piątek, 16 lutego 2024

Rozdział 21

 

Jeśli Lhynne spodziewała się, że spotkają ją jakiekolwiek przywileje z powodu rozniesionej na skrzydłach plotki o jej Związaniu z Mgielnym Ostrzem, to głęboko się myliła.

Niestety wejście na teren Akademii ze smokiem starszym niż pół roku jest surowo wzbronione – oznajmił strażnik w ogniście czerwonym uniformie, twardo blokując przejście swoją masywną sylwetka, dodatkowo podkreśloną złożonymi na piersi (czy też wydatnym brzuszysku) ramionami. Jego spojrzenie przywodziło wspomnienie szronu zbierającego krwawe żniwo wśród żebraków. Niemal czuła, jak jej ciało sztywnieje...

Ona nie ma jeszcze pół roku – zaoponowała coraz bardziej zdesperowanym głosem. – Po prostu jest duża, ale sam pan widzi – to w połowie Dziki smok i nic dziwnego, że szybko rośnie...

Tak, a ja nazywam się Khedor Jednooki i niebawem zostanę mianowany pierwszym namiestnikiem Ragharranu i prawą ręką jego wysokości, króla Erdogha, pierwszego na tronie Myllhaven. Tylko, widzisz, tak trochę niewyjściowo dziś wyglądam. – Mężczyzna parsknął pogardliwie pod okazałym wąsiskiem. Z pewnością byłoby śnieżnobiałe, gdyby nie znacząca je nikotynowa żółć, a nie intensywnie rude, jak na portretach znanej historycznej postaci, a uznać można je było za najbliższe podobieństwo do namiestnika Khedora...

Ma nieco ponad dwa miesiące. – Kobieta spróbowała jeszcze raz, oglądając się na spiętą Khrimme. Coraz mocniej martwiła się jej reakcją – młoda smoczyca mięśnie miała całkowicie skamieniałe, a ciało ułożone jak do skoku, czerwone ślepia mrużyła zaś w niebezpieczne szparki. Rozdwojony język wysuwał się spomiędzy lekko wyszczerzonych kłów wraz z pojedynczymi iskrami gotującego się w niej ognia.

Dziewczyno, jak długo zamierzasz wciskać mi ten kit? – Strażnik westchnął i zmęczonym gestem przetarł twarz. – Uwierz, kochanieńka, dzień w dzień odsyłam z kwitkiem co najmniej kilkunastu próbujących tego samego. Ja wiem, że ta wasza cała więź jest mocna i świata nie widzicie poza tymi waszymi rozkosznymi gołąbeczkami o ostrych ząbkach, ale tak mówi prawo. Regulamin Akademii, paragraf drugi, ustęp dwudziesty trzeci, podpunkt A. Strona dwudziesta ósma, jeśli to też musisz wiedzieć.

Lhynne zgrzytnęła zębami, mnąc między nimi przekleństwo.

Regulamin jasno mówi, że przez pierwsze pół roku po wykluciu mam prawo zabierać swojego smoka na wszystkie zajęcia.

A czy ten tutaj pisklaczek ma mniej niż pół roku? – Grubas uniósł jedną brew i nieco pobłażliwie pochylił się w stronę Khrimme.

Gdyby tylko wiedział, jak blisko śmierci się znalazł... Khrimme nie kłapnęła na niego szczękami jedynie dlatego, że Lhynne już od jakiegoś czasu tłumaczyła jej w myślach, na co ją przerobi, gdy tylko spróbuje wykonać jeden nieodpowiedni ruch. Jeśli już trzymać się regulaminu – wypadki z młodymi smokami nie były karane, o ile wynikały z ich temperamentu, a nie woli ich jeźdźca, lecz i tak byłoby to co najmniej kłopotliwe. Choć całkiem fascynujące.

Ten pisklaczek ma nieco ponad dwa miesiące – powtórzyła, zbierając wszystkie siły, aby zachować cierpliwość.

Ta. – Mężczyzna westchnął ciężko. – To już przestaje być zabawne, dziecino...

W gardle Khrimme coś zabulgotało. Wargi uniosły się nieco wyżej...

Lewa dłoń kusząco swędziała. Na bogów, żadna z nich nad sobą nie panowała. Wilkokrwista długo zastanawiała się, czy powrót do Akademii nie jest przedwczesny, lecz próba panowania nad chęcią Przywołania Mgielnego Ostrza i wbicia go w czyjeś trzewia, ot by sprawdzić, jak się wtedy prezentuje, napawała ją jednak znacznie mniejszym przerażeniem niż konieczność nadrabiania omówionego już na zajęciach materiału.

Proszę przekazać rektorze Rhienne Bhardo, że czekam na nią na ulicy, ponieważ nie pozwolono mi wejść do środka. – Teraz to ona skrzyżowała ramiona na piersi na znak stanowczości, choć w związku z faktem, że nie sięgała mężczyźnie głową nawet do ramienia, z pewnością nie mogła prezentować się tak dobrze jak on. Był tak ogromny, że choćby chciała, Khrimme nie zdołałaby się obok niego przecisnąć, choć dwuskrzydłowe wrota stworzono z myślą o smokach znacznie większych od niej. Ileż on mógł ważyć? Wyglądał na takiego, który nawet Kriggsa von Eckhardta potrafiłby złamać na kolanie niczym suchą gałąź. Lhynne nigdy jeszcze nie spotkała tak ogromnego człowieka.

Pędzę! – Olbrzym klasnął i wybuchnął śmiechem. – Niech się panienka nie kłopocze, ktoś zaraz ją powiadomi. Przecież to ona szanowną panienkę przykładnie ukarze za tak jawne łamanie regulaminu.

W porządku. W takim razie czekam. – Wzruszyła ramionami i wygodnie rozsiadła się na kamiennym stopniu, dokładnie w miejscu, w którym do tej pory stała.

Dzięki temu, że nie zasłaniała już częściowo Khrimme, mężczyzna mógł się jej lepiej przyjrzeć. Pobladł nieco, mierząc wzrokiem czarne jak noc, matowe łuski i poprzecznie prążkowane rogi – odkąd sprawował swoją funkcję, a miał zaszczyt piastować ją już od ładnych czterdziestu lat, nie przyszło mu oglądać takiego smoka... lecz nie dał sobie w kaszę dmuchać. Smoczych gatunków istniały dziesiątki, a do jego obowiązków nie należało poznawanie ich. Coś jednak było w tej bestii...

Co się tutaj dzieje?

Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się Rhienne Bhardo, przybywającej w towarzystwie drugiego ze strażników, którego Lhynne straciła z oczu w pierwszych chwilach kłótni. Z całą pewnością poszedł jej szukać, zanim ona sama wpadła na to, że może potrzebować jej pomocy. Kobieta wskoczyła do obszernego przedsionka, wyprostowana i jakby większa niż zazwyczaj w czarnym mundurze, na którego ramionach widniały dystynkcje majora.

Grubas natychmiast się odsunął, robiąc jej miejsce w przejściu, i pokornie skłonił głowę.

Pani rektoro, mamy tutaj problem z niesubordynowaną uczennicą – zaczął tonem znacznie łagodniejszym, niż zwracał się wcześniej do Lhynne. – To...

To moja protegowana – wycedziła kobieta z wściekłością. – Dlaczego czeka na schodach, na męki Radrossa?!

No... – Zbity z tropu mężczyzna rzucił gościniom jeszcze jedno spojrzenie. Niepokojący czarny smok wpatrywał się w niego zupełnie inaczej niż przed chwilą. Wręcz jakby stał się... głodny. – Pani szanowna protegowana próbowała właśnie wprowadzić do Akademii znacznie na to za starego smoka i odmówiła, gdy poprosiłem...

To była prośba? – żachnęła się Lhynne, wchodząc mu w słowo.

Ten smok to jeszcze pisklę! – Rhienne praktycznie załamała ręce. – Nie widzicie, że to Dziki?!

Dziki? – Choć Lhynne powtarzała to wielokrotnie, strażnik wyglądał, jakby dotarło to do niego dopiero w tej chwili. Pobladł, a na czole wystąpiła mu kropla potu. – Więc czy ja dobrze rozumiem, że...

Jeszcze przez przynajmniej trzy miesiące ten smok będzie tu mógł przychodzić wraz ze swoją jeźdźczynią. – Rhienne rzuciła Khrimme oceniające spojrzenie. – Lub dopóki będzie mieścić się w salach lekcyjnych. Przepuścić je natychmiast. A ciebie, Lhynne, proszę do mojego gabinetu. – Odwróciła się na pięcie i odeszła, nie czekając na nie.

Czy tylko ja mam wrażenie, że nie czeka nas przyjemna pogawędka? Khrimme lekko się zjeżyła, rzucając Lhynne zgonione spojrzenie.

Spokojnie, nie tylko ty. Wilkokrwista odruchowo zaczęła analizować listę swoich grzechów, wybiegając praktycznie na główny korytarz w marnej próbie dogonienia swojej mistrzyni. Khrimme poślizgnęła się za nią na marmurze i o mało nie upadła, ciągnąc za sobą ciężkie skrzydło drzwi.

Tak, zdecydowanie zaczynała się robić za duża na przebywanie w takich pomieszczeniach. W zamku Myllhaven, w większości dostosowanym dla dorosłych smoków, pewnie nie rzucałoby się to tak w oczy, lecz Akademia nie została wybudowana dla tych największych bestii. Owszem, stworzono przejścia i sklepienia mogące zapewnić im swobodę, lecz innych ułatwień brakowało – żyjący setki lat wcześniej architekci uznawali widocznie obecność dorosłych gadów za możliwą jedynie przy specjalnych okazjach. I poniekąd mieli rację, czyż nie? Starsze smoki nie musiały uczestniczyć ze swoimi ludzkimi partnerami w lekcjach historii czy magii, gdyż poznawały je od swoich pobratymców.

Lhynne udało się dopaść drzwi gabinetu rektory, zanim te się za nią zatrzasnęły, co i tak uznała za wielki sukces. Chwilę stała w progu, próbując opanować ciężki oddech i nie dać po sobie tak od razu poznać, jak beznadziejną ma kondycję, i zachęcona surowym spojrzeniem kobiety weszła głębiej, pomagając Khrimme wślizgnąć się za nią. To była część budynku pomyślana jedynie dla ludzi – smoczyca musiała mocno stulić skrzydła do boków, by przecisnąć się między framugami. Od razu położyła się na wyszywanym w barwne wzory dywanie i złożyła łeb na wyciągniętych przed siebie łapach, obserwując w skupieniu, jak Lhynne zajmuje wskazane jej krzesło przed ciężkim, rzeźbionym biurkiem i uśmiecha się z wdzięcznością, gdy Rhienne podsunęła w jej stronę filiżankę i malowany w drobne kwiaty porcelanowy imbryk z gorącą herbatą.

Proszę, częstuj się – zachęciła. Złość powoli zaczynała się ulatniać, jej zaciśnięte w wąską linię usta odzyskiwały swój zwyczajny kolor. – Wprost nie mogę tego zrozumieć – dodała za chwilę lekko zdławionym głosem. – Straż została poinformowana o twoim przybyciu. Wspominałam o Dzikim smoku, który ma prawo wstępu do środka. Najwyraźniej ich wiedza... – Urwała wpół słowa i tylko potrząsnęła głową. Kilka śnieżnobiałych pasem wyrwało się z ciasnego koka, w który zwinęła włosy, lecz dodało jej to tylko uroku – i paradoksalnie odmłodziło o kilka lat.

Lhynne ciekawiło, jak też ta kobieta musiała wyglądać, gdy była w jej wieku. Teraz lata dodawały jej powagi i surowości, lecz kiedyś była przecież młodziutką dziewczyną, przestępującą te progi z równym mętlikiem w głowie, jak ona teraz. Co sprawiło, że znajdowała się właśnie tutaj – na pozycji jednej z najważniejszych osób w całym Ragharranie? Jak ją to zmieniło, jakie ścieżki przed nią utworzyło? Jak wiele trudności musiała przezwyciężyć? Istniało tak wiele pytań, które pragnęła jej zadać.

W zwyczajnych, obowiązkowych szkołach nie mówi się wiele o smokach – odezwała się z lekkim opóźnieniem, z niewiadomych przyczyn pragnąć wziąć strażnika w obronę. – Nie mógł przecież wiedzieć... Nauczono go pewnie rozpoznawać po wielkości smoka w określonym wieku, ale przecież Dzikie nie są jak zwykłe smoki.

Zapewne masz rację. Łatwo mnie ostatnio wyprowadzić z równowagi. – Rhienne na chwilę przymknęła oczy i pomasowała skronie. – Wybacz. Zareagowałam zbyt gwałtownie.

Wilkokrwista mogła tylko skinąć głową, nieco zaskoczona. Czy ona właśnie miała czelność strofować swoją najważniejszą przełożoną, a ta pokornie przyjęła jej słowa? Nie do tego przywykła.

Po prostu Rhienne jest bardzo mądra, szepnęła Khrimme. Bardzo, bardzo. Ja ci to mówię.

Wiem, tylko... przecież to wojskowa.

To właśnie zmusiło ją do przerwania milczenia.

Przepraszam, ale... dlaczego pani ma na sobie mundur? – spytała ostrożnie, przyglądając się dopasowanemu uniformowi Rhienne.

Prosiłam cię, byś mówiła mi po imieniu. – Kobieta posłała jej ostre spojrzenie, ale szybko złagodniała. – Och, Lhynne... dzisiaj mamy w pewien sposób wyjątkowy dzień. Choć nie powinnam być osobą, która przekazuje tego typu wieści, chyba właśnie się nią stałam, chcąc czy nie chcąc. Burzowe tradycje... – Również nalała sobie herbaty i objęła filiżankę dłońmi, starając się ukryć ich drżenie. – Mamy wojnę, kochana.

Lodowaty dreszcz liznął Lhynne wzdłuż kręgosłupa. Miała wrażenie, że cała krew odeszła jej z twarzy.

Wojnę z...? – Nie zdołała dokończyć. Zdradliwy głos załamał się paskudnie i zaszył w krtani, przeobrażając w paskudną, dławiącą kulę.

Tak, z Creonią. – Rektora wpatrzyła się w herbatę. – To już potwierdzona informacja. Po tym, jak śmierć poniósł jeden z najświeższych adeptów Akademii, udający się przecież jedynie na rutynowy zwiad, nie można już mieć wątpliwości. Służby jego wysokości podadzą to do wiadomości publicznej dokładnie za dwie godziny.

Lhynne obracała te słowa w myślowych palcach, nie wiedząc chyba, co tak naprawdę oznaczają. Dłoń na filiżance zacisnęła tak mocno, że obawiała się, iż zaraz ją zmiażdży, lecz za nic nie mogła się zmusić do rozluźnienia palców, zupełnie jakby była to jedyna rzecz, jaka jeszcze ją trzymała... tutaj. W całości.

Pomimo pozycji rektory Akademii nigdy nie zrezygnowałam z wojska – kontynuowała Rhienne cicho, przygaszonym wręcz głosem. – Być może był to błąd. Moje mianowanie było w praktyce rezygnacją z armii, pogodzenie obu tych funkcji jest w końcu niemożliwe, nigdy jednak nie podpisałam odpowiednich dokumentów. A prawo nakazuje, by w chwili mobilizacji przywdziać mundur. Tego pragną bogowie. – Przez jej twarz przemknął grymas. – Mam zbyt wiele lat, aby wysłano mnie do walki, choć pomoc mojego smoka mogłaby okazać się nieoceniona. Lecz nadal mogę stanowić część sztabu. Prawda? Nikogo nie obchodzi, czy mam na to ochotę – dodała znacznie ciszej, jakby jedynie głośno myślała. Uniosła nagle jednak wzrok i spytała znacznie głośniej: – Lhynne? Kochana, dlaczego jesteś tak blada?

Wilkokrwista właściwie nawet nie zarejestrowała, gdy starsza kobieta podniosła się z miejsca i obeszła biurko, aby położyć jej rękę na ramieniu. Wzdrygnęła się pod dotykiem, spróbowała zmusić się do zachowania spokoju... ale nie potrafiła.

Lhynne von Lehann'rive walczyła mieczem od wielu lat, cudem dostając się na wojskowe lekcje szermierki dzięki zwycięstwie w walce o stypendium – walce, której według wszelkich prawideł wygrać nie miała najmniejszych szans. Widocznie sami bogowie maczali w tym palce, co powinno być jasnym znakiem, że osobiście pragnęli, aby pochwyciła za stal. Była silna, zwinna i dość szybka, a słabą kondycję fizyczną nadrabiała doskonałą techniką. Władała długim mieczem, którego na pierwszy rzut oka nie miała udźwignąć, sprawniej od niejednego mężczyzny na jej poziomie. Potem na progu swojego domu odnalazła podrzucone jej smocze jajo, z którego wykluł się pisklak, jakiego nikt nie widział od bardzo wielu lat – pisklak, w którego rosnącym jak na drożdżach ciele kryły się potęga i spryt Dzikich smoków. Na dodatek przeżyła atak Mgielnym Ostrzem – Ostrzem, jakiego nie znał do tej pory nikt – i związała się z nim.

Była pierwszą kobietą na wojskowym stypendium. Była pierwszą wilkokrwistą ze smokiem. Była zarówno pierwszą kobietą, jak i pierwszą wilkokrwistą wśród Mglistych. Od tego mogło prawdziwie zakręcić się w głowie. A jednak...

Bała się. Wojna nigdy nie była jej żywiołem. Kochać szermierkę to jedno, kochać zaś wojsko i wojnę – coś zupełnie innego.

Lhynne? Powiedz coś, proszę, jesteś biała jak śnieg – szepnęła Rhienne. Sama również pobladła i wahała się, czy nie poprowadzić swojej podopiecznej do haftowanej w kwiaty kozetki w rogu gabinetu, dopóki ta trzymała się jeszcze w pionie.

Po prostu się boję – szepnęła Lhynne. Zabrała dłoń z filiżanki, nagle przestraszywszy się, że usłyszy zaraz trzask, a ostre odłamki wbiją się w jej skórę.

No właśnie. Bała się bólu. Panicznie bała się bólu i cierpienia, a jej strach miał swój skutek w bestialskich działaniach Wilczycy. Działaniach pozbawionych logiki i zdrowego rozsądku, działaniach, które szkodziły zamiast pomagać, doskonale jednak służyły rozładowaniu emocji. Do tego tylko się nadawała – do wyszukiwania chwilowych wentyli bezpieczeństwa, aby nie wybuchnąć, bo nawet z samą sobą sobie nie radziła.

Czego się boisz?

Głos Rhienne był twardy i chłodny jak stal, lecz w jej oczach kryła się troska. Dziewczynie zrobiło się tak bardzo wstyd, że w jednej chwili zapragnęła odwrócić od niej twarz, byle tylko nikt nie był w stanie odczytać kłębiących się w niej uczuć.

Nie umiem tego wytłumaczyć. – Szeptała prawie, nie ufając swojemu głosowi. Napiła się gorącej jeszcze herbaty, parząc sobie usta i język, ot by zająć się czymś i przegnać cisnące się do oczu łzy. – Boję się okrucieństwa. Boję się bezwzględności. Boję się śmierci. Boję się... Po prostu się do tego nie nadaję. Wybacz, Rhienne, ale jeśli miałaś nadzieję, czyniąc mnie swoją protegowaną, że pójdę w twoje ślady i zostanę wspaniałą wojowniczką, to srodze się zawiedziesz.

Nie wzięłam cię pod swoje skrzydła, byś stała się moim klonem – oburzyła się kobieta. – Zrobiłam to, bo widzę w tobie potencjał. I nie chcę, by został zmarnowany trudnościami, jakie z całą pewnością cię tutaj spotkają. To, jaką drogę ostatecznie obierzesz, zależy od ciebie. Moim zadaniem jest jedynie pokazać ci wszystkie możliwości i poprowadzić do osiągnięcia celu, gdy już wybierzesz jedną z nich. A strach... Każdy z nas się boi. W strachu nie ma nic złego.

Każdy – powtórzyła Lhynne z przekąsem, nie mogąc się powstrzymać od sarkazmu. – Nie poznałam mojej grupy zbyt dobrze, ale nawet w niej widziałam ludzi od dziecka przygotowywanych do funkcji prawdziwych jeźdźców. Oni nie wyglądają, jakby bali się czegokolwiek.

Może i nie wyglądają, lecz w środku drżą z trwogi – prychnęła Rhienne, prostując się. – Nie boją się jedynie kompletni głupcy. Myślisz, że ja nigdy nie czułam strachu? Oczywiście, że również się boję. Zarówno kiedyś, lata temu, gdy walczyłam z zastępami oszalałych Dzikich Vrarghra Lemarra, jak i teraz, gdy nie wiem dokładnie, co dzieje się na granicy i co może to dla nas oznaczać. A jednak ten strach mnie nie paraliżuje – i o to w tym właśnie chodzi. Nie możesz pozwolić, aby cokolwiek cię zatrzymało. Spójrz na Khrimme – ona z pewnością ci pomoże. – Uśmiechnęła się do obserwującej wszystko z niepokojem smoczycy.

Zrobię wszystko, co mogę, zapewniła ta od razu, unosząc łeb. Nawet leżąc, sięgała koroną z rogów znacznie wyżej, niż znajdowała się głowa Lhynne. Kto może się mierzyć ze smokiem?

Creończycy potrafią zabijać smoki, szepnęła Lhynne.

Ale najpierw muszą je złapać.

Niedługo będzie już na tyle duża, by udźwignąć cię na grzbiecie. – Rhienne uścisnęła ramię Lhynne, próbując przekazać jej choć trochę własnej siły. – Jeszcze trochę, a będziesz mogła pierwszy raz usiąść na jej karku i wzbić się w powietrze.

Mam lęk wysokości – mruknęła Lhynne.

Na bogów, a któż z nas nie ma? Zapewniam cię, że ze smoczego grzbietu nawet odległość od ziemi wygląda inaczej. Gdy znajdujesz się tak blisko potężnej bestii, której ufasz, nic nie ma specjalnego znaczenia. Sama się o tym przekonasz. A czy zostaniesz wojowniczką... to już zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Nikt nie wysyła cię na front. Nie mogę ci zagwarantować, że nie zostaniesz objęta mobilizacją, gdy sytuacja stanie się poważniejsza, lecz w tej chwili powinnaś skupić się na nauce i treningach. Góry Barierowe są naprawdę daleko stąd.

Nie tylko o siebie się martwię – wyznała po chwili wahania. – Jestem... bardzo wrażliwa na cierpienie kobiet. A na wojnie cierpią głównie kobiety.

To prawda. Jednak od tego są jeźdźcy – by chronić tych, którzy najbardziej tego potrzebują. Istnieje wiele sposobów, aby pomóc. Możesz działań tutaj, wspierając uchodźczynie i te, których mężowie walczą. A możesz dołączyć też do swoich koleżanek i walczyć razem z nimi. Dla dobra wszystkich swoich sióstr. – W kąciku ust Rhienne majaczył cień uśmiechu. – Doskonale cię rozumiem, moja droga. Lepiej niż podejrzewasz. Myślisz, że dlaczego pochwyciłam za miecz lata temu? Ja też pragnęłam, aby niewinni przestali cierpieć.

W czasach Vrarghra Lemarra było inaczej.

Czy wciąż musisz kwestionować moje słowa? – Cmoknęła zdegustowana. – Nie mylisz się, oczywiście, że wtedy było inaczej. Głównie przez to, że bezpieczeństwo kobiet było jedną z niezrozumiałych obsesji Lemarra i srogo karał jakiekolwiek przejawy okrucieństwa wobec nich. Zważ jednak, że od tamtych czasów zmieniło się coś jeszcze. Kobiety, za Lemarra zyskujące coraz szersze prawa, dziś mogą praktycznie wszystko. Wtedy dopiero się tego uczyły. Dziś w ogromnej części mają świadomość, że wiele od nich zależy. W wojskowych uczelniach pojawia się coraz więcej kadetek. Ale nie tylko tam. Jesteśmy mniej bezbronne niż kiedyś i nie powinnaś z góry zakładać, że nasze siostry w zagrożonych miejscowościach będą biernie czekać na tragedię. One wiedzą, co robić, niemal równie dobrze, jak ty to wiesz. A ty z kolei właśnie tutaj, ucząc się zamiast wpędzać się w histerię, zdobędziesz najlepsze środki, aby im pomóc. Zgodzisz się ze mną?

Lhynne niepewnie kiwnęła głową. Czuła się jak dziesięciolatka słuchająca skomplikowanej mowy motywacyjnej surowej matki.

A więc przestań tak poddawać się emocjom i bierz się za robotę! – Kobieta zupełnie niedelikatnie klepnęła ją w plecy i wróciła na swoje miejsce w nadziei, że jej słowa padły na podatny grunt. – A pracy przed tobą naprawdę wiele. Właśnie dlatego cię tutaj wezwałam. Obawiam się, że samodzielne nadrobienie materiału z miesiąca nie byłoby możliwe przy jednoczesnym uczestniczeniu w zwyczajnych lekcjach twojej grupy, dlatego opracowałam dla ciebie inny plan działania.

Lhynne musiała sprzedać sobie naprawdę mocnego mentalnego kopniaka, aby nie zaprotestować. Nie chciała specjalnego traktowania w kolejnej kwestii, nie chciała zwracać na siebie uwagi również tym... lecz czy to właśnie nie było najlepszą opcją? Znała swoją wytrzymałość. Choć pamięć miała niezłą i umiała szybko się uczyć, gdy tylko tego chciała, nie marzyła o spędzaniu całych dni nad podręcznikami i zawalaniu nocy jedynie po to, by nie odbiegać zbytnio od poziomu grupy. Jej ambicja błagała o zmiłowanie, lecz zdrowy rozsądek podpowiadał, że bez żadnego porządnego planu się nie obejdzie.

Uznałam, że najlepszym rozwiązaniem będzie zapewnienie ci kilku indywidualnych lekcji. – Rhienne odnalazła w szufladzie biurka elegancko zapakowaną, wypchaną po brzegi kopertę i podsunęła ją swojej podopiecznej po nieskazitelnie czystym blacie. – Nie myśl sobie, że to częsta praktyka. Nie robimy czegoś takiego dla uczniów opuszczających się w nauce z powodów, które mogliby przezwyciężyć, takich jak lenistwo, niechęć do dyscypliny czy nadmierne oddawanie się rozrywkom. To ogromny zaszczyt, zyskać taką szansę. Cała rada akademicka długie godziny debatowała nad odpowiednim planem działania, wielokrotnie pokłóciliśmy się ze sobą, nie mogąc dojść do porozumienia. Część zgadzała się ze mną, sporo osób jednak obstawało przy tym, że powinnaś zostać zawieszona w prawach studentki i zaczekać na rozpoczęcie kolejnego roku.

Ale... dlaczego? – Lhynne coś ścisnęło w dołku. To nie był już strach, a iskra złości, podburzającej jej wewnętrznego wilka i budzącej niemożliwe do opanowania swędzenie w lewej dłoni. – Przecież to nie jest moja wina, że tak wiele straciłam.

I większość tak też właśnie powiedziała, optując za moim planem. – Rektora bardziej stanowczo podsunęła jej kopertę, wilkokrwista wzięła ją więc wreszcie w ręce, wahając się nad zajrzeniem do środka. – Musisz jednak mieć na względzie, że nie wszyscy się z tym zgadzają. I zapewne dadzą ci to odczuć. Nie zamierzam wymieniać tutaj nazwisk konkretnych wykładowców, ale z całą pewnością sama się rychło przekonasz, którzy to. Oni nie będą zważać na Mgielne Ostrze ani na sposób, w jaki je zdobyłaś. Nie będą pamiętać o tym, że sam generał powierzył ci misję, a ty musiałaś podporządkować się jego rozkazom. Będą udawać, że nie wiedzą o ranie, jaką odniosłaś, ani o tym, jak wiele czasu spędziłaś w szpitalu, a także o późniejszej wizycie w zamku na prośbę samego króla. Będą traktować cię jak studentkę, która z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nie była na obowiązkowych zajęciach, i wymagać naprawdę wiele. Przygotuj się na to.

Nie da się bratać ze wszystkimi. – Lhynne uśmiechnęła się półgębkiem, jej słowa zabrzmiały wyjątkowo kwaśno. – Jestem przyzwyczajona do oceniających spojrzeń i niesprawiedliwego traktowania. Umiem z tym walczyć, by zachować godność.

Mam taką nadzieję, bo nie czekają cię łatwe dni. – Jeźdźczyni westchnęła ciężko. – Naszą decyzją było zapewnienie ci indywidualnego nauczania przez najbliższy miesiąc. W kopercie masz dokładny plan zajęć wraz z nazwiskami wykładowców i salami, w których będą się one odbywać, a także sporządzoną przeze mnie listę lektur uzupełniających, które znajdziesz w bibliotece. Pracownicy już wiedzą, które księgi mogą ci wydać. Proszę, obchodź się z nimi ostrożnie, to nie są dzieła, które zwykło się pozwalać uczniom zabierać do domów. Pozwalam ci na to jedynie przez wzgląd na to, że pracowałaś w bibliotece i powinnaś być zaznajomiona z obchodzeniem się z wartościowymi zbiorami. Jednak jeśli zobaczę na którejś z tych ksiąg jakikolwiek ślad twej nieostrożności... – Nie dokończyła, lecz pogroziła Lhynne palcem ze srogą miną. – Liczę na to, że przeczytasz te książki i wyciągniesz z nich wnioski. One nie tylko pomogą ci z materiałem, który powinnaś nadrobić, ale również dołożą sporo dodatkowej wiedzy, której osobiście będę od ciebie wymagać, niezależnie od obowiązkowego programu.

Dziewczyna nie zdołała się nie skrzywić, na co Rhienne parsknęła śmiechem.

A co myślałaś? Że moi protegowani mają równie łatwo, jak inni studenci? – Udała, że ociera łzy wesołości. – Lhynne, to, że cię wybrałam, nie znaczy, że będziesz mieć z górki. Mam swoje wymagania. Nie wybieram przypadkowych osób i liczę na to, że one odwdzięczą mi się swoim zaangażowaniem i ponadprzeciętną wiedzą. Więc proszę, nie zawiedź mnie.

Oczywiście, że cię nie zawiodę – zapewniła, choć głos lekko jej zadrżał. Wyciągnęła akurat z koperty wspomnianą listę lektur i rzuciła okiem na wypisane drobnym pismem tytuły – a było ich kilkadziesiąt – jedynie po to, by zorientować się, że u samej góry strony widniał napis „Strona 1/5”. To obudziło w niej prawdziwą trwogę, mogącą się równać jedynie z tą sprzed chwili, na wieść o wojnie.

Wojna z Creonią? Na bogów, cóż z tego, skoro wszystko wskazywało, że przez miesiąc musiała przeczytać około siedemdziesięciu książek? Choć czytać kochała i robiła to w każdej wolnej chwili, nigdy nie udało jej się pobić rekordu sześćdziesięciu tomów rocznie, a tu...

Czy byłoby na miejscu, gdybym się tutaj rozpłakała?, pomyślała cynicznie. Jeśli dorzucić do tego materiał, który zaproponują jej zaraz wykładowcy... Cóż, zapowiadało się cudownie.

Bardzo mnie to cieszy. – Rektora uśmiechnęła się szeroko i wskazała jej delikatnie drzwi. – A więc śpiesz się na pierwsze zajęcia, bo zaczynają się już za piętnaście minut. Pamiętaj: uważaj na siebie i nie daj się tym, którzy spróbują cię sprawdzić.

Nie brzmiało to dobrze, lecz zdołała się powstrzymać od spytania, co tak naprawdę mogło oznaczać. Podziękowała i poszła do wyjścia, gotowa zmierzyć się z tym, co miało na nią czekać.


***


Pomimo tego, że próbowała, nie udało jej się odnaleźć na pierwszej przerwie Ayenne i Sebba, zrezygnowana więc udała się pod wskazaną na liście salę. Niestety, choć instrukcje Rhienne były bardziej niż dokładne, kobieta nie pomyślała o dołączeniu do nich mapki, sporo czasu zajęło więc jej odnalezienie rzeźbionych, drewnianych drzwi z mosiężnym napisem 108. Zupełnie nie znała jeszcze terenu Akademii, podczas swojego błądzenia naraziła się więc na wiele ciekawych spojrzeń studentów okupujących korytarze, zarówno podszytych ironią, jak i zmartwieniem czy jawną, nieskrywaną ciekawością. Tą ostatnią najchętniej obdarzano podążającą za nią jak cień Khrimme, z trudem lawirującą w bardziej zatłoczonych miejscach i godnie udającą, że nie słyszy warczenia i syczenia młodszych smoków, nie mogących pogodzić się z jej towarzystwem.

Lhynne doskonale pamiętała swój pierwszy dzień. Khrimme nie była wcale wtedy o wiele większa od smoków pozostałych pierwszorocznych, właściwie doskonale się między nie wtapiała, teraz jednak kontrast był ogromny. Podczas gdy zdecydowana większość towarzyszących uczniom smoków była wielkości sporego psa, smoczyca mogła już konkurować z koniem. Gdyby tylko zechciała, Lhynne mogłaby wdrapać się na jej grzbiet i w ten sposób przemierzać kolejne z niezliczonych schodów, komnat i rozległych sal o gwieździstych sklepieniach, oszczędzając własne nogi.

Chwilę przyglądała się wielkim odrzwiom, tak wysokim, że Khrimme zmieściłaby się w nich nawet stojąc na tylnych łapach, zanim ujęła w dłoń giętą w motyw kwiatu klamkę. Dopiero wtedy zauważyła, że między kute z czarnego metalu płatki wprawiono świecący złocistym blaskiem kamień wielkości wnętrza jej dłoni, skryty tak skutecznie, że trzeba było jedynie bezpośredniego dotyku lekko ciepłej powierzchni lub całkowitego mroku wokół, pozwalającego dostrzec blask, aby go zauważyć. Zastanawiając się mimowolnie, ile takie cudo musiało kosztować i jak długo zmuszona byłaby głodować, gdyby zechciała mieć coś podobnego w domu, szarpnęła lekko blokujące się w zawiasach drzwi i weszła do wnętrza klasy, dobrze wiedząc, że jest już spóźniona ładnych kilka minut.

To, że odruchowo myślała o sali wykładowej jako „klasie”, okazało się całkiem słuszne. Choć pomieszczenie było wysokie, a malowany w sceny mitologiczne sufit zdawał się żyć w blasku słońca, padającym przez barwione szyby wielkich manswerkowych okien, wystrój składający się z trzech rzędów podniszczonych stolików i chybotliwych krzeseł przywodził skutecznie na myśl klasę w najzwyklejszej szkole. Tylną ścianę, wznoszącą się po lewej stronie od wejścia, dominowały regały z ciężkiego drewna, zastawione osobliwymi przedmiotami: butelkami z barwionego szkła, szczegółowymi modelami smoczych szkieletów, artefaktami, których wieku ani przeznaczenia nie potrafiła na pierwszy rzut oka rozpoznać, a także starymi księgami w skórzanych okładkach, które zaraz ściągnęły jej uwagę. Kusiło ją, by od razu podejść bliżej i sięgnąć po pierwszą z nich, aby sprawdzić, co takiego znajdowało się na pożółkłych kartach, lecz z zamyślenia wytrąciło ją chrząknięcie od strony staromodnej tablicy i uplasowanego na lekkim podwyższeniu biurka. Aż podskoczyła, zaskoczona, że nie wyczuła człowieka wcześniej, i uderzyła głową o jedną z mocniej wystających płaskorzeźb na drzwiach. Zaklęła nieelegancko i złapała się za bolące miejsce, usiłując powstrzymać zalewające pole widzenia czarne strzępki.

Nie ma to jak dobre pierwsze wrażenie, zaszydziła przyglądająca jej się z ciekawością Khrimme.

Rzuciła smoczycy wściekłe spojrzenie i warknęła na nią bezsilnie z głębi gardła.

Panna Lehann'rive, nie mylę się? – dobiegło z drugiego końca sali. – Naprawdę możemy już dać spokój temu przedstawieniu.

Cynizm. Pogarda. Znudzenie. Sarkastyczne rozbawienie. Cztery z szeregu ludzkich emocji, które denerwowały Lhynne najbardziej.

Przepraszam, profesorze – wycedziła przez zaciśnięte zęby, przywołując się do porządku. Zrobiła miejsce, aby Khrimme mogła wcisnąć się do środka, i zamknęła drzwi, odcinając salę od resztek gwaru z pustoszejącego korytarza. Już czuła, jak z tyłu głowy rośnie jej paskudny, pulsujący guz, lecz powstrzymała się od dotknięcia go jeszcze raz, zamiast tego podchodząc do ławek.

Dłuższą chwilę przyglądała im się, nie mogąc zdecydować, które miejsce zająć. Kątem oka zerknęła na obserwującego ją mężczyznę, siedzącego wygodnie za biurkiem z dłońmi złożonymi w piramidkę na blacie pokrytym licznymi, sczerniałymi rysami.

Był wiekowy, pewnie jeszcze starszy, niż wskazywała na to jego poszatkowana zmarszczkami skóra. Jeźdźcy smoków żyli znacznie dłużej niż przeciętni ludzie, z pewnością musiał więc przewyższać wiekiem króla Erghona i Rhienne Bhardo – zdawał się kruchszy i delikatniejszy od nich... wrażenie słabości znikało jednak natychmiast, gdy natrafiło się na jego pałające mocą oczy. Całe jego ciało wskazywało na to, że niegdyś należeć musiało do człowieka słusznej postury, a resztki tej siły wciąż skrzyły się w jasnoniebieskich tęczówkach i czarnych, bezdennych źrenicach, skupionych na niej oceniająco. Nie mogła powstrzymać się od wzdrygnięcia, gdy człowiek niemal dosłownie liznął ją wzrokiem z góry na dół – od czubka głowy, znajdującego się znacznie niżej niż w przypadku większości uczniów Akademii, przez bardzo szczupłą, lecz umięśnioną sylwetkę, aż po sznurówki ciężkich, wojskowych butów.

Poczuła się... naga. Prześwietlona na wylot, jakby to jedno zerknięcie wystarczyło profesorowi, aby poznać wszystkie jej myśli. Zwłaszcza w chwili, gdy ostatecznie skupił się na jej oczach – nie miała wątpliwości, że nie po to, aby ułatwić nawiązanie kontaktu, a by przestudiować ich wilczy kolor.

Czy mam specjalnie poprosić, żebyś usiadła?

Wzdrygnęła się. Głos miał szorstki, mocny i wcale nie starczy. Wyraźnie wypowiadał słowa, a dłoń, którą wyciągnął w stronę pierwszej ławki w środkowym rzędzie, nawet nie zadrżała.

To była pobliźniona dłoń wojownika. Brakowało jej delikatności, jaką wykazywała się skóra pracujących jedynie naukowo. Twardość tonu i cała postawa jasno wskazywały, że miała przed sobą emerytowanego wojskowego o wysokim stopniu, nawykłego do wykonywania rozkazów właściwie zanim jeszcze zdążył je wypowiedzieć. Być może nawet generała?

Zajęła niewygodne krzesło i pod pozorem przygotowania się do zajęć, zerknęła w plan napisany ręką Rhienne Bhardo. Jeśli się nie myliła, mężczyzna nazywać musiał się Valvas Ghawri. To nie było imię z Ragharranu... i być może warto to zapamiętać, nawet jeśli na razie nie świtało jej w jakim celu.

Wygląda na to, że będziesz miała ze mną zajęcia z historii i geografii. – Mężczyzna westchnął i na chwilę przerwał miażdżenie jej wzrokiem, by sięgnąć do jednej z ksiąg leżących przed nim na biurku. – No cóż. Nigdy nie ukrywałem swoich poglądów co do ciebie, odkąd doszły mnie słuchy, że pojawisz się w Akademii, lecz przekazanie ci koniecznej wiedzy należy do moich obowiązków. Skoro sama Rhienne Bhardo cię wybrała, musi w tobie jednak coś być.

Lhynne nie miała pojęcia, jak powinna na to odpowiedzieć – pierwszy raz od bardzo dawna brakło jej odpowiednich słów, a nawet jeśli już jakieś by się pojawiły, możliwe, że nie zdołałaby ich przecisnąć przez spuchnięte gardło. Mogła tylko wyprostować się i w oburzeniu zmarszczyć brwi, podczas gdy Khrimme, z trudem mieszcząca się między dwoma rzędami ławek i robiąca najwyraźniej wszystko, aby znaleźć się między nią a biurkiem, uniosła łeb i zawarczała potwornie, obnażając wszystkie zęby.

Każ jej się uspokoić. – Valvas Ghawri zamarł nad podręcznikiem, lecz spojrzenie, jakim obrzucił smoczycę, nie zdradzało strachu. Prędzej złość. – Nie tolerujemy incydentów na terenie Akademii. Domyślam się, że mimo rozmiarów jest jeszcze zbyt młoda, by rozstawać się ze swoją panią na dłużej, lecz to nie daje jej prawa do takiego zachowania.

Khrimme. Kobieta syknęła w myślach, choć sama najchętniej nakazałaby smoczycy sprawdzić, czy starzy jeźdźcy faktycznie są odporni na płomienie, jak mówiło jedno z ragharrańskich przysłów.

On nie może być smaczny, wycedziła Khrimme. Ale pewnie rozkosznie chrupałby w zębach...

Khrimme, uspokój się, bo jeszcze nas stąd wyrzuci.

I ty mi to mówisz? Ty, która...

Tak, wiem, że za często się awanturuję. Ale wiem też, że akurat na tych lekcjach mi zależy. Więc bądź łaskawa położyć się z powrotem. Ten człowiek może tylko rzucać durnymi komentarzami, nic nam nie zrobi.

Dzika nie wyglądała, jakby jej uwierzyła, lecz posłusznie burknęła jeszcze raz i z powrotem ułożyła rogaty łeb na łapach. Wciąż była spięta, by w razie potrzeby móc natychmiast się zerwać i zaatakować, lecz Lhynne nie wierzyła, by było to potrzebne.

Zresztą... sama poradziłaby sobie bez żadnej pomocy. Wilcze szczęki nie takie kości miażdżyły z irytującą niemal łatwością.

No dobrze. – Mężczyzna założył okulary w drucianych oprawkach i palcem prześledził zapis w podręczniku, którego ze swojego miejsca nie mogła dostrzec. – Sprawdzimy, co też panna potrafi. To pomoże ocenić zaległości, które zmuszeni będziemy nadrobić. Cudów się nie spodziewam, lecz... – Wzruszył ramionami tak, jakby rzeczywiście było mu przykro.

Włochata kula w gardle Lhynne bliska już była, aby dokonać samozapłonu. Wzrokiem prześledziła wstającego nauczyciela, jak sprężystym, gładkim ruchem pokonał schodki katedry i podszedł do ustawionego w kącie stojaka z mapami.

To powinno się nadać – uznał pod nosem, wybrawszy jedną z płacht kolorowego materiału i rozwinąwszy kawałek, by ocenić jakość szczegółowych rysunków. – Tylko kompletny głupiec by jej nie odczytał. Nie jesteś kompletnym głupcem, mam nadzieję? – Obejrzał się na nią z uśmieszkiem i uniesioną jedną brwią.

Prowokacja? Być może. I to całkiem skuteczna.

Można wiedzieć, czym panu podpadłam? Nurtuje mnie to, bo zdawać by się mogło, że widzimy się pierwszy raz w życiu – wypaliła.

Profesor skamieniał z mapą uniesioną w wyprostowanych rękach w stronę haczyka nad tablicą.

Pytasz, dziecko, czym? – Tym razem jego oczy ciskały gromy. – Na bogów, że też trzeba ci to tłumaczyć...

Najwyraźniej. – Choć miała wrażenie, że kopie sobie właśnie grób, nie mogła powstrzymać się od wtrącenia.

Długo by opowiadać. A ja chyba nie mam na to ochoty, zmarnujemy tylko czas. – Znaczącym gestem zerknął na zegarek po tym, jak wreszcie zawiesił mapę w wyznaczonym miejscu i pozwolił, by się rozwinęła, ukazując barwne przedstawienie Starego Kontynentu. Rzeczywiście była bardzo prosta, w stylu tych, jakie Lhynne oglądała jeszcze w czasach obowiązkowej nauki w szkole podstawowej. Byłoby ją w stanie odczytać nawet ośmioletnie dziecko.

Ma to związek z moją rasą czy płcią? – drążyła, gdy pierwsze płomienie lizały ją od środka. Palce lewej dłoni tak potwornie świerzbiły... Khrimme już zerkała na nią z niepokojem w krwistych ślepiach.

Obie z tych spraw sprawiają mi przykrość, potęgując się nawzajem – odparł Valvas, odwracając się w jej stronę i rozkładając bezradnie ramiona. – Skoro tak tego pragniesz, będę z tobą szczery. Zastanów się sama, panno Lehann'rive: jakiż to jest sens wysyłać do Akademii z zamiaru wojskowej osoby, które nigdy nie będą mieć szans ujrzeć bitwy na własne oczy, a tym bardziej brać w niej udział?

Bitwa może ukazać mi się sama, i to całkiem niedługo, pomyślała Lhynne, lecz czym prędzej odegnała dreszcz lęku.

Myślałam, że Akademia ma na celu wyszkolić jeźdźców smoków – wytknęła, siląc się na spokój. – A ja też jeszcze nie wybrałam specjalizacji. Jest na to za wcześnie. Być może zdecyduję się na wojsko, za namową rektory Bhardo.

Ty i wojsko? – Mężczyzna roześmiał się serdecznie, niemal upuszczając pióro, po które sięgnął, zasiadając ponownie za biurkiem. – Nie obraź się, dziewczę, lecz spójrz tylko na siebie. Nie dość, żeś wilkokrwista, a nie znam nikogo, kto pragnąłby mieć zmiennokształtną pod swoimi rozkazami, to zważ na swoje... gabaryty. – Wykonał nieokreślony gest w powietrzu, prawdopodobnie mający obrazować zarys jej sylwetki. – Jesteś niższa ode mnie o przynajmniej dwie głowy. Powiedz tylko, że nie!

Na skórze lewej dłoni wykwitły płomienie. Czym prędzej zacisnęła ją w pięść i skryła pod zniszczonym blatem, lecz paskudne mrowienie nie chciało odpuścić. Przed oczami mignęło jej, jak zrywa się z miejsca, Przywołuje Mgielne Ostrze, a następnie przytyka sztych do gardła Valvasa...

Przez chwilę nie mogła rozpoznać, co było rzeczywistością, a co fikcją. Świat zawirował, zmysły oszalały na kilka sekund. To pewnie było właśnie to, przed czym przestrzegał ją Kriggs von Eckhardt – pierwsze tygodnie po Związaniu się z Ostrzem miały być nieustannym chwiejnym pragnieniem poddania się jego szeptom. Nie mogła pozwolić, aby wściekłość nad nią zapanowała. Nie mogła Przywołać miecza właśnie tutaj, na wszystkich bogów!

Jestem stypendystką szkoły szermierczej – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Wiem, jak wyglądam, zapewniam jednak, że jestem znacznie silniejsza, niż można się tego po mnie spodziewać.

Wiem, kim jesteś. – Spokojny głos tylko podburzył jej wściekłość. – Wiem, kim są wszyscy moi uczniowie. Być może zdaje ci się, że twoje umiejętności wystarczą. Być może zdaje ci się, że udźwigniesz miecz... lecz czy dasz radę posługiwać się nim, siedząc w siodle na smoczym karku, setki metrów nad ziemią? Czy zdołasz wytrzymać, gdy lecący smok zacznie zataczać błyskawiczne spirale? Czy utrzymasz się, gdy gwałtownie umknie przed lecącym w jego stronę pociskiem? I przede wszystkim: czy potrafisz zadać mieczem cios na tyle silny, by wyeliminować nim przeciwnika? By zgruchotać mu kości pod zbroją lub wgryźć się głęboko w ciało? Szczerze wątpię. – Ponownie skupił się na podręczniku. – Jesteś kobietą. Jesteś kobietą wątłą jak źdźbło trawy, czy tego chcesz, czy nie. Muskulaturę może i masz imponującą, lecz nadal twoje udo jest grubości mojego przedramienia. Objąłbym palcami oba twoje nadgarstki bez żadnego trudu.

Lhynne zgrzytnęła zębami, powstrzymując stek przekleństw. Spokój... Zachowaj pieprzony spokój... Przecież nie słyszysz tego pierwszy raz w życiu!

Nic nie mów...

A twój smok? – Valvas Ghawri znowu przyjrzał się Khrimme. – Cóż... Przykro mi to stwierdzać, że zmarnuje się przy tobie.

Słucham?! – Tego było już za wiele. Na nieszczęście głos zadrżał jej pod koniec, zdradzając toczącą się w niej burzę.

Wyrośnie z niej piękna bestia. Aż prosi się, by wykorzystano ją do walki. Lecz to jasne, że nie stanie do niej bez swojego jeźdźca. Nie rozumiem, na jakiej podstawie wybrali cię jej rodzice. – Pokręcił głową z dezaprobatą i stuknął nagle palcem w tekst, jakby nareszcie znalazł interesujący go fragment. – No dobrze, nie przedłużajmy już, jeśli łaska. Każde z nas posiada odmienne zdanie na temat obecności tego drugiego i do konsensusu z całą pewnością nie dojdziemy, możemy więc skupić się na tym, dla czego znaleźliśmy się właśnie tutaj, w swoim wielce czarującym towarzystwie. Co ty na to?

Odrobinę zaskoczona tym nagłym złożeniem broni, skinęła powoli głową.

Cieszy mnie to. – Cień uśmiechu wygiął jego pełne usta pod obszernym siwym zarostem. – W takim razie, dziewczę, powiedz mi proszę, co ty tak właściwie wiesz. Spójrz na tę mapę, przygotowaną specjalnie z myślą o osobach młodszych od ciebie o co najmniej dekadę, i opowiedz mi, co też kojarzy ci się z przedstawionymi na niej krajami. Na tej podstawie ocenię, co czeka nas w najbliższych dniach.

Kobieta odetchnęła głęboko, przymykając na chwilę oczy, i skupiła się na kolorowych rysunkach, rozwieszonych przed nią. Mapa była tak wielka, że z powodzeniem byłaby w stanie się w nią owinąć. W głowie świtało jej mnóstwo informacji... lecz polecenie było tak ogólne, że nie wiedziała, na której powinna się skupić. Co tak naprawdę pragnął usłyszeć profesor? Khrimme u jej boku, równie skupiona, śledziła jej myśli, chłonąc migające w nich obrazy, zafascynowana znacznie mocniej, niż Lhynne jako dziecko, gdy zetknęła się z podobnymi naukami pierwszy raz.

O tak, kiedyś nienawidziła szkoły. Irytowały ją wczesne pobudki, spojrzenia nauczycieli, niechęć rówieśników, natłok obowiązków, odbierających możliwość spożytkowania czasu po lekcjach w sposób, który jej odpowiadał. Lecz między nauką a szkołą zawsze istniała dla niej ogromna przepaść. Nauka była czymś zupełnie innym, a książek, które pochłonęła w trakcie swojej pracy w bibliotece, nie była w stanie nawet zliczyć. Każda z nich zostawiła w jej umyśle ślad, który mogła teraz wykorzystać.

Ułatwmy to – zadecydował profesor, nachylając się w jej stronę. – Odszukaj na mapie znajomy punkt. Miasto, cały kraj, pasmo górskie, rzekę... Może to być cokolwiek. Wypowiedz tą nazwę, a następnie wyjaśnij, co dla ciebie oznacza. Wymień, co wiesz o wybranym punkcie. A następnie skieruj się do następnego punktu. I jeszcze następnego. Rozumiesz? Nie oceniam cię teraz. Próbuję cię poznać.

To było... zaskakująco motywujące. Cokolwiek mówić o Valvasie, jakiekolwiek wrażenie wywarł na niej przed chwilą, właśnie zasłużył sobie na jej pełne zainteresowanie. Udając przed samą sobą, że przed momentem wcale nie planowała, jak go zabić, ponownie skupiła się na mapie, szybko odnajdując wśród mrowia zapisów znajomy punkt.

Gholobar – wymieniła, bo dlaczego i nie? Kraj na południowy wschód od zajmującego centrum mapy Ragharranu, był celem dość dużym, lecz w pewien sposób oczywistym, bo oznaczonym pomarańczową farbą, od razu rzucającą się w oczy. – Słynący przede wszystkim z handlu szlachetnymi kamieniami, wydobywanymi w górach Ithmeti na południu, graniczącymi z nieżeglownym Morzem Wszystkich Snów. Tylko w nim żyją żmije, słynny gatunek dużych gadów o inteligencji dorównującej ludzkiej, krzyżujących się czasem ze smokami. Owocem podobnej krzyżówki jest chociażby Khor, smok jej wysokości królowej Elveere.

Coś jeszcze? – Mężczyzna oderwał się od kartki, którą zapełniał równym pismem, i zerknął na nią z uniesionymi brwiami. – Mów wszystko, co przyjdzie ci na myśl, dziecko. Choćby nie wiem jak głupia ci się wydawała, liczy się każda informacja. Wystarczy wspomnieć, że wiedza, jakiej wymagam od was, uczniów Akademii, jest niemal absolutna.

Widząc jej przerażoną minę, zaśmiał się krótko.

Spokojnie, dziewczyno, tylko spokojnie... Nie wymagam, byś w małym palcu miała daty najważniejszych wydarzeń wszystkich krain Starego Kontynentu. Chcę, byś wiedziała o nich jak najwięcej. Dla was, przyszłych jeźdźców smoków, najważniejsze są szczegóły. Dobrze, byś te daty jednak znała, jednak bardziej interesują mnie kultura, tradycja, handel, rzemiosło. A także fauna, flora, ukształtowanie terenu, jego cechy charakterystyczne. O ile nie wybierzesz takiej specjalizacji, nie będziesz historyczką. Masz wiedzieć wszystko o ościennych krajach, aby znać ich słabe i mocne punkty. Aby wiedzieć, co uczynić, gdyby to tobie przyszło kiedyś rozsądzać o pokoju lub wojnie między nimi a Ragharranem. Rozumiemy się? Mów wszystko, co tylko ślina przyniesie ci na język. I nie martw się, pomimo tego, że uczniowie zwykli się mnie bać, we własnym odczuciu zajęcia prowadzę dość ciekawie. – Puścił jej oko.

Zawahała się. To tak nie pasowało do profesora, który jeszcze przed momentem opowiadał o swoim sprzeciwie do jej obecności w Akademii... lecz cóż mogła zrobić? Jego chęć przekazania wiedzy była ważniejsza niż poglądy, obojętnie, jak bardzo miała ochotę go za nie oskórować. Zmusiła się do zachowania spokoju i spróbowała jeszcze raz.

Gholobar to w większości gorące pustynie i skaliste góry. Jego mieszkańcy mają niemal czarną skórę. Smoki nie są tam często widywane. Śnieg pada jedynie na północnych granicach, które stykają się bezpośrednio z Lodowym Pustkowiem, lecz w głębi kraju nie zdarza się nigdy. Stroje Gholobarczyków zwykle odzwierciedlają ich miłość do jaskrawych, nasyconych kolorów, gustują też w złotej biżuterii, zasłynęli sposobami barwienia ceramiki.

O tak, ich ceramika jest szczególnie estetyczna – mruknął profesor.

Lhynne powstrzymała się od wspomnienia, że doskonale o tym wie, jako że większość naczyń w jej domu pochodziło właśnie z Gholobaru. Nie zamierzała zagłębiać się w dyskusję o ich cenie, która zaraz by z pewnością nastąpiła. Na każdą z bajecznie turkusowych mis czy ogniście czerwonych filiżanek pracowała przez niemal cały miesiąc, były jednak dla niej tak piękne, że nie potrafiła ich sobie odmówić.

Wymieniła wiadomości na temat jeszcze kilku miejsc. Znała ich całkiem sporo dzięki książkom. Wiedziała, które z miast trudziły się transportem morskim, na jakie surowce stawiały, skąd pochodziła większość ze stosowanych w Ragharranie przedmiotów. Potrafiła wymienić cechy większości ukazanych na mapie krajów, nawet uciętego w połowie królestwa elfów, dla autora rycin z pewnością nieznanego na tyle, by zdecydować się na pokazanie większej jego części jako białej plamy. Książki mogły obdarzyć wiedzą każdego, kto zdecydował się oddać im serce i duszę, obojętnie, czy były skomplikowanymi rozprawami naukowymi, czy też zwyczajnymi reportażami czy wręcz powieściami przygodowymi. Wilcza pamięć była bliska doskonałości, zostawało w niej wiele faktów, które później można było wykorzystać bez skrupułów w okazjach takich jak ta. Śnieżnobiałe brwi Valvasa Ghawriego unosiły się stopniowo coraz wyżej, lokując sporo nad drucianą krawędzią okularów, a jego dłoń nie przestawała kreślić kolejnych znaków na czystych kartach.

Zawahała się dopiero wtedy, gdy jej wzrok spoczął na wielkiej plamie na zachód od Ragharranu, oddzielonej wyraźną linią Gór Barierowych. Dreszcz spłynął jej wzdłuż kręgosłupa, rozsypał na ramionach zdradzającą wszystko gęsią skórkę.

Creonia – szepnęła mimo woli. Poczucie pewności, którym karmiła swoją energię do tej pory, zaszyło się gdzieś głęboko i nie zamierzało wyściubić choćby czubka nosa ze swojej kryjówki, choć bardzo je o to prosiła, nie chcąc się wygłupić.

No, co też takiego powiesz mi o Creonii? – zachęcił profesor, unosząc głowę znad kartki.

Ja... – Urwała wpół słowa. – Właściwie to... oprócz wojny sprzed niemal dwustu lat, nie wiem o Creonii nic – przyznała ze wstydem.

Mężczyzna chwilę tak się jej przyglądał, bawiąc się piórem. Nie zważał na atrament barwiący jego palce, czekając na jej następne słowa, i wyprostował się ciężko na krześle, gdy pokręciła bezradnie głową na znak, że mimo starań, nie jest w stanie sobie nic przypomnieć.

Cóż – westchnął, zapatrzywszy się w jakiś punkt za oknem. – To mnie akurat nie dziwi.

Odruchowo zaczęła doszukiwać się w tych słowach przytyku... lecz jego głos nie był sarkastyczny. Prędzej smutny, być może wręcz odrobinę zaniepokojony.

Dlaczego? – spytała, nie mogąc się powstrzymać.

Dziecko, nikt nic nie wie o Creonii, więc nie rób takiej miny, jakbyś zawiodła nadzieje wszystkich bogów. – Pogroził jej palcem. – Twoja wiedza jest całkiem imponująca, muszę to przyznać, lecz nie dziwi mnie, że nie umiesz powiedzieć nic o naszym zachodnim sąsiedzie.

Mogę wymienić ich najważniejsze miasta, może nawet narysować podobną mapę...

Wiem. Każdy to umie. Ale nikt nie powie nic więcej. Taka jest prawda. – Zanotował coś jeszcze, lecz nawet wyciągająca nad nim głowę Khrimme nie zdołała tego rozpoznać. Jakby doskonale zdawał sobie sprawę, co takiego próbowała podejrzeć, niby to od niechcenia zasłonił litery dłonią. – Creonia jest dla nas zagadką od dawna. Jedyna wiedza, jaką posiadamy na jej temat, pochodzi z lat poprzedzających rządy Vrarghra Lemarra, gdy toczyliśmy z nią wojnę. Od tego czasu nasze kraje nie mają ze sobą żadnego kontaktu, a więc i możliwości uzupełnienia luk we wspólnej historii. Oczywiście, mamy w Myllhaven creońskich ambasadorów, lecz podporządkowują się zmowie milczenia. Jeśli zastanawiasz się, czy naszej wiedzy nie mogłyby uzupełnić relacje innych państw... to spieszę ci z wyjaśnieniem, że Creonia przez te wszystkie lata nie nawiązała kontaktów z nikim. Zdaje się samowystarczalna. Chodzą pogłoski, iż regularnie wyprawia się na Nowy Kontynent i posiada tam kilka osad, być może nawet miast, dzięki którym zaopatruje się w sporo luksusowych produktów, lecz nie umiemy stwierdzić, ile jest w tych słowach prawdy. Jego wysokość Erghon III nie życzy sobie, aby jeźdźcy ze zwiadu zapuszczali się tak daleko. Pewnie doskonale pamięta, czym kończyło się to lata temu... Obecnie zaś może dostrzec, co dzieje się w Górach Barierowych. – Umilkł na chwilę, oczy my zabłysły. – Bo z pewnością wiesz już, co takiego się tam dzieje.

Nie dokładnie – przyznała Lhynne cicho.

W to nie wątpię, ale wiesz już, że możemy nazywać to wojną. Tak właśnie brzmi oświadczenie korony i najwyższego generała. Rektora Bhardo musiała ci o tym powiedzieć.

I tak właśnie zrobiła.

O tyle dobrze, że nie ja muszę ci to tłumaczyć. – Chwilę wpatrywał się w kartkę. – Wiedz, dziewczynko, że magia Creonii jest śmiertelnie niebezpieczna dla naszych smoków. To dzika, pierwotna magia, którą bogowie nie na darmo uznali za zakazaną. Nie wiem, co może wyniknąć z tego konfliktu, nie umiem nawet ocenić, czy jest to chwilowa sprzeczka, jedynie pokaz wzajemnych sił, czy coś więcej... ale pewien jestem, że nasza niewiedza może się tu okazać zabójcza.

Skinęła w milczeniu głową. To, że starszy, doświadczony mężczyzna, który przeżył już niejedną wojnę, miał dokładnie te same wątpliwości, co ona, bynajmniej nie wprawił jej w euforię.

No nic to. – Wstał nagle ze swojego miejsca, udając, że nie zauważa ponownie wyszczerzonych kłów Khrimme, i wyciągnął w stronę Lhynne jedną z zapisanych w trakcie lekcji kartek. – Masz tutaj listę lektur. Wszystkie znajdziesz w bibliotece. Na podstawie tych książek będziemy pracować przez najbliższe dni.

Przyjęła kartkę, podziękowała i opuściła klasę, udając, że wcale nie czuje na plecach palącego wzroku nauczyciela. Wciąż nie wiedziała, co powinna o nim myśleć, gdy z trudem odnalazła kolejną z sal, w której miała odbyć się lekcja smokologii.

Początkowo uznała tę nazwę za żart, lecz rzeczywiście tak właśnie mówił o samym przedmiocie Irgh Krems, mężczyzna w średnim wieku, naznaczony wyjątkowo paskudną blizną biegnącą aż od płatka prawego ucha do pasa, jeśli wierzyć jego słowom. Lhynne nie była pewna, czy rana, jaką odniósł niegdyś podczas walki, rzeczywiście była tak rozległa, jak wytłumaczył jej, pochwyciwszy jej ciekawskie spojrzenie, lecz nie pozostawiało wątpliwości, że ginęła pod dekoltem czarnej koszuli i znacząco ograniczała władzę w prawej ręce, którą przez większość czasu nosił stuloną do ciała. Gestykulował jedynie lewą dłonią, a bardzo to lubił, co dodatkowo dodawało jego słowom emocji i powodów do namysłu. Przedmiot sam w sobie okazał się intrygujący, bo to właśnie na nim miała poznać podstawowe rasy smoków i ich anatomię.

Choć z pewnością spotkałaś się z określeniem „kości pneumatyczne”, jeśli nie w odniesieniu do smoków, to przynajmniej do ptaków, wiedz, że prawda wygląda nieco inaczej – tłumaczył, chyba nawet nie zdając sobie sprawy z zachwyconego wzroku, jakim go śledziła, gdy przemierzał miarowo salę wypełnioną modelami anatomicznymi i zamkniętymi w słojach próbkami zalanymi formaliną. – W rzeczywistości smocze kości w środku wyglądają jak skomplikowane konstrukcje kratownicowe. Jeśli choć w minimalnym stopniu wiesz, co kratownica może zdziałać dla skomplikowanej konstrukcji, choćby architektonicznej, to wiesz, w jaki sposób zapewnia smoczym szkieletom rewelacyjną wytrzymałość i wsparcie strukturalne. I właśnie w tym tkwi sedno. Smocze kości są bardzo lekkie i bardzo wytrzymałe. Wewnętrzna siatka kostna zapewnia wystarczające warunki, aby zwarta kość mogła zostać znacznie zmniejszona przy zachowaniu odpowiedniej wytrzymałości i elastyczności. Ale, dla osiągnięcia podobnej wydajności w locie, potrzebna jest jeszcze jedna kwestia, bo struktura wewnątrz kości to tylko jedna strona medalu. Druga, równie istotna lub wręcz jeszcze istotniejsza, to wspomaganie pracy płuc. Lot jest czynnością energochłonną, co wiedzą zarówno smoki, jak i ptaki. Smocze ciała są zaprojektowane do tego, aby maksymalnie wykorzystać przestrzeń do oddychania. Jak dobrze wiesz, smoki posiadają cztery płuca, w tym jedno ogniowe, ale to nie wszystko. W pewnym bardzo dużym uproszczeniu można przyjąć, że oddychają również swoimi kośćmi. Pęcherze powietrzne tworzą swego rodzaju kieszenie w międzykostnych przestrzeniach i są bezpośrednio połączone z płucami. Ma to związek również z wysokim tempem smoczego metabolizmu...

Zasłuchana nawet nie zauważyła, gdy minęła kolejna godzina. Choć Khrimme przyglądała jej się z boku z pewnego rodzaju pobłażaniem przez całe zajęcia, miała odwagę spytać ją o powód dopiero po tym, gdy ponownie znalazły się na zapełniającym studentami korytarzu.

To ty nie wiesz? Smoczyca sprawiała wrażenie zszokowanej. Przechyliła łeb pod kątem, od którego Lhynne zabolał kark, i parsknęła cuchnącym siarką dymem. Przecież my to wszystko wiemy.

Wiecie... ale skąd?

No jak to? Khrimme długo jej się przypatrywała, pewna, że jej jeźdźczyni jedynie żartuje. To pamięć naszych przodków.

Zdezorientowana Lhynne nie wiedziała nawet, o co jeszcze powinna spytać, zdołała więc wykrztusić jedynie:

Jaka pamięć...?

Pamięć przodków, powtórzyła smoczyca cierpliwie. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Wy, ludzie, nie macie czegoś takiego. To... jakbym potrafiła zajrzeć w myśli smoków, które nie żyją od bardzo dawna. W ich wspomnieniach jest zawarta cała potrzebna mi wiedza. Dlatego nie muszę chodzić na dłużące się lekcje, jak ty.

Ale w jaki sposób do nich sięgasz?

Myślała chwilę, zwlekała, nie wiedząc, w jakie słowa to ubrać.

To... trudne. To po prostu we mnie jest. I sądzę, że w innych smokach też. Skupiła się na intensywnie niebieskim pisklaku, chwiejnym lotem przemierzającym właśnie szerokość korytarza, aby usiąść na wyciągniętym ramieniu przyszłego jeźdźca, obserwującego go z zachwytem. A czy ty umiałabyś wytłumaczyć, w jaki sposób przemieniasz się w wilka?

Lhynne jedynie skinęła głową. Dobrze wiedziała, że jedyna sensowna odpowiedź mogła brzmieć: „bo to zawsze we mnie było”.


***


Lhynne powinna już przywyknąć do tego, że biblioteki zapierają jej dech w piersi, lecz i tak stanęła w progu z szeroko otwartymi ustami, ledwie przekroczyła próg i zajrzała do pomieszczenia znajdującego się za zielonymi, drewnianymi drzwiami, wielkimi jak wierzeje warownego zamku.

Sala miała kształt prostokąta i formę katedry z ogromną antresolą. Regały z kunsztownie zdobionego drewna ciągnęły się wszędzie i niknęły w mroku parteru lub kusiły podkreślonymi słońcem barwami okładek na piętrze. Ściany, kryte oliwkową tapetą z subtelnymi tłoczeniami i boazerią rzeźbioną w smoki, dawały oparcie dziesiątkom barwnych obrazów i kinkietom z giętego finezyjnie metalu, w których lśniły złociście świetlne kule. W samym centrum, pod znajdującym się wysoko sufitem oszklonym witrażem w kształcie ogromnego drzewa o złotych jabłkach i różowych liściach, znajdowała się czytelnia – kilka haftowanych w kwiaty kanap i stolików do nauki, między którymi paliły się subtelnym blaskiem lampy na wysmukłych nóżkach, o materiałowych kloszach zdobionych złocistymi frędzlami.

Lhynne wiedziała, że jest to druga co do wielkości biblioteka w Ragharranie. Ta największa znajdowała się w zamku Myllhaven i kobieta pluła sobie wręcz w brodę, że podczas swojego pobytu tam nie zdecydowała się jej odwiedzić. Wyglądało na to, że musiała to jak najprędzej nadrobić – skoro nie umiała sobie wyobrazić, ile ksiąg znajduje się tutaj, to jakie dopiero wrażenie mogło wywrzeć na niej tamto miejsce?

Postąpiła ostrożnie krok naprzód, a stopy zapadły jej się w miękkim czerwonym dywanie. Antresola okalała całą salę, a jej balkony podtrzymywały smukłe kolumny o zdobionych motywami kwiatowymi kapitelach. Z ledwością powstrzymała dziecinną chęć, aby prześledzić jeden z wijących się drewnianych wzorów palcami. Ostrożnie rozejrzała się po obecnych między regałami uczniach, czując nieprzyjemny dreszcz na myśl, że nie minie wiele czasu, jak któryś z nich zapragnie się do niej odezwać. W przeciwieństwie do tych, których spotykała wcześniej na korytarzu, ci nigdzie się nie spieszyli i mogli spokojnie dać upust swojej ciekawości, komentując zarówno jej kolor oczu, jak i posuwającego się za nią ostrożnie czarnego smoka. Choć przywykła do ściągania ludzkich spojrzeń, nie oznaczało to, że nie irytowała jej konieczność powtarzania tej samej historii wszystkim zaczepiającym ją zainteresowanym... Lhynne nigdy nie była specjalnie towarzyska, a tym bardziej rozmowna. Od ludzi wolała książki – one przynajmniej były ciche.

Nie patrz im w oczy, to nie zaatakują, podsunęła Khrimme tonem zarezerwowanym jedynie dla oczywistości tak oburzająco prostych, że nie powinno się ich nawet wygłaszać, by nie wyjść na nadgorliwego głupca.

Świetna rada, parsknęła Lhynne w myślach i biorąc się w garść, pokonała trzy drewniane stopnie, jakie dzieliły ją od zdobionego parkietu, i skierowała się w stronę znajdującego nieco na uboczu biurka, za którym siedział ewidentnie znudzony starszy mężczyzna w okularach.

Dzień dobry, przyszłam tu z polecenia... – odezwała się niepewnie, lecz nie zdołała dokończyć, gdy starzec uniósł na nią bystry wzrok i przerwał głosem jednoznacznie kobiecym:

...z polecenia rektory Rhienne Bhardo. Wiem, wspominała mi o tobie. Masz listę książek?

Jak na bibliotekarza – osoba za biurkiem mogła również pochwalić się zaskakująco obszernym biustem. Choć nikt prócz Khrimme nie mógł znać jej myśli, Lhynne zrobiło się tak potwornie głupio, że zapragnęła skryć się w najdalszym kącie i już nigdy z niego nie wychodzić. Kobieta rysy i sylwetkę miała zupełnie męskie i rzeczywiście mogące wprowadzić w błąd, lecz kobietą była z całą pewnością...

Ja... Tak, oczywiście – rzuciła z opóźnieniem i wygrzebała z przewieszonej przez ramię torby kilka wygniecionych już nieco kartek.

Bibliotekarka zagarnęła je bez wahania i wczytała się w pismo profesorów, cmokając pod nosem ze zdegustowaniem. Wilkokrwista wiele by dała, by poznać w tej chwili jej myśli – cokolwiek w nich krążyło, musiało być naprawdę ciekawe, zwłaszcza gdy krzaczaste brwi zbiegły się na środku pociętego zmarszczkami czoła w chwili, gdy srogi wzrok napotkał nazwisko Valvasa Ghawriego.

Wszystko powinnaś znaleźć bez żadnego trudu – uznała wreszcie kobieta, sięgając po pióro. Szybko wypisała obok większości tytułów ciągi cyfr i liter, które, widziane do góry nogami, nic Lhynne nie powiedziały. – Powodzenia – rzuciła jeszcze, oddając jej kartki i wracając do wypełniania obszernego katalogu.

Lhynne chwilę stała głupio z kartkami w garści, nie wiedząc, co zrobić. Bibliotekarka wytrwała bardzo długo, nim zlitowała się wreszcie i ponownie na niej skupiła.

Co się stało, dziecko? – spytała głosem łagodnym, lecz jasno zdradzającym, że tylko włos dzieli go od napompowanego wściekłością krzyku.

Wilkokrwista z ledwością powstrzymała się od zirytowanego pytania, dlaczego wszyscy nagle się zawzięli, by tytułować ją dziś dzieckiem, i zamiast tego spytała ostrożnie:

A... to mam znaleźć te książki sama?

A co myślałaś? – oburzyła się kobieta. – Regały są jasno oznaczone. Nie zgubisz się.

Już miała na końcu języka wypomnienie, że gdy sama pracowała w bibliotece, miała obowiązek podawać książki klientom, którzy przychodzili z gotową listą tytułów, lecz znowu ugryzła się we wnętrze policzka, powstrzymując od wygłoszenia tego wszem i wobec. Już i tak stanowczo za dużo osób przyglądało jej się z nieskrywaną ciekawością. Nawet ci do tej pory zdający się pochłonięci lekturą podnosili mało dyskretnie wzrok, nie zważając, że mogła ich na tym przyłapać.

Rozumiem – mruknęła tylko i odeszła od biurka. Dopiero kilka kroków dalej wczytała się w dopiski bibliotekarki. Widziane pod odpowiednim kątem, litery i cyfry mówiły jej równie niewiele, jak przed momentem, czytane odwrotnie.

Świetnie – westchnęła ciężko. – No to ruszamy do zabawy...

To pewnie są te oznaczenia regałów, podsunęła Khrimme, zaglądając jej przez ramię.

Tyle akurat wiem sama. Ale jak to niby działa? Jak rozszyfrować 1C.14.56? I całą resztę?

Może pomóc?

Aż podskoczyła, gdy głos rozległ się zdecydowanie zbyt blisko. Pozszywana z jaskrawych kawałków materiału torba spadła jej z ramienia i gruchnęła w parkiet.

Nie strasz mnie tak! – krzyknęła na całe gardło, napotkawszy na szeroki uśmiech stojącego obok szatyna. Od strony biurka bibliotekarki dobiegło ją ciche przekleństwo.

Wybacz. Myślałem, że wyczułaś, jak podchodziłem. – Młody mężczyzna pokłonił jej się z szacunkiem, lecz w jego niebieskich oczach widziała jawną drwinę. – Wiesz, te wilcze zmysły i tak dalej...

Zbyt mocno skupiłam się na rozszyfrowaniu tego burzowego kodu – warknęła, ze złością zwijając kartkę. Szybko zebrała torbę z podłogi i położyła dłoń na łbie Khrimme, bo ta już obnażała zębiska w niezbyt zachęcającym grymasie.

W porządku. Mogę ci z tym pomóc.

Zmierzyła chłopaka nieufnym wzrokiem. Był wysoki, znacznie wyższy od niej, co akurat nie było specjalnym zaskoczeniem, jako że nie znała nikogo od niej niższego. Czarny strój skrywał ciało atlety nawykłego do walki, kogoś szybkiego, zwinnego i potrafiącego posługiwać się bronią, a rozwichrzone włosy w kolorze mlecznej czekolady sięgały mu do połowy policzka. Elegancko przystrzyżony zarost, policzki z dziesiątkami rozsypanych piegów i dołeczkami, błękit oczu... Nie ma co, przystojniak, jeden z tych, którzy spędzali sen z kobiecych powiek i doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Co najważniejsze jednak: nie sprawiał wrażenia nastawionego negatywnie. Wyglądał, jakby faktycznie interesowała go jedynie pomoc zagubionej koleżance. Był na oko starszy od niej o kilka lat, orientował się więc pewnie całkiem nieźle.

Niech ci będzie – westchnęła i wręczyła mu kartki.

Jestem Brodhir – przedstawił się, odbierając pismo, lecz zamiast niego podsuwając jej dłoń.

Lhynne – mruknęła. Uścisk miał mocny, a skórę poznaczoną stwardnieniami od miecza. To była dłoń kogoś ćwiczącego się w szermierce nie od wczoraj. Męska wersja jej dłoni, jeśli się zastanowić, bo też gdyby nie odciski, z pewnością byłaby delikatna i krucha, o długich palcach i kształtnych paznokciach, jakimi zwykle mogli pochwalić się jedynie artyści.

Wiem. – Błysnął idealnie równymi zębami.

Pewnie wszyscy wiedzą?

Niestety tak. Na anonimowość nie masz co liczyć, już przed rozpoczęciem roku rozeszło się, że do pierwszaków dołączy wilkokrwista. W dodatku wilkokrwista, która przemienia się w wilka i już całkiem nieźle wymachuje mieczem.

Przewróciła oczami na znak, że jest jej to obojętne... choć nie było. Nie rozumiała, skąd wzięła się u niej chęć zachowywania w ten sposób. W porządku, młodzieniec był naprawdę atrakcyjny... lecz w niczym nie przypominał starszego od niego o jakieś piętnaście lat Kriggsa von Eckhardta. Mógł się podobać, lecz żeby to mogło wpływać na nią tak mocno?

Po prostu brakuje ci partnera, podsunęła Khrimme. To raczej normalne.

Na razie doskonale radzę sobie sama. Tylko mi do tego wszystkiego faceta brakuje...

Ale przyznasz, że sama byś go chętnie schrupała?

Przyjrzała się pochylonemu nad notatkami chłopakowi.

Być może. Gdyby był starszy o dekadę. I miał bliznę na prawej połowie twarzy. I dwubarwne oczy.

Jesteś beznadziejnym przypadkiem.

Pewnie masz rację...

To całkiem proste. – Brodhir podsunął jej usiany notatkami papier i wskazał pierwszy tajemniczy ciąg. – Tutaj 1C oznacza pierwszą kondygnację, sektor C. Nazwy sektorów masz wypisane na takich tablicach. – Wskazał palcem w odpowiednią stronę, a gdy podążyła za nim wzrokiem, dostrzegła słabo widoczną owalną tabliczkę, na której artystycznie wykonany zawijas, pełny wymalowanych zachwycająco zdolną ręką kwiatowych zdobień, mógł być literą A, jeśli dobrze mu się przyjrzała. – Potem masz numer regału. I numer półki, ale na niego akurat nie zwracałbym uwagi. Kiedyś faktycznie przykręcano do regałów takie malutkie cyfry, ale już od dawna nikt nie zawraca sobie głowy uzupełnianiem tych, które odpadną, więc można sobie tylko narobić kłopotu. Na twoim miejscu skupiłbym się tylko na piętrze i dziale, książki na odpowiednich regałach są i tak ustawione alfabetycznie.

Dziękuję. – Odebrała notatki i nieco zakłopotana zaczęła się nimi bawić.

To... zawołaj mnie, jakbyś znowu potrzebowała pomocy. – Brodhir puścił jej oczko. – I zanim odejdziesz, powiedz mi, proszę... czy to prawda, że sama Rhienne Bhardo wzięła cię pod swoje skrzydła?

Na to wygląda – przyznała ostrożnie. W oczach mężczyzny widziała fascynację.

Gdybym powiedział, że ani odrobinę ci nie zazdroszczę, musiałbym mienić się wierutnym kłamcą. – Roześmiał się serdecznie. – O tym też mówi cała Akademia. Przygotuj się na wiele ciekawych plotek i niestworzonych historii. O nie tutaj bardzo łatwo. Mam nadzieję, że nie przejmujesz się nimi szczególnie. A jeśli się przejmujesz... to że szybko się nauczysz obojętności. Wierz mi, spędziłem tu już trzy lata.

Trzy lata... – powtórzyła ostrożnie. – Znaczy że jesteś na ostatnim roku?

Tak. Za równie jedenaście miesięcy egzaminy końcowe. Wprost nie mogę się doczekać! – Klasnął z udawanym entuzjazmem, strasząc wysoką dziewczynę, próbującą nieopodal czytać opasły tom wypełniony tabelkami wyglądającymi jak przepisy kucharskie.

No to powodzenia. – Wreszcie zmusiła odrętwiałe wargi do uśmiechu.

Na pewno będzie dobrze – uznał beztrosko. – Tobie bardziej się teraz przyda. Jeśli ta twoja bestia jest równie niepomocna, jak mój Gurri, to kiepsko widzę twój powrót do domu z tyloma takimi książkami.

Jest aż tak źle? – Znowu wczytała się w listę, jakby to ona mogła jej coś podpowiedzieć.

Sama się przekonasz. – Pożegnał się z nią gestem i ostatnim uśmiechem, a następnie odszedł ku swoim sprawom – a konkretnie do stosu podręczników, rozłożonego na jednym ze stolików.

Iskrzy między wami!, zapiała Khrimme. Wierz mi, wiem, co mówię. To już był prawie flirt!

Ta, bo ty wiesz, co to jest flirt, parsknęła Lhynne i odeszła w stronę ozdobnej litery C. Pomóż mi lepiej, zamiast wymyślać bajki.

Ale może...

Nawet nie ma takiej opcji. Ot całkiem przyjemnie się na niego patrzy, i tyle.

Ale to przecież byłoby całkiem... w porządku? Zabrzmiało to jak pytanie. W dodatku nasączone niemal matczyną troską. On jest... dostępny. W twoim zasięgu.

Być może. Ostatni raz obejrzała się przez ramię, lecz wystarczyła jedna aluzja smoczycy, by znowu poczuła w piersi ten burzowy ból. Ale nie jest nim.

Nie rozumiem ludzi.

Ja też, Khrimme.

Ile czasu i wysiłku mogło zająć wyleczenie się z jednego mężczyzny? Lhynne powoli zaczynała wierzyć w to, że nawet wieczność.


***


To chyba są jakieś żarty! – jęknęła bezradnie, rzucając kolejnych pięć książek na stertę, wybudowaną na jednym z wolnych stolików. Tomów było już ponad dwadzieścia i nie zanosiło się, aby zdołała udźwignąć choćby ich część, a nie była jeszcze w połowie listy.

Pomogę ci to nieść, zaofiarowała się Khrimme.

Tak, ale nie czytać. Ze złością pomasowała skronie. I w co to w ogóle spakować?

Wzrok smoczycy zatrzymał się na jedną zbyt długą chwilę na wyszywanym złotą nicią gholobarskim dywanie, leżącym między dwoma sporymi sofami, więc szturchnęła ją łokciem.

Nawet nie mów, że nie chciałabyś go przed kominkiem, prychnęła Khrimme.

Oczywiście, że bym chciała. Ale nie nacieszę się nim długo, gdy pójdę siedzieć za kradzież.

A jeśli nikt się nie dowie?

Marne szanse. Chyba każdy zauważyłby czarnego smoka przemykającego przez Myllhaven z workiem z dywanu w zębach... Zwłaszcza że to dywan, za który można by wyżywić pół dzielnicy biedy.

Coś tak łatwopalnego nie może tyle kosztować... Smoczyca zmierzyła materiał ostatnim spojrzeniem, w skupieniu mrużąc ślepia, i szybko podreptała za Lhynne, ruszającą na antresolę, na podbój kolejnych regałów.

Stopnie prowadzące na górę były kręte i niewygodne i smokom znacznie łatwiej było dostawać się wyżej na skrzydłach, Khrimme jednak uparcie przeciskała się między zdobnymi balustradami, poruszając drobnymi kroczkami i tuląc skrzydła ciasno do tułowia. Wilkokrwista już kilka razów temu dała sobie spokój z przekonywaniem jej, że istnieje łatwiejsza droga, i nawet nie czekała na górze, aż ją dogoni, tylko ruszyła w głąb.

Piętro, choć wyglądało jedynie jak antresola, okazywało się znacznie rozleglejsze od parteru. Tutaj również można było znaleźć przycupnięte tu i tam kąciki do czytania z wygodnymi fotelami i stolikami, a także kilka ogromnych rozmiarów kominków, choć wątpiła, aby w którymś z nim palono, choćby ze względów bezpieczeństwa. Okna szkliły skomplikowane witraże o manswerkach ze zdobieniami w kształcie łez, a wpadające przez nie światło powoli chylącego się ku zachodowi słońca barwiło regały na krwistą czerwień.

Lhynne szła między książkami, wodząc palcami po zdobionych grzbietach i wciągając pełne płuca powietrza pachnącego kurzem, papierem, atramentem i nowoczesną farbą drukarską. Od zawsze uwielbiała ten aromat. Kojarzył jej się z domem – jako że jej ojciec był uznanym bukinistą, przywykła do tego, że we wszystkich pokojach intensywnie pachniało księgami i wszystkim tym, co służyło ich naprawie i konserwacji. Dorastała, obserwując, jak rodzice naprawiają zdobione okładki, a z czasem zaczęła im w tym pomagać. Uczyła się czytać na tomach tak starych, że ich karty niemal rozsypywały się w palcach, godzinami wpatrywała się w wiekowe ilustracje, a jej wyobraźnia chętnie się pożywiała czającą się w nich głębią. Wyrosła w miłości do książek i nigdy się jej nie oduczyła. Biblioteki były dla niej naturalnym środowiskiem, w którym czuła się równie komfortowo, jak we własnym domu. Nawet w tych, w których znajdowała się pierwszy raz, szybko zaczynała odczuwać swobodę – odruchowo łapała schematy, według których porządkowano księgozbiór, bo i uznanych metod nie było przecież tak wiele, a następnie kierowała się swoim dodatkowym zmysłem książkowego mola, niezwykle pomocnym, gdy przychodziło do odnalezienia czegoś wartościowego.

Z kolejnym naręczem książek zatrzymała się przed regałem z baśniami, który mijała za każdym razem po drodze na dół i do stolika z pozostałą kolekcją. Nie mogąc się powstrzymać, odstawiła pokaźny stos na podłogę i przebiegła wzrokiem po podpisanych grzbietach, kierowana impulsem...

Co to było? Echo dzieciństwa? Być może.

Książka była swego czasu bardzo popularna, nie zdziwiła się więc, gdy odnalazła ją bez trudu wśród wielu jej podobnych. Ostrożnie wyjęła tom i przyjrzała się doskonale znanej okładce.

Smok wznosił się na tle burzowego nieba. Nie był ogromny, jego łeb był nieco krótszy niż spoczywająca w siodle na jego karku postać, lecz dźwigał ją bez trudu, a czerwone ślepia świeciły jasno w otworach misternie rzeźbionej zbroi, jak dwie iskry jasno odcinające się na tle mroku. Nie sposób było rozpoznać, jaki miał kolor łusek, bo padające na niego światło wszystko malowało w szarości i granat nadciągającej burzy, lecz to wcale nie przeszkadzało.

Zaś jeździec... Lhynne przesunęła palcami po rycinie. Kobieta była szczupła, choć wysportowana. Wznoszonym w bojowym geście mieczem celowała w przeszyte błyskawicą niebo, a jej złociste oczy świeciły niemal tak mocno, jak te smocze. Oprócz drobnej sylwetki nie łączyło jej z Lhynne żadne podobieństwo, a jednak...

Doskonale pamiętała, gdy otrzymała identyczną książkę jako dziecko. Historia działa się w fikcyjnym świecie, który dzielna jeźdźczyni broniła przed zagładą. Nie była może wyjątkowym dziełem, lecz miała w sobie dokładnie to, co potrzebne było, aby zawładnąć sercem dziewczynki spragnionej czegoś poza spokojem domowego zacisza i monotonią dnia codziennego. Miała to coś, co poruszyło najgłębszą strunę w sercu Lhynne i oczarowało ją na długie lata. Coś, co podyktowało jej przyszłe życie. Długie godziny spędziła, wpatrując się po prostu w okładkę i wyobrażając sobie, że znajduje się na miejscu wojowniczki. Z mieczem w garści, z odwagą w oczach, w doskonałej równowadze w siodle tuż za rogami potężnego smoka... Na bogów, płakała nawet nocami, boleśnie tego pragnąc i nie wierząc, iż kiedykolwiek może się ziścić.

Obejrzała się na Khrimme, w znudzeniu leżącą na dywanie nieopodal.

Spełnienie marzeń? Z całą pewnością. Choć we własnej wyobraźni była o wiele odważniejsza niż w rzeczywistości – i przede wszystkim nie trzęsła się ze strachu na myśl o uniesieniu się nad ziemię – to wszystko wciąż wyglądało jak piękny sen. Nie potrafiła już sobie przypomnieć, jak to było nie słyszeć Khrimme w myślach, nie czuć nieustannie jej krzepiącej obecności, ale nadal zdawało jej się, że zaraz piękny obraz się rozwieje i zostawi ją z niczym...

Jestem tutaj, leniwie mruknęła smoczyca. Nigdzie się nie wybieram. Co ty sobie znowu wyobrażasz?

Właściwie to nic. Pod wpływem impulsu dorzuciła książkę do zbioru podręczników i kolejny raz skierowała się ku schodom.

Więcej już dzisiaj nie weźmiesz.

Mam wątpliwości, czy w ogóle zabierzemy się z tym, co już mamy...

Na chwilę przestała oddychać, gdy dostrzegła, kto czekał na nią przy stosie ksiąg.

Ayenne zauważyła ją pierwsza. Pisnęła przeszywająco i dosłownie rzuciła jej się na szyję, nie zważając na to, że wytrąciła jej tym część książek, z hukiem rozsypujących się na podłodze. Lhynne szybko odłożyła pozostałe i przytuliła dziewczynę, poddając się chwili.

Bogowie, jak ja za tobą tęskniłam! – krzyczała przyjaciółka, odsuwając ją na długość ramion. – Nic się nie zmieniłaś. Chociaż w sumie dlaczego byś miała, skoro nie było cię ledwie miesiąc... ale i tak burzowo tęskniłam, jakbym cię z rok nie widziała!

Właściwie znacie się ledwie kilka dni. Skąd te sentymenty? – Sebb dzielnie udawał znudzenie, lecz również uśmiechnął się, podchodząc bliżej.

Już ty nie zgrywaj takiego twardziela, sam bez ustanku smęciłeś mi nad uchem, że gdzie jest Lhynne, ja tęsknię za Lhynne! – Ayenne doskonale udawała zmartwiony ton Sebba.

Aj, szczegóły. – Blondyn skrzywił się teatralnie. – Lepiej niech Lhynne, za którą wcale a wcale nie tęskniłem, powie mi łaskawie, gdzie podziewała się przez tyle czasu? I jak to się stało, że nagle stała się von Lehann'rive, wchodząc w posiadanie pewnego niecodziennego mieczyka?

Ja sama tego nie rozumiem – odparła Lhynne, bezradnie rozkładając ramiona. – Może usiądźmy? To chwilę zajmie...

Khrimme już obwąchiwała się z dwoma znacznie mniejszymi od niej smokami – intensywnie wiśniowym i ogniście czerwonym. Pisklaki były nią ewidentnie zafascynowane, Sebb i Ayenne również nie mogli oderwać wzroku od potężnej, czarnej jak noc sylwetki o długich, poprzecznie prążkowanych rogach, którą ledwie miesiąc temu widzieli jako dorównującą wielkością psu.

Nikt nie wspominał, by wydarzenia w Instytucie miały zostać tajemnicą po tym, jak widowiskowo spaprała misję, nie miała więc oporu, by ogólnikowo przedstawić przyjaciołom sytuację, obserwując bawiące się smoki. Gdy doszła w swojej opowieści do momentu, w którym miała upozorować atak na Kriggsa, Ayenne aż podskoczyła i wykrzyknęła:

Tak! Błagam, powiedz, że ugryzłaś go w dupę!

Chciałabym, przeszło Lhynne przez myśl.

Nie, ale próbowałam odgryźć mu łeb – powiedziała na głos.

Ayenne prychnęła, krzyżując ramiona na piersi i udając, że wcale nie zauważa zdegustowanego spojrzenia Sebba.

Jestem rozczarowana, że przepuściłaś tę doskonałą okazję, aczkolwiek dekapitacja też jest dobra – uznała wreszcie łaskawie.

Co wy macie do tego faceta? – jęknął bezradnie Sebb.

Jak to co? – Brunetka posłała mu wściekłe spojrzenie. – Rany, mężczyźni...

Oświećcie mnie może?

To chyba jasne jak słońce. Skoro szanowny Kriggs von Eckhardt zdaje się być odporny na wdzięki obecnej tu ślicznookiej Lhynne, to jej przyjaciółki mają obowiązek założyć oficjalny klub nienawiści. Tak to działa, kochaniutki.

Nikt nigdy nie nazwał mnie ślicznooką – wtrąciła Lhynne.

A więc najwyższa pora, aby się to zmieniło. – Dziewczyna objęła ją ramieniem i przyciągnęła do siebie, nie zważając na to, jak spięła się w pierwszym odruchu. – No, to skoro sobie wyjaśniliśmy, kontynuuj tę historię o niezwykłym mieczyku. I pokaż nam go wreszcie!

Lhynne nie przepadała za ludźmi. Tych dwoje kochała jednak nad życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz