wyszczerzył poczerwieniałe zęby.

Liczę na to.

A więc srodze się zawiedziesz! – Spróbował wstać, lecz skrzywił się z bólu. Nogi nie chciały go słuchać, czerwień uciekała przez zaciśnięte na ranie palce. – Możesz sobie te swoje obliczenia wsadzić w...

Jesteś pewien? – Sztych Mgielnego Ostrza pocałował delikatnie skórę dłoni, na której ranny się podpierał. – Bo mi się wydaje, że jesteś jeszcze w stanie odpowiednim, bym mógł ukroić to i owo, nie ryzykując, że sczeźniesz przedwcześnie.

W zielonych oczach zamigotał lęk.

A co mnie to obchodzi? – odciął się, ale bez wcześniejszego przekonania. – I tak jestem martwy!

Ale wciąż w jednym kawałku.

Chwilę mierzyli się spojrzeniami. Czarne oko Kriggsa pozostawało spokojne, w jasnoszarym czaiło się szaleństwo.

Myślisz, że wam się udało? – Ranny zmrużył oczy w wąskie szparki. Głos miał coraz słabszy. – Myślisz, że zdołałeś już nas pokonać? Mylisz się, sługo smoków. Mylisz się, bo takich jak my są w tych górach tysiące. Nie zdołacie tego powstrzymać. Ani wy, ani te wasze pieprzone smoki. – Obejrzał się z nienawiścią na czerwono-zieloną smoczycę Fronna. Ta w odpowiedzi kłapnęła na niego zębami.

Tysiące? – powtórzył cicho Mardr.

A czego niby się spodziewaliśmy?, warknął Kriggs w myślach.

Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, durniu. – Sztych Ostrza wyrysował na pobladłej skórze umierającego jedną z tajemniczych run, które widział wcześniej na harpunie wystrzelonym w Zarrotha.

A po co miałbym ci odpowiadać? – Creończyk roześmiał się ostatkiem sił. – Zajrzyj do biura i sam się przekonaj. A mi daj kurewski spokój!

Sztych zatrzymał się na wydatnym gardle...

Jest wasz – warknął Kriggs, cofając się na kilka kroków.

Młode smoki zaryczały radośnie i jednocześnie rzuciły się na rannego. Odwrócił się, zanim zobaczył, jak wyrywają sobie jego ciało, ignorując gasnące krzyki.

Miał gdzieś, co myśleli sobie o tym Mardr i Fronn. Bestialsko okaleczone ciało kilkanaście metrów dalej, wciąż jeszcze ciepłe od gasnącego w jego trzewiach ognia, było powodem, dla którego jakąkolwiek litość postanowił wyrwać z korzeniami i pozwolić, by zdechła. Za coś takiego nie było przebaczenia.

Pchnął barkiem nadpalone drzwi drewnianego domku i wszedł do środka, trzymając w garści okoliczne cienie. Nie spodziewał się, by mogły tam czekać na niego pułapki, Creończycy raczej nie liczyli się z tym, że do obozu mógł dostać się ktoś, kto zechce sprawdzić, co kryje się w klatce z nieociosanych bali, lecz ostrożności nigdy za wiele.

Chwilę rozglądał się po wnętrzu w blasku wpadających przed drzwi resztek słońca i wyczarowanego naprędce płomienia. Proste półki z nieheblowanych desek uginały się od słojów z przeróżnymi ingrediencjami. Było tam właściwie wszystko: części niewielkich zwierząt w formalinie, sproszkowane składniki, wywary we wszelkich możliwych kolorach, lśniące niczym drogocenne kamienie. Wziął jeden z pojemników do ręki i z trudem odcyfrował wypisane na etykiecie „smocze łuski”. Proszek w środku rzeczywiście był czarny, lecz nie odkręcał wieka, by sprawdzić, czy wydziela charakterystyczny zapach, przywodzący nieco na myśl górski strumień i wilgotną skałę.

W kolejnych słojach bez trudu znalazł próbki jadu, pokruszoną kość z rogów, opiłki szponów, a nawet esencję z łez i wydzieliny z nosa.

Skurwysyństwo – skwitował pod nosem i splunął pogardliwie. Z ledwością powstrzymał się od rozbicia regału w drzazgi uderzeniem miecza Jarrhönn. Zamiast tego podszedł do stojącego nieco z boku stołu roboczego.

To były amulety. Nie dotknął żadnego z nich, lecz nie potrzebował. Kościane figurki, metalowe runy, woreczki ze sproszkowanymi składnikami, wszystko przygotowane w taki sposób, by łatwo można było sobie zawiesić je na szyi, chowając pod koszulą lub zbroją. Niemal cały blat dominowała skomplikowana maszyna z wieloma przełącznikami, z której do połowy wyłaniała się ryza zapisanego dziwnymi symbolami papieru.

Coś mu zaświtało. Przed oczami stanęły mu notatki Lhynne i dokumenty, które po kryjomu wyniosła z misji, na którą tak burzowo nie chciał jej posyłać...

Instytut. Pieprzony Instytut, przycupnięty na szemranym osiedlu na obrzeżach Myllhaven, w samiutkim centrum Ragharranu, miał identyczne wykresy. Wykresy zbliżających się kataklizmów...

Ale na co im to było? I jakim cudem Creończycy korzystali z podobnych metod?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz