– Nie chcę tego robić – powiedziała twardo.
Twardo... Jakież to zabawne. Zupełnie nie pamiętała, kiedy ostatnim razem zdobyła się na taką stanowczość. Nijak do niej nie pasowała, musiała to uczciwie przed samą sobą przyznać. Gdzie w końcu miejsce na asertywność w życiu szlacheckiej dziewczyny? Od najmłodszych lat była kimś stworzonym do tego, aby nią sterowano. Najpierw zrobili to rodzice, kształtując na wzór córki, jaką zawsze chcieli mieć – doskonałej panny z dobrego domu, mogącej zapewnić prestiż i społeczne powodzenie, jeśli tylko zainteresuje się nią odpowiednio wysoko postawiony kawaler. Potem zabrał się do tego ten uciążliwy głos w jej głowie, odbierający wolną wolę znacznie skuteczniej niż cokolwiek do tej pory...
Na bogów, właściwie sama to sobie całymi latami robiła, w lustrzanym odbiciu widząc jedynie niedoskonałości do natychmiastowej naprawy. Wciąż porównywała się do innych, wciąż dawała się złapać w pułapkę szukania wokół cech, których nie miała, nie dawała sobie rozkwitnąć... Nie pozwalała sobie być sobą.
Niestety gdy wreszcie jasno stanęło jej to przed oczami, gdy uświadomiła sobie nareszcie, co takiego robi, było już o wiele za późno na działanie.
Nie chcesz? Głos roześmiał się kpiąco. Niski, wręcz klekoczący, nie przypominał niczego, co byłaby w stanie wydać z siebie ludzka krtań. Gdyby tylko rozbrzmiewał w materialnym świecie równie głośno, jak w jej głowie, drżałaby od niego kunsztownie zdobiona posadzka i kolorowe witraże wstawione w wysokie okna królewskiego skrzydła. Dziewczynko, dobrze wiesz, że mnie nie obchodzi, na co masz ochotę. Ty po prostu masz wykonać polecenie.
– Nie! – Choć wymagało to od niej niewyobrażalnego wręcz wysiłku, znacznie większego niż normalny człowiek potrzebowałby na wydanie z siebie najgłośniejszego możliwego krzyku, to jedno słowo okazało się niewiele głośniejsze niż szept.
Tak, odpowiedział głos z prostotą. Dziecko, ja nie pytam cię o opinię. Wyznaczyłem ci zadanie. Czujesz ciężar broni. Przygotowywałem cię do tego od wielu dni.
– Nie rozumiesz – jęknęła. Całą sobą przylgnęła do chłodnej ściany z ogniście pomarańczowej cegły, niemal wtulając się w niewielki róg utworzony między dwoma znajdującymi się zaskakująco blisko siebie łukami. Nawet nie zastanawiała się nad tym, jak to możliwe, że tam powstały – być może niegdyś, podczas którejś z wojen zburzono ten korytarz i to była jedyna metoda, aby odbudować go wystarczająco stabilnym? Na bogów, ta wiedza była teraz tak bardzo nieistotna...
Nie muszę rozumieć, mruknął cicho. Ty również.
– Nie rozumiesz! – wykrztusiła ponownie. Moc, na jaką musiała się zdobyć, wyciskała jej łzy z oczu, wytyczające świetliste smugi na bladych policzkach. – Nie jestem w stanie! Nie...
Ucisz się i wreszcie zrób, co do ciebie należy.
Ta burzowa walka trwała już wiele dni. Nie liczyła nawet, od kiedy budziła się w środku nocy, rozgrzana gorączką, targana mdłościami i nie płynącą z jej woli potrzebą działania. Obca myśl panoszyła się w jej ciele jak siejący spustoszenie pasożyt, wgryzała się boleśnie w najskrytsze przemyślenia i całą jej wolę koncentrowała na jednym celu... Celu, od którego kręciło jej się w głowie z przerażenia, przez który chciała płakać, krzyczeć, błagać o pomoc...
Ale nie mogła. Bo ciało zdawało się już nie należeć do niej. Ktoś inny sterował jej członkami, ktoś inny pociągał za niewidzialne sznurki, do których przywiązano jej odrętwiałe ręce i nogi, ktoś inny dysponował, co miała robić, za nic mając szalejącą w niej burzę uczuć. Za nic mając to, jak świadomość rychło popełnionego czynu łamała jej serce...
Głos nie rozumiał czegoś takiego, jak serce. I jednocześnie mamił jej umysł obrazami, które – co było chyba jeszcze bardziej przerażające – zaczynała rozumieć.
Chcesz, żeby to właśnie się stało? powtarzał za każdym razem, gdy pozwalał, by przed oczami stawały jej sceny krwawych bitew i upadających cywilizacji. To jest właśnie twoje pragnienie? Chcesz pozostać bierna, chcesz rozłożyć ręce i czekać, aż to właśnie się stanie? Nie chcesz pochwycić losu we własne dłonie i zawrócić jego bieg? Nie chcesz poczuć, że coś od ciebie zależy?
– Oczywiście, że chcę! – krzyczała wtedy, sama już nie wiedząc, czy robi to na głos, czy jedynie we własnej głowie. – Ale nie takim kosztem!
To jest jedyna metoda, ptaszyno. Jedyna właściwa droga. Musisz się poświęcić. Musisz zniszczyć własną kruchą moralność, jeśli tak to widzisz. Musisz, by inni mogli żyć, by mogli pozostać niewinni. Pojmujesz?
Pojmowała. I tak bardzo tego nie chciała jednocześnie...
Dobrze wiesz, co należy zrobić, nęcił głos. Wiesz... Wytłumaczyłem ci wszystko tak dobrze, jak tylko potrafiłem. Od ciebie jedynie zależy, czy wykonasz ten krok.
Od niej? Dobre sobie! To nie ona sterowała własnym ciałem. To nie ona wyszła późnym wieczorem z zupełnie pustego małżeńskiego łoża. To nie ona zacisnęła palce na rękojeści sztyletu – to nie jej dłoń układała się na broni tak, jakby doskonale ją znała, choć trzymała ją pierwszy raz w życiu. To nie ona sterowała nogami wiodącymi ciało aż tutaj – do tego zapomnianego przez bogów i straże łącznika, którym najszybciej mogła dostać się na miejsce.
Ale to ona zmusiła własne ciało do tego, by zatrzymało się na samym rogu, gdzie wąski korytarzyk łączył się tymi zabawnymi łukami z większym, prowadzącym bezpośrednio do królewskich komnat. To ona zatrzymała się we wpadającym przez witrażowe okna świetle księżyców i to ona walczyła...
I to ona przegrywała.
Nie możesz okazać słabości akurat teraz. Głos zabrzmiał nagle o wiele łagodniej. Kojący szept owinął się wokół niej jak delikatny balsam, ukołysał zmęczone ciągłym sporem ciało...
Nie mogła go słuchać. Tylko że chciała tego... Pragnęła mu zaufać.
– A co się stanie, jeśli powiem, że nie zrobię tego dzisiaj? – spytała żałośnie jak zagubione dziecko. – Jeśli poproszę, byś pozwolił mi się jeszcze namyślić? Zaczekać, przynajmniej kilka dni?
Liczysz na to, że do tego czasu się uspokoisz? Głos zaśmiał się, lecz bez cienia poprzedniej złośliwości. Być może uświadomił sobie, że jedynie spokojem cokolwiek zdziała. To tak nie działa, kochana. To będzie w tobie narastać, tym większe, im dłużej będziesz odwlekać nieuniknione.
– Nieuniknione... – powtórzyła jak echo, smakując to słowo na języku. – Nie ma innego wyjścia?
Nie ma. Uwierz, że ja również go poszukiwałem. Ja również nie widzę sensu w przelewie krwi. Lecz ważniejsze niż życie marnego człowieka jest dla mnie istnienie całego znanego świata, a jego przyszłość chwieje się właśnie w posadach. I to od ciebie zależy, co się dalej wydarzy. Od ciebie zależy, czy koszmarne sny staną się rzeczywistością, czy jednak nastanie świetlista przyszłość.
To brzmiało tak patetycznie... Pewnie roześmiałaby się gorzko, gdyby tylko nie była tak przerażona. Gdyby przed oczami kolejny raz nie stanął jej obraz trawionego płomieniami znanego świata...
Nie mogła dłużej na to patrzeć, lecz choć zacisnęła powieki aż do bólu, wizja nie znikała. Drżała na całym ciele, dłoń zaciśnięta na rękojeści sztyletu zaczęła się niebezpiecznie pocić i ślizgać na wysłużonej skórze. Na bogów, skąd ona w ogóle miała przy sobie tę pięknie zdobioną broń? Znalazła ją ledwie paręnaście minut wcześniej na samym dnie szuflady z bielizną, a gotowa była przysiąc, że widziała to ostrze pierwszy raz w życiu.
Chowanie broni w osobistych rzeczach? Nigdy by siebie o to nie posądzała, nawet jeśli gotowa była uwierzyć, że w czasie, który zajmowały obecnie czarne luki w pamięci, robi coś nieuważnego, coś mogącego przyciągnąć niebezpieczeństwo, coś tak prowokującego... To Lhynne nie rozstawała się z bronią. To wilkokrwista była tą nieostrożną wariatką, gotową robić wszystko po swojemu, a Vivienne nieustannie ściągała ją na ziemię, do znudzenia tłumacząc ryzyko, jakie niosło ze sobą posiadanie takich przedmiotów. Zupełnie nie pojmowała, jak ze swoją graniczącą z fobią niechęcią do broni mogła zrobić coś takiego, nawet nieświadomie...
A tak pragnęła być silną wojowniczką. Jak w ogóle mogła myśleć w ten sposób, skoro była tak żałośnie słaba? Samym tym hańbiła imię wszystkich zmarłych bohaterek. Samym tym hańbiła imię pięknej, potężnej Elveere...
Właśnie, Elveere.
– Nie mogę tego zrobić – szepnęła kolejny raz, zupełnie już nie zważając na wypływające spod powiek łzy. Drobne jak krystaliczne paciorki, lśniły tęczowo w padającym z zewnątrz księżycowym blasku, wytyczały dwie bliźniacze ścieżki na porcelanowych policzkach i niknęły za dekoltem koronkowej koszuli nocnej, w jakiej żadna szanująca się dama nie pokazałaby się poza swoimi komnatami.
Vivienne, ptaszyno...
– Nie! Po prostu... nie. – Zacisnęła dłonie w pięści aż do bólu. – Nie zrobię jej tego. Nigdy. Tak, masz rację, kimkolwiek jesteś, ale... Po prostu nie i koniec!
Dobrze wiedziała, że brzmi jak małe dziecko. Tak żałośnie, tak słabo, tak...
Zrobisz. Kolejny raz jej członki opanowała wszędobylska siła. Ciekawska, natarczywa, zalała jej mięśnie obcą mocą i zmusiła do ruchu. Zrobisz, moja droga. Sama dobrze to wiesz. Wierzysz w to. A więc to zrobisz.
– Nie...!
Żal minie. Wszystkie rany prędzej czy później się goją.
– O ile nie okażą się śmiertelne – parsknęła z przekąsem. Roześmiała się jak pomylona, lecz zupełnie już o to nie dbała.
Wy, ludzie, nie jesteście wcale tak słabi, jak w tej chwili utrzymujesz. Nadal do nas wam daleko, lecz... Nie dokończył myśli. Jeśli dobrze odczytywała bijące od niego emocje, wręcz zawstydził się tym wyznaniem, lecz wycofał się tak szybko, że nie zdążyła nawet tego wrażenia uchwycić na tyle, by mieć pewność, czy poprawnie je rozumiała. Idź już. Idź, bo to może mieć o wiele większe konsekwencje, niż ci się wydaje, dziecko.
Chciała kolejny raz zaprotestować. Chciała znowu zacząć walczyć z tą przerażającą siłą, lecz...
Zniknęła. Rozwiała się. Ot tak, zupełnie jakby nigdy jej nie było.
Zamiast tego jednak pojawiły się obrazy.
Płonące miasto. Ludzie uciekają w popłochu, ich ciała roztapiają się w bezkształtne masy wrzącego białka, lizane językami niewyobrażalnego gorąca...
Nie!
Musiała to zrobić. Oczywiście, że tak. Przecież doskonale o tym wiedziała...
Tylko jaka szkoda, że właśnie w tym celu musieli zginąć ci, których tak podziwiała. Ci, dzięki którym jeszcze jakoś trzymała się tego swojego marnego życia przez samą świadomość, że kiedyś być może mogłaby być równie wspaniała jak oni...
Potrząsnęła ze złością głową, postanowiwszy na dobre pozbyć się wszelkich wątpliwości, i na wciąż trzęsących się nogach ruszyła dalej rozszerzającym się korytarzem. Prosto pod dwuskrzydłowe wrota upstrzone płaskorzeźbami w kształcie ziejących ogniem smoków, wykładanych złotymi płatkami.
Strażników nie było. Gdzie oni się podziali?
Zatrzymała się na krótką chwilę, podziwiając wrota jak najwspanialsze dzieło sztuki. Już raz była w środku. Pamiętała pomalowane w fantazyjne wzory ściany, utrzymane w tonacji jasnego błękitu miejscami wpadającego w morską zieleń. Pamiętała łukowato sklepione okna, wychodzące na rozległy balkon o pofalowanej balustradzie, na tyle wielki i wytrzymały, by był w stanie wylądować na nim i wygodnie przysiąść spory smok. Pamiętała przepiękne źródełko o kamiennej cembrowinie i wyłożonym mozaiką wnętrzu, w którym, w krystalicznie czystej wodzie pływały w milczeniu bajecznie kolorowe rybki. Pamiętała przepiękne płaskorzeźby, pokrywające od góry do dołu podtrzymujące wysokie sklepienie kolumny...
To nie było miejsce, w którym królować powinna śmierć. To było miejsce, w którym należało celebrować życie.
Przez krótką chwilę przemknęło jej przez myśli zastanowienie, czy Vrarghr Lemarr również tutaj sypiał. Jego niechęć do przepychu i przesadzonych dekoracji była na tyle legendarna, że pojawiała się w niemal każdym historycznym podaniu...
To było zupełnie nieistotne. Teraz za tymi drzwiami nie czekał na nią bezwzględny szalony, samozwańczy król. Tam czekali na nią ludzie, których kochała i podziwiała. Dla których byłaby w stanie zrobić wszystko...
Tak nie powinno być. Ale jeśli tylko to mogło uratować świat...
Ostrożnie położyła dłoń na klamce i nacisnęła ją lekko, jak powiew chłodnego wiatru. Drzwi ustąpiły bezszelestnie, zapraszając ją do ciemnego wnętrza...
Niemal ciemnego. Blask staromodnej pochodni ukłuł ją w oczy, sprawił, że krzyknęła, odskakując na bezpieczną odległość. Sztylet z grzechotem potoczył się po drogocennej posadzce...
– Na bogów...! – krzyknął król Erghon, nie od razu zorientowawszy się, kogo miał przed sobą. – Vivienne? Na burze, Vivienne!
Skuliła się, gdy dopadł do niej i pochwycił za ramię. Potrząsnął nią mało delikatnie ze strachem w oczach. Czym prędzej odwróciła wzrok, bojąc się kontaktu...
Bojąc się, że gdy pozwoli, aby ich oczy się spotkały, on pozna wszystkie jej najskrytsze myśli.
Tak dać się zdradzić! zdenerwował się głos. Miała wrażenie, że gdziekolwiek się znajdował, kimkolwiek był, właśnie szczerzył wściekle zęby na zwierzęcą modłę. Ty durna dziewko...!
– Vivienne? Co ty tutaj robisz? – Erghon z początku brzmiał na zatroskanego, lecz gdy jego wzrok spoczął na porzuconym sztylecie, pobladł gwałtownie. – Co to ma znaczyć?
Scheira zaryczała gdzieś przerażająco, aż zadrżały witraże w oknach. Nocną ciszę rozdarł dobiegający nieopodal trzask i łopot potężnych skrzydeł, lecz smoczyca nie pojawiła się na balkonie. Viv domyślała się, że musiała znajdować się w sali tronowej, gdzie odbiła się od zamkniętych wrót prowadzących na taras, nie mając cierpliwości, aby wielką łapą uruchamiać otwierający je mechanizm...
Na bogów...! Przecież ten smok mógł wszystko odczytać...
– Wasza wysokość! – wykrzyknęła nagle, jakby przebudziła się z głębokiego snu. Nie potrzebowała wiele, by udać słabą i roztrzęsioną – głos tak dygotał jej ze strachu, że nawet dla siebie samej zabrzmiała wiarygodnie. – Gdzie... Jak ja się tu znalazłam?!
– Straże! – krzyknął mężczyzna i zaklął mało elegancko pod nosem, dostrzegłszy, że oprócz nich korytarz jest pusty. – Dlaczego nikogo nie ma? – spytał sam siebie ze złością.
– Ja nie wiem. Ja... – Urwała bezradnie, nie znalazłszy właściwych słów. Przecież była mistrzynią gry aktorskiej, czyż nie...? Przynajmniej w tym jednym była dobra.
– Dziecko, co ty wyczyniasz? – Mężczyzna szybkim ruchem podniósł sztylet i obrócił go w dłoniach z wprawą znamionującą wciąż niebezpiecznego wojownika, mimo wieku znaczącego jego włosy i zadbaną brodę siwizną. – Co to ma być?
– Nie wiem! – powtórzyła, próbując wyrwać się z jego stalowego uścisku. – Spałam. Byłam we własnym łóżku, a potem... Jak ja się tutaj znalazłam?! – Nie musiała zmuszać łez, aby ponownie napłynęły do oczu. Wciąż czaiły się w kącikach, gotowe zabłysnąć, gdy tylko przestanie je wstrzymywać.
– Skąd to masz? – Król podsunął jej broń pod sam nos, lecz widząc, że nie nadawała się do rozmowy, westchnął przeciągle i ostrożnie pociągnął ją za sobą do wnętrza komnaty. Tam posadził ją stanowczo, lecz wciąż delikatnie na jednym z miękkich foteli. – Vivienne, naprawdę nie wiesz, co się stało?
Potrząsnęła głową, bezradnie jak małe dziecko. W tym samym momencie we wciąż otwartych drzwiach pojawiła się twarz zaniepokojonego strażnika.
– Wasza wysokość...?
– Przyprowadź mi tu Drella, natychmiast! – rozkazał Erghon. – Nie obchodzi mnie, co w tej chwili robi, ma tu przyjść, bo jak nie... – Urwał, próbując zapanować nad złością. Odprawił człowieka niecierpliwym machnięciem dłonią i ponownie zwrócił się do dziewczyny, wydając się zupełnie ignorować warkot Scheiry, dobiegający z sali tronowej, słyszalny nawet z tej znacznej odległości. – Vivienne, znalazłaś się pod drzwiami mojej sypialni z nożem w dłoni. Nie chcesz mi właśnie powiedzieć, że nic o tym nie wiesz.
Nie brzmiało to jak pytanie, ale i tak zdobyła się na odpowiedź:
– Nie, panie, ja naprawdę nic... – Głos jej się załamał, uznała to więc za całkiem dobrą okoliczność do tego, by darować sobie konieczności szukania dalszych słów. I tak zupełnie brakowało jej pomysłu, co mogłaby powiedzieć. – Na bogów, Drell wspominał, że chodzę przez sen, ale żeby coś takiego... – skłamała wreszcie, pozwalając, by niedokończone zdanie zawisło w pustce.
– Mówił mi o tym – potwierdził starszy mężczyzna. Wyprostował się ostrożnie, coś chrupnęło mu w kręgosłupie, lecz nie dał po sobie poznać bólu. Odruchowo powędrował wzrokiem do opartego o ścianę w pobliżu drzwi granatowego miecza, lecz powstrzymał się od wyciągnięcia po niego dłoni.
Mówił...? Viv z ledwością udało się nie zakrztusić. A pomyśleć, że pewna była, iż tak dobrze się kryła...
Aż podskoczyła, gdy do komnaty wpadł Drell. Nie trzeba było być empatą, by doskonale wyczuć bijące od niego strach i wzburzenie. Młody, przystojny książę zupełnie nie wiedział, na kim powinien skoncentrować się w pierwszej kolejności – na zmartwionym ojcu czy zapłakanej żonie, której przecież nie powinno tutaj być.
– Co tu się stało?! – wykrztusił wreszcie. – Vivienne, co ty tutaj robisz?
Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, w progu pojawił się ktoś jeszcze. Vivienne wzdrygnęła się i poczuła zalążki rodzącej w sercu paniki, gdy dwubarwne oczy Kriggsa von Eckhardta niemal wbiły ją w miękki fotel. Wysoki mężczyzna wpadł do środka jak burza, w jego wyciągniętej w pozycji Przywołania dłoni już zaczynało materializować się Mgielne Ostrze.
Zawsze ją przerażał. Zupełnie nie pojmowała, co Lhynne mogła dostrzegać w kimś takim. Nie dość, że był od niej znacznie starszy, wystarczająco, by prawdopodobnie móc być jej ojcem, to jeszcze...
Na bogów. Był przerażający. Okrutny, gwałtowny, niezrównoważony i przerażający.
– Co tu się, kurwa, dzieje?! – ryknął, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. Pałające szaleństwem spojrzenie utkwił w Erghonie, który nagle wydał się dziewczynie tak zmęczony i nieznośnie stary...
– Witaj, Kriggs – powiedział jedynie, nie wyrażając nawet cienia zdumienia obecnością generała w zamku o tej porze. – Właściwie to nie wiem, co się stało. Spotkałem Vivienne na progu tej komnaty z nożem w ręce. Straży nie było, akurat zmieniała się warta.
– Że co? – Mglisty dosłownie oniemiał. – To gdzie ta warta się niby zmienia? Dlaczego nie tutaj?
– Kriggs... – Erghon westchnął ciężko, lecz nie dokończył. Zwrócił się w stronę coraz bardziej przestraszonego Drella. – Synu, zabierz, proszę, Vivienne do łóżka. Myślę, że powinna się położyć, martwię się jej stanem. To przecież nie pierwszy raz.
– Rozumiem. – Książę skinął głową i wyciągnął w jej stronę dłoń. Przyjęła ją szybko, nie zamierzając zostawać w tym nagle tak ciasnym pomieszczeniu ani chwili dłużej. Bynajmniej nie ciekawiło jej, co też takiego mógł mieć do powiedzenia zwierzchnik wojsk. A przynajmniej nie tyle, by mogła dłużej ryzykować.
Pozwoliła wyprowadzić się na korytarz. Mąż objął ją troskliwie ramieniem i skierował się do ich komnat, dziwnie milczący. Ale czy powinna się tym przejmować? Na bogów, była tak bardzo zmęczona. Z przyjemnością przylgnęła do jego boku, znajdując pocieszenie w cieple muskularnego ciała. Milczała, bo też i nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć...
Dopiero przed znajomymi drzwiami mężczyzna złapał ją za ramiona i mało delikatnie odwrócił przodem do siebie, pytając zdławionym szeptem:
– Vivienne, co to miało znaczyć?! Co ty właśnie próbowałaś zrobić?!
– Nie wiem – wykrztusiła. Znowu nie potrzebowała wiele, by zgrywać przerażoną – nigdy jeszcze nie widziała go tak wzburzonego. Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że wyglądał tak, jakby zamierzał ją uderzyć. – Nie wiem, rozumiesz? Położyłam się spać, a potem...
– Dobrze. – Ustąpił i na moment ukrył twarz w dłoniach. – Dobrze, wierzę ci... chyba. Widziałem już, jak chodzisz w nocy.
Znowu liznął ją dreszcz strachu, lecz nie dała nic po sobie poznać.
– Możemy wreszcie iść spać? Jutro zabiorę cię do medyka.
Chciała zaprotestować... Powstrzymała się z ledwością, zniesmaczone skrzywienie ust maskując pokornym skinieniem głowy. Przecież tak właśnie zachowałby się ktoś męczony niezrozumiałą, przerażającą chorobą. Jedynym, o czym marzyła, było po prostu przytulić się do niego i zapomnieć...
Zatrzymała się wpół kroku, dostrzegłszy charakterystyczny czerwony punkt na jego szyi.
– Drell, co to jest? – spytała szybko stanowczym głosem. Z ledwością powstrzymała się od dźgnięcia go palcem w ślad.
– To...? – Wyglądał na zdezorientowanego. Dłonią przesunął po gładkiej oprócz tego skórze, wreszcie odnalazł palcami wrażliwe miejsce. – To... Nie wiem.
Zupełnie nie umiał kłamać. Roześmiała się gorzko.
– Ale ja wiem – zapewniła i odwróciła się na pięcie.
Tej nocy nie uroniła już więcej łez. Nie było sensu płakać nad kimś, kto nigdy nie miał się zmienić...
Nie było sensu płakać nad kimś, kto i tak był już martwy, choć sam o tym jeszcze nie wiedział.
***
– Dlaczego wszyscy są tak kurewsko spokojni?!
Król Erghon aż się wzdrygnął, gdy słowa niespokojnie krążącego po wielkiej sali tronowej Kriggsa rozcięły pełną napięcia ciszę. Jęknął i zmęczonym gestem pomasował czoło, mając nadzieję, że to sprowadzi na niego przynajmniej odrobinę spokoju, i ponownie niemal podskoczył w miejscu, gdy Scheira zawarczała gardłowo, wypuszczając kilka czarnych smużek dymu poprzez wyszczerzone kły. Głęboki, jasny, bogaty granat jej szorstkich, przypominających nieco nastroszoną sierść łusek zalśnił w blasku tradycyjnej pochodni, gdy poruszyła się niespokojnie i machnęła kolczastym ogonem jak zniecierpliwiony kot.
No niewiarygodne. Generał obejrzał się na bestię kątem oka. Akurat ty po mojej stronie?
Zarroth mruknął coś niezrozumiałego, jego myśli były dziwnie ostre, zniecierpliwione. Od samego ranka miał gorszy nastrój i zamiast mówić, porozumiewał się jedynie za pomocą niejasnych obrazów i ognistych emocji, mogących powstać jedynie w umyśle drapieżnika zdolnego w ciągu paru chwil zrównać z ziemią całe miasto. Kriggs serdecznie nienawidził tych dni, mocniej niż kiedykolwiek czując wtedy, jak wiele z tego było właśnie jego winą...
Na bogów, nie powinien o tym myśleć. Zatrzymał się wpół kroku, zupełnie nieświadomie przyjmując niemal identyczną pozycję, jak przyglądający mu się z pewnej odległości król. Nie wytrzymał długo.
– Przestań wreszcie!
Zatrzymał się w połowie następnego zwrotu i obejrzał na poirytowanego Erghona ze zdumieniem w oczach, jak wybudzony z głębokiego snu. Scheira również opuściła wargi i postawiła czujnie uszy, rozszerzając z zaskoczenia ślepia...
Dłuższą chwilę w milczeniu zastanawiał się, do którego z nich były skierowane te słowa – do chodzącego w tę i z powrotem, klnącego na czym świat stoi zwierzchnika wojsk, czy do bombardującej myśli mężczyzny smoczycy. Sądząc po lodowatym spojrzeniu, jakie towarzyszyło rozkazowi i kolejno zmiażdżyło bestię i Mglistego Rycerza – tyczył się ich obojga.
– Zupełnie nie mogę się przez was skupić – poskarżył się król, masując skronie. – Kriggs, powiedziałem już, że nic takiego się nie stało. Jest środek nocy, nie mam najmniejszej ochoty na robienie kolejnych afer.
– Nic się nie stało?! – Mało brakowało, a Kriggs by się zakrztusił. Przywołane w rekordowo krótkim czasie Ostrze zabłysło w palcach, posłusznie okręciło się tak, jak mu podyktował zręczną dłonią i rozwiało się w falach mgły, gdy rozluźnił chwyt na rękojeści. – Z całym szacunkiem, ale tylko głupiec zbagatelizowałby coś takiego, wasza wysokość.
– No proszę, nagle zacząłeś mnie tytułować? – Twarz jeźdźca smoka wykrzywił tak rzadki sarkastyczny uśmiech. – Daj już spokój, Kriggs. Powiedziałem ci wyraźnie, że nie jest to coś, czym zamierzam się teraz przejmować, a tym bardziej nie przypomina mi to sprawy, którą mógłbym przekazać pod pieczę najwyższemu generałowi. Mam na głowie pieprzoną wojnę z Creonią, kolejne ataki na granicy stają się coraz bardziej zuchwałe, zupełnie nie pojmuję, co dzieje się w tym całym Instytucie, a ty każesz mi się zajmować humorami synowej! Uwierz, to nie pierwsza sytuacja, gdy...
– Nie pierwsza sytuacja, gdy zastajesz ją z nożem na progu własnej sypialni? – Mglisty bez wahania wszedł mu w słowo, uśmiechając się z przekąsem. – Dziewczynę zastano na progu twoich osobistych pokoju z pierdolonym nożem bojowym. Nie wmówisz mi chyba, że to u niej normalne.
Scheira warknęła potwornie, z nozdrzy uleciało jej kilka iskier.
– Powiedziałem, żebyście przestali. – Erghon w tej chwili wyglądał na naprawdę starego i zmęczonego. Zmarszczki znaczące jego czoło i okolicę oczu pogłębiły się groteskowo w niestabilnym blasku ognia, włosy zalśniły siwizną, gdy na krótki moment pochylił głowę, powieki przysłoniły lśniące zmęczeniem źrenice. – Vivienne jest... specyficzna. I lunatykuje nie od dziś. Pewnie do tej pory sama nie zdawała sobie z tego sprawy. Wiele razy strażnicy natykali się na nią w najdziwniejszych zakątkach zamku.
– I za każdym razem robiła to z nożem w ręku? – Kriggs uniósł jedną brew. Jasnoszare oko błyszczało niezdrową energią i szaleństwem; był tak wzburzony, że nawet w czarnym pojawiły się jakieś emocje. Po klindze zmaterializowanego Mgielnego Ostrza z sykiem prześlizgnęło się kilka płomieni ognia, nad którym, jak zawsze w chwilach silnego wzburzenia, zaczynał tracić panowanie. – Gdzie twój zdrowy rozsądek, królu?
– Prawdopodobnie tam, gdzie schował się twój, gdy rzuciłeś wszystko w Ghulkavl i przyleciałeś tutaj ratować naszego szpiega.
– Miałem zostawić ją na śmierć? – Zaklął, gdy zorientował się, że jedynym celem tych słów było odciągnięcie go od głównego tematu. – Ta dziewczyna może być niebezpieczna. Sam dobrze wiesz, jak się zachowuje. Widzisz, jak jest niestabilna, jak nielogiczne...
– Przestań! – Tym razem głos króla przypominał ryk. Iskry zatańczyły na jego zaciśniętych w pięści palcach, gdy magia energii zaczęła wymykać się spod kontroli. Kriggs dawno nie widział go tak wzburzonego. Nawet Scheira pokornie pochyliła łeb, dławiąc w połowie kolejne potworne warknięcie. – Nie masz pojęcia, co dzieje się w tym pałacu, Kriggs. Więc bądź łaskaw nie mieszać, dobrze?
Generał milczał dłuższą chwilę, tocząc z władcą irracjonalną walkę na spojrzenia. Walkę, której – dobrze to wiedział – nie był w stanie wygrać. Bynajmniej nie dlatego, że nie potrafił... Nie, po prostu i tak balansował już na wyjątkowo cienkiej linie. Już i tak mało brakowało, by kruchy pokój, ta pozbawiona wszelkich logicznych przesłanek współpraca, jaką udało im się nawiązać, zawaliła się w całości i pogrzebała wszystko, nad czym pracował przez długie lata. Za cud powinien uważać samo to, iż powstała i przetrwała tyle czasu, nie wypadało nadmiernie kusić losu.
Nieraz sam nienawidził własnego temperamentu. I zupełnie nie potrafił powiedzieć, skąd to się w nim brało. Na męki Radrossa, nie mógł zrzucać tego na karb Jej śmierci. To siedziało w nim jeszcze na długo, nim krystaliczne łuski zrosiły szkarłatne krople krwi, jak rozsypane rubinowe korale, a echo myśli zgasło na zawsze wraz z blaskiem w czerwonych ślepiach...
No dobrze. W porządku. To uwypukliło pewne cechy. To powinno go zabić, choć z jakiegoś powodu tego nie zrobiło...
Nie myśl. Po prostu nie myśl.
– Dobrze – wycedził wreszcie, wycofując się, choć nie miał na to najmniejszej ochoty. – Ale nie licz na to, że nie będę miał jej na oku. I że nie porozmawiam sobie od serca z tymi jebanymi wartownikami, których nie było.
– Nie liczę – burknął Erghon i zaraz roześmiał się bez cienia wesołości. – Na bogów, Kriggs, przecież ty nigdy nie umiałbyś odstąpić bez przypomnienia, że ostatnie słowo należy do ciebie. Powiedz mi, jak to możliwe, że jeszcze to toleruję?
Mglisty wzruszył po prostu ramionami. To pytanie i tak nie potrzebowało odpowiedzi.
– Już nawet nie pytam, co robisz w zamku o tej porze. – Król odstąpił na kilka kroków, ignorując zatroskane spojrzenie Scheiry. – Idź już spać. Jutro z samego rana zwołam radę. Doceń, że tym razem dowiadujesz się o tym jako pierwszy.
– Nie dowiedziałbym się, gdybym się do ciebie osobiście nie pofatygował. Mam rację? – Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem.
– Dowiedziałbyś się – powtórzył król z cierpliwością, której wcale nie czuł. – Na Vivienne natknąłem się jedynie dzięki temu, że wstałem zawołać posłańca.
I powiedz mi, cóż zdążyłaby uczynić, gdybyś jednak już spał? Kriggs z ledwością powstrzymał się od zadania tego pytania na głos.
– Świetnie – warknął zamiast tego. – Właściwie to przyszedłem tutaj do archiwum.
– Tak? – Erghon zatrzymał się w połowie drogi do wyjścia. – Skąd ten pomysł?
Kriggs znowu wzruszył ramionami z poważną miną. Po co drążyć?
Zdenerwowany król westchnął pod nosem i machnął na niego lekceważąco dłonią.
– Rób sobie co chcesz. Bylebyś jutro rano był do użytku. Archiwum nie jest zamknięte, straż na pewno cię przepuści.
I odszedł, nie domykając za sobą podwójnych wrót. Pilnujący wejścia mężczyźni w ciężkich płaszczach odkleili się od ścian, o które opierali się, pochrapując z cicha, i podążyli za swoim władcą, udając znacznie przytomniejszych niż w rzeczywistości. Kroki ucichły za załomem korytarza.
Kriggs posłał ostatnie spojrzenie obserwującej go Scheirze. Przez chwilę kusiło go, by spytać smoczycę, dlaczego tak go nienawidziła...
Idiotyzm. Jakby to w ogóle podlegało jakimkolwiek wątpliwościom.
Usłyszał, jak się rozluźniła, gdy wyszedł na zupełnie ciemny korytarz. Prawdopodobnie ułożyła się z łbem opartym na potężnych łapach i zamknęła nareszcie ślepia, wzdychając z ulgą... Z ledwością już mieściła się w sali tronowej, wielkością niemal przecież dorównywała Zarrothowi, a jednak wciąż traktowała to pomieszczenie jak swoje legowisko. Skrzywił się, gdy czarny smok ponuro pomyślał o tym, jak sam niegdyś zwykł tak robić, i szybko przegnał go ze swoich myśli. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowy, gdy gad się tak zachowywał.
Jak bardzo przypominało to typowego babskiego focha, starał się nawet nie myśleć.
Zarroth parsknął z rozbawieniem gdzieś w jego głowie, lecz umilkł posłusznie, nieurażony. Jeśli już, najbliżej było mu do pogardy...
Czy mógł go winić? Oczywiście, że nie. Ten burzowy smok również powinien przecież go nienawidzić. Wszyscy powinni go nienawidzić. Nawet ta natrętna wilcza dziewczyna, gdyby tylko znała całą prawdę...
Trzasnął drzwiami o wiele mocniej niż wypadało i skierował się na główne zamkowe schody, rozpalając ognik na dłoni. Wymalowane na murach freski w kształcie walczących smoków rozbłysły – jedynie oświetlenie prawdziwym, żywym ogniem wydobywało głębię tworzących je barw i opalizowanie delikatnych drobinek, jakich dodano do farby. Miękki czerwony dywan stłumił ciężkie kroki, a rzeźbiona w motyw kolczastego pnącza poręcz wyglądała jak przelewająca się gęstsza fala mroku. Wpadające przez ogromną rozetę światło dwóch niemal pełnych księżyców zdawało się zupełnie tonąć w czerni pradawnego drewna, zagarniane do jego mrocznego serca.
Archiwum mieściło się tuż obok wielkiej zamkowej biblioteki, na trzeciej kondygnacji zamku Myllhaven, i wraz z nią stanowiło jedno z nielicznych pomieszczeń powszechnego użytku, do którego smoki nigdy nie miały wstępu. Nie było trudne do odgadnięcia, dlaczego tak postanowiono – chyba każdy, nawet najgłupszy człowiek potrafiłby zrozumieć, że zamknięcie ziejącego ogniem gada w pomieszczeniu pełnym zapisanej na kruchym papierze bezcennej wiedzy nie może skończyć się dobrze. Jak każde zamkowe pomieszczenie, to było wysokie, bo rzeźbiony w kwiatowe płaskorzeźby sufit znajdował się tak wysoko, że wątły blask ognika nie mógł przegnać z niego mroku, lecz podwójne wrota o klamkach w kształcie wilczego łba – ragharrańskiego symbolu mądrości – miały nieledwie ponad dwa metry wysokości.
Wilk jako symbol mądrości... Kriggs zupełnie nie pojmował, jak możliwe jest darzenie szacunkiem zwierzęcia i gorącą nienawiścią ludzi, którym było do niego tak blisko.
Cień zatańczył wokół smukłych drewnianych kolumn, pełniących raczej funkcję dekoracyjną niż użyteczną, i miękko roztopił się na barwnych gholobarskich dywanach, tak grubych, że stopa zapadała się w nich niemal po kostkę. Generał krótkim spojrzeniem obrzucił czytelnię, na którą składało się kilka skupisk wyszywanych w roślinne wzory foteli, rozsianych wokół biurek i niskich stolików do kawy, i skierował się do niepozornych drzwi w ścianie wyłożonej mlecznym szkłem. Omal nie potknął się o wielki złoty globus, zbyt skupiony na strzegącym wejścia mężczyźnie, żeby w porę go zauważyć.
Nie ma co, wejście to ty potrafisz zrobić imponujące, roześmiał się Zarroth. To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział od poprzedniego wieczora. Jaka szkoda, że aby obudzić w nim zdrowe emocje, musiał zrobić z siebie kompletnego głupca... Dobrze widział, z jaką ledwością zamkowy strażnik zaciskał usta, nie pozwalając rozbrzmieć śmiechowi. Odwrócił głowę bokiem, by wyraz twarzy stał się mniej widoczny, lecz zupełnie nie przewidział, że przez blask niewielkiej lampki ze staromodną świetlną kulą dodatkowo go uwypukli.
– Potrzebuję dostać się do archiwum – rzucił Kriggs twardym tonem, którym spróbował odratować smutne resztki godności.
Poskutkowało – chłopak zdążył przestraszyć się jego dwukolorowych oczu wystarczająco, by cała wesołość przeszła mu jak ręką odjął.
– Pan wybaczy, generale, ale król Erghon... – zaczął niebezpiecznie wysokim głosem, lecz Mglisty wszedł mu w słowo:
– Król Erghon udzielił mi dożywotniego pozwolenia już wiele lat temu. Nie wiem, gdzieś ty się uchował, że o tym nie wiesz. W tym zamku mam prawo chodzić gdzie mi się żywnie podoba. Dlatego bądź łaskaw otworzyć te burzowe drzwi!
Choć wysoki i dobrze zbudowany, chłystek wydał mu się nagle tak nieznośnie kruchy, gdy w pośpiechu odczepiał od pasa z bronią pęczek pobrzękujących kluczy i dłuższą chwilę nie mógł odszukać tego właściwego. Zniecierpliwiony wyrwał mu go i bez trudu znalazł pasujący. Na bogów, znał kształt wszystkich kluczy do każdych przeklętych drzwi w tym ponurym zamku... Szybko otworzył zamek i zatrzasnął za sobą drzwi, zanim dzieciakowi przyszło do głowy, aby wchodzić wraz z nim do środka.
Zawiesił ognik w powietrzu i powiększył w stopniu wystarczającym, by zalać blaskiem całe duże pomieszczenie. Ciemna boazeria na ścianach, zupełnie pozbawiona ozdób, przez co tak bardzo niepasująca do całego wystroju twierdzy, zalśniła czystością, a ciepły blask wszedł w konkury ze srebrzystą jasnością księżycowej nocy, wpadającą przez wysokie manswerkowe okna. Zupełnie pozbawione witraży, za dnia doskonale oświetlały wszystkie stosunkowo wysokie regały, upstrzone tysiącami opisanych zdawkowo szuflad.
Kriggs zatrzymał się na krótką chwilę i odetchnął głęboko, jeszcze raz zastanawiając się, czego tak naprawdę szukał. Na wszystkich bogów, po co to robił? Co go podkusiło, żeby...?
Szlag. Chyba po prostu był zbyt ciekaw. I wciąż nie potrafił uwierzyć, że ktoś taki jak Lhynne mógłby siać terror. Jak to możliwe, że o tym nie usłyszał? Że nikt jej do tej pory nie złapał? To kłamstwo było szyte naprawdę grubymi nićmi.
Owszem, przemieniała się w ogromnego wilka. Miała siłę wystarczającą, żeby przynieść komuś śmierć. Ale coś takiego...? Była słaba. Była wbrew pozorom bardzo nieśmiała. I była empatyczna, aż do przesady. Była przewrażliwiona na punkcie czyjegoś cierpienia. Obrońca? Jak najbardziej. Ale nie bezwzględny morderca...
A jeśli jednak okaże się, że to prawda? Co zrobisz?
Ty jednak potrafisz mówić? zawołał z przekąsem w odpowiedzi na pytanie Zarrotha. A już myślałem, że zapomniałeś, jak to się robi!
Nie bądź śmieszny, warknął smok. Co zrobisz, gdy okaże się, że ta dziewczyna faktycznie zabijała?
Nic nie zrobię, Zarroth. Jestem ostatnią osobą, która ma prawo wytykać komuś podobne działania.
Smok burknął coś niewyraźnego, lecz nie opuścił jego umysłu. Wciąż czujny, również ciekawy... Zapewne jak zwykle o wiele lepiej znał jego myśli i pragnienia, niż on sam. Doskonale wiedział, czym jest to coś, co pobudzało ciekawość, czego bał się nazywać po imieniu...
Mam ci powiedzieć, głupi człowieku? Zaśmiał się ponuro. A pomyśleć, że my, smoki, czujemy to zupełnie inaczej. Skłonny byłbym założyć się, że ty powinieneś pojmować te sprawy o wiele lepiej niż ja.
Przestań. Nie potrzebuję, by ktokolwiek nazywał coś w moim imieniu, odwarknął mało sympatycznie.
I zawsze jesteś taki drażliwy, gdy ktokolwiek poruszy ten temat. Może ludzie mają rację? Może ty naprawdę powinieneś znaleźć sobie jakąś samicę? Żołnierze gadają, że jesteś taki, bo...
Żadna samica nie jest mi do szczęścia potrzebna, uciął, zanim rozmowa zeszła na najbardziej niepożądany tor.
A więc jesteś szczęśliwy? Skłonnym przypuszczać, że jednak...
To już nie twoja sprawa, czy jestem prawiczkiem, czy nie, jasne? I tak niczego nie zrozumiesz. Ludzie postrzegają to zupełnie inaczej niż smoki. Zmęczonym gestem pomasował skronie i przeklinając pod nosem, podszedł do pierwszego regału z brzegu. Na chybił trafił wyciągnął jedną z szuflad i zaczął przeglądać zgromadzone w niej dokumenty, posegregowane w wytrzymałych teczkach z grubego, nasączonego woskiem papieru.
Przed chwilą mówiłem ci, że rozumiem to o wiele lepiej od ciebie.
Po prostu przestań!
Zarroth wycofał się z niegasnącym rozbawieniem, pozostawiając po sobie do reszty zepsuty humor.
– Będzie mi wypominał doświadczenia łóżkowe – wycedził pod nosem. – Bo ja, kurwa, nie mam co robić, tylko się za babami uganiać.
Umilkł, usłyszawszy poruszenie pod drzwiami. Mógł się domyślać, że dzieciak będzie podsłuchiwać... Smok nie był już rozbawiony – rechotał niemal w głos, serdecznie jak rzadko kiedy.
Ty beznadziejny hipokryto, wykrztusił jeszcze. A więc, po co tu jesteś? Bo coś wspominałeś, ale nie słuchałem uważnie...?
Ze wściekłością wysłał mu pełną wizualizację najbardziej obraźliwego gestu, jaki znał, i z hukiem zatrzasnął szufladę, dopiero wtedy zorientowawszy się, że opatrzona jest niewłaściwą datą. Na burze, w tych czasach Lhynne z pewnością nie było jeszcze w planach, co tu więc dopiero mówić o jakichkolwiek jej zaplanowanych działaniach...
Chwilę mu zajęło, zanim w słabym świetle odnalazł właściwy regał. Otworzył kilka skrytek i wyciągnął z nich dokumenty z Myllhaven i miejscowości w ścisłym pobliżu, następnie przeniósł je do szerokiego biurka pod jednym z okien. Usiadł na obitym skórą krześle i otworzył pierwszy opasły zwitek dokumentów. Dłuższą chwilę przerzucał kartki zapisane zupełnie nieistotnymi informacjami, nim znalazł coś interesującego.
Mężczyzna, lat trzydzieści pięć. Ojciec, mąż. Zabity przez dzikie zwierzę, prawdopodobnie wilka. Rozszarpane gardło. Czysto, humanitarnie wręcz, żadnych dodatkowych obrażeń.
Parę chwil wpatrywał się w kartkę w drżącym świetle ognia. Zbieg okoliczności? Przecież ataki zwierząt się zdarzały. Mało to żelaznych wilków żyło w okolicznych lasach? Zupełnie nie bały się ludzi, nawet za dnia podchodziły niebezpiecznie blisko gospodarstw. Bez problemów dawały się oswoić na tyle, by przyjmować jedzenie bezpośrednio z dłoni śmiałków. I wypadki były w takich sytuacjach niemal na porządku dziennym, choć władze wielokrotnie apelowały, jak należało się w ich obecności zachowywać...
Ale czy Lhynne by kłamała? W dodatku w takiej kwestii?
Szybko zerwał się z miejsca i przeszedł do innego z regałów. Odnalazł spis zarejestrowanych mieszkańców Myllhaven, z niejakim trudem odszukał niemal na ostatnich stronach bohatera nieszczęsnego artykułu. Lars Heyghr, handlarz zagranicznymi towarami.
No tak. Dwukrotnie przesłuchiwany przez służby miejskie po tym, gdy na twarzy jego żony dojrzano paskudne, wolno gojące się siniaki.
Coś ty zrobiła, burzowa dziewczyno...?
Gdy już wiedział, czego szukać, poszło zdecydowanie szybciej.
Lekarz. Lat czterdzieści osiem. Na podstawie zeznań świadków po tym, jak odnaleziono go z poderżniętym gardłem, ustalono, że musiał molestować swoje pacjentki i szantażować je, gdy próbowały szukać ratunku.
Następny handlarz. Pięćdziesiąt dwa lata. Oskarżony o gwałt na mieszkającej w pobliżu młodej dziewczynie. Śmierć na skutek wykrwawienia po tym, jak ktoś dźgnął go nożem w brzuch, doskonale trafiając w aortę.
Nauczyciel. Dwadzieścia osiem lat. Niedługo przed jego śmiercią umorzono śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa jego narzeczonej, w którym przez dłuższy czas był głównym podejrzanym. Zginął z rozerwanym gardłem, kolejny raz winę zrzucono na dzikie zwierzęta.
Bezrobotny, prawdopodobnie żebrak, niezarejestrowany, wiek nieznany. Po tym, jak zgwałcił wracającą ze sklepu późnym wieczorem kobietę, jego odcięta od ciała głowa zawisła nad progiem domu, w którym mieszkały osierocone przez nią dzieci.
Z trzaskiem zamknął teczkę, zaciskając mocno zęby.
– Co ty wyprawiasz, głupia wilczyco? – szepnął, na krótką chwilę zapatrzywszy się na księżycowy krajobraz za oknem. Wysoka zamkowa wieża jak ostrze dobrze naostrzonego miecza wbijała się w sam środek gwieździstego nieba.
Bał się. Ale, na wszystkich bogów, nie tego, co robiła! On lękał się, że ktoś wreszcie mógł skojarzyć wszystkie fakty i wyciągnąć względem niej konsekwencje. I co wtedy...? Czy amnestia, jaka obejmowała Mglistego Rycerza, mogła uchronić ją przed poniesieniem odpowiedzialności? Jak to możliwe, że nikt wcześniej...?
Znali ją wszyscy w tym burzowym mieście. Walcząca mieczem wilkokrwista, w dodatku przemieniająca się w zwierzę jak mężczyzna, znajdowała się na językach od zawsze, obojętnie jak wielu ludzi zamieszkiwało stolicę Ragharranu. Nie była kimś, kogo można było przeoczyć. Nie była kimś, kto potrafił wtopić się w tłum. Dla niego oczywistym było, że w sytuacji powtarzających się ataków wyglądających na te spowodowane przez wielkiego wilka podejrzany powinien być tylko jeden, więc dlaczego straż miejska tego nie dostrzegła?
Czy może... nie chciała dostrzec? Jak by nie patrzeć, dziewczyna skutecznie wymierzała sprawiedliwość wszelkim społecznym mętom. Wątpliwym było, by władze traktowały to jako pomoc, lecz może...
Ze złością zebrał wszystkie dokumenty i odniósł je na swoje miejsca. Drzwi otworzył tak gwałtownie, że pilnujący ich chłopak o mało się nie przewrócił ze strachu. Posłał mu rozeźlone spojrzenie i mijając czytelnię, zatonął między bibliotecznymi regałami. Było przecież jeszcze coś, co musiał sprawdzić...
To jej burzowe Ostrze. Dlaczego materializowało się z ognia, nie mgły? Czy to możliwe, że istniało więcej rodzajów pradawnych mieczy, o których do tej pory nie wiedział? Tak, na tym należało się właśnie skupić. Tylko i wyłącznie na tym.
Jaka szkoda, że nie miał kogo prosić o pomoc...
Bo uwierzę, że ty byś się do tego zniżył, zachichotał Zarroth.
Coś ci dzisiaj humor dopisuje, odwarknął, zgrzytając zębami. Ten smok nieraz go wykańczał. Naprawdę tęsknił za czasami, gdy znajdował się sam we własnej głowie, choć było to tak dawno temu, że na dobrą sprawę powinien dawno o nich zapomnieć...
Mgliści. Na tym poprzestańmy. Należało znaleźć najwiarygodniejsze źródła, najstarsze traktujące o nich teksty i w nich poszukać choćby zawoalowanej odpowiedzi. To doprawdy niefortunne, że w tej chwili był najstarszym żyjącym z legendarnej formacji. Na co im nieśmiertelność, skoro zupełnie nie potrafili utrzymać życia przy sobie i ginęli nieraz kompletnie bezsensowną śmiercią?
Cóż, może gdyby własnoręcznie nie zabił Mglistego Ighora, osobistego strażnika Erghona i człowieka tak starego, że mało kto pamiętał, ile faktycznie miał lat, wszystko byłoby znacznie prostsze.
– Jak na tak starego wojownika, walczył wyjątkowo beznadziejnie – skwitował pod nosem, rozpalając mocniej ognistą kulę.
Wszystko wskazywało na to, że nie dane mu będzie zasnąć tej nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz