Rzeczywistość Lhynne już dawno temu rozprysła się na milion kawałków. I nie byłoby to może szczególnym problemem, gdyby nie to, że obraz, jaki wyszedł po piekielnie trudnym sklejeniu wszystkich elementów, okazał się różnić od swego pierwowzoru. Niebezpiecznie wręcz różnić...
Na wszystkich bogów, dlaczego powiedziała o tym Kriggsowi? Czy naprawdę aż tak bardzo nie miała instynktu samozachowawczego? A może winne wszystkiemu było samopoczucie, bo rzeczywiście czuła się wtedy jak przeżuta i wypluta przez ogromnego smoka... co, biorąc pod uwagę podejrzany sen, nie musiało wcale tak bardzo rozmijać się z prawdą.
Świat Lhynne nie był czarno-biały. Dobrze rozumiała, że nie ma czegoś takiego jak bezwzględne zło, nieposiadające żadnej konkretnej przyczyny bezmyślne okrucieństwo. Takie przypadki zdarzały się jedynie raz na jakiś czas, lecz nawet one, jeśli im się bliżej przyjrzeć, z pewnością posiadałyby parę skaz. Podobnie jak nie ma ludzi całkowicie dobrych...
Cóż, nie ma absolutnego zła. Natomiast istnieje coś, co jest złamanym dobrem. Niewinnością ukróconą w brutalny sposób... efektem zawiedzionego o jeden raz za dużo zaufania. Jest skrzywienie wynikające z tego szarego nieszczęścia. I są osoby szczególnie na te czynniki podatne.
Niegdyś uważała, że to nie jest ona. Uparcie odrzucała tę cząstkę własnego życia, wręcz zapominała o tym, co robiła, gdy pozwalała jej sobą zawładnąć. Oddzielała Wilczycę od Lhynne grubym, nieprzekraczalnym murem, i choć spajająca go zaprawa była na tyle luźna, że mogła co jakiś czas podejrzeć, co działo się po drugiej stronie – ot kontrolnie sprawdzić, co wyczynia ta druga, by mieć choćby minimalne pojęcie, jak wygląda sytuacja – nigdy nie pozwalała sobie na nic więcej. Wilczyca była kimś innym, obcym. Była nią... ale jednak nie do końca. Wilczyca z całą pewnością nie posiadała ludzkiej formy, w pewnym sensie cały jej umysł przypominał o wiele bardziej wilczy niż człowieczy. Wilczyca odcinała się od swojego człowieczeństwa, identycznie jak Lhynne odcinała się od Wilczycy, woląc udawać, że nic, czego dopuszczała się tamta, wcale nie miało miejsca.
Choć przecież wiedziała. To nie było rozdwojenie jaźni w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jakże mogłoby być, skoro ta siedząca na samym dnie jej zepsutego serca mroczna cząstka wręcz przyklaskiwała działaniom tej drugiej? Po prostu tak było łatwiej odpędzić dławiące wyrzuty sumienia, odciąć się od nich, zatrzasnąć im drzwi przed nosem, jak uciążliwemu sąsiadowi kolejny raz mającemu pretensje o nic. Trzasnąć z rozmachem i zapomnieć... próbować dalej żyć po swojemu.
Wilczyca to rozumiała. Nie miała jej niczego za złe, choć nieraz wyczuwała z jej strony drobną iskrę politowania.
To było trudne, pewnie dlatego tak wiele czasu minęło, nim zdecydowała się zmierzyć z własnymi demonami. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że jeszcze długo traktowałaby je jak uciążliwy kurz, zamiatany pod dywan zapomnienia i udeptywany z mściwą satysfakcją dla lepszego efektu, gdyby właśnie nie ta żałosna chwila słabości przy Mglistym. Tego irracjonalnego strachu, że w jakiś sposób bogowie się dowiedzą... Cóż, nigdy nie była szczególnie religijna, lecz w tym jednym momencie paniczny strach o to, że ci wreszcie ją dostrzegą i ukarzą, nie zgadzając się, by ktoś taki otrzymał największy możliwy dar w postaci Mgielnego Ostrza, złapał ją w kleszcze czystej, zwierzęcej niemal paniki. Paniki zasnuwającej wzrok przyprawiającą o mdłości żółcią, zmuszającej mięśnie – nawet te pocięte i pozszywane z trudem przez medyków – do bolesnego napięcia, pobudzającej wilczą cząstkę do gotowania się na ucieczkę. Tylko dokąd mogłaby uciec, gdyby faktycznie postanowili zareagować? Nie było miejsca, w którym mogłaby ukryć się przed wszechmogącymi. Dlatego właśnie ten burzowy impuls zmusił ją do otwarcia ust i wyznania wszystkiego jak na przedśmiertnej spowiedzi.
Dopiero teraz zmagała się z kolejną dawką wyrzutów sumienia, nie potrafiąc uwierzyć, jak mogła do tego stopnia stracić nad sobą kontrolę.
Była rozbita. I naprawiona... lecz przecież nie da się dobrze walczyć niegdyś złamanym mieczem. Owszem, można go przekuć na nowo, ale nigdy już nie będzie taki sam. Nigdy nie będzie leżał w dłoni w identyczny sposób, nigdy nie zdołasz zaufać jego klindze do tego stopnia, jak robiłeś to kiedyś, już zawsze będziesz mieć przed oczami to, jak pęka. Podczas walki nie zdołasz opędzić się od gorączkowego zamartwiania się, czy wytrzyma tym razem.
Lhynne już raz straciła zaufanie do mężczyzn. Widziała wiele ich okrucieństwa – wśród wilkokrwistych kobiety nie miały szczególnie wielkiego znaczenia, większości samców służąc jedynie jako ozdoby domostw i gwarancja zachowania ciągłości rodu. Jej plemię nie było wyjątkiem. Choć ojciec traktował ją i matkę z należytym szacunkiem, choć dla niego były istotami wobec świata równie ważnymi i wartościowymi, jak on sam, nie można było tego samego powiedzieć o sąsiadach zamieszkujących osadę. Od samego początku patrzyli na jej rodzinę jak na swego rodzaju anomalię, coś w swojej groteskowości tak niesamowitego, że aż śmiesznego, lecz dopóki autorytet jej ojca – silnego wilczego wojownika – roztaczał się nad nią jak ochronny parasol, nikt nie mógł zrobić jej otwarcie krzywdy. Jednak gdy złamała odwieczny zakaz i pozwoliła, by wilcza natura ją opanowała... odkąd otworzyła drogę Wilczycy i zmieniła się pod wpływem rozkosznie srebrzystych księżyców w pełni, przestała być nietykalna.
Zbuntowała się. Przyniosła hańbę rodzinie. A więc niezależnie od woli potężnego ojca, została banitką.
Widziała cierpienie innych kobiet. Widziała wyraz ich oczu, gdy raz w miesiącu serca wyrywały im się do grającego w duszy wilczego wycia – widziała ich rozpacz, niezrozumienie... rezygnację. Wilkokrwiste kobiety nie wierzyły w poprawę swojego losu, poddawały się woli mężczyzn, bo sądziły, że tak właśnie należy robić. Pokornie wykonywały powierzone im zadania, schylały głowy, witając przywódców, wychowywały szczenięta, dbały o płonące w centrum osady ognisko i jedynie we własnym gronie posiadały odwagę do wyrażania zdania, choć i tam ubierały je w oględne słowa i niedomówienia, zrozumiałe jedynie dla najbliższych przyjaciół. Zmagały się nieustannie z dzikością własnych partnerów, nie mając prawa jej zaradzić. Nie mając prawa zadecydować o sobie samych, wybrać ścieżki, którą pragnęły podążać...
Lhynne nigdy nie była taka. Ale nigdy też nie przypuszczała, że to może mieć aż takie konsekwencje. I że pogarda, z jaką się spotka, gdy uwolni wilczą duszę, będzie aż tak dojmująca i zasieje w jej sercu takie spustoszenie.
Jakiekolwiek plemię by nie było, stanowiło z nią jedność. Tak jak wilki nie potrafią żyć bez swojej rodziny, tak wilkokrwiści nie umieją na dłuższą metę funkcjonować bez pobratymców. Wypędzenie z plemienia, przyszycie łatki zdrajcy i odszczepieńca to najgorsza kara, znacznie dotkliwsza nawet od śmierci.
Samotne wilki zawsze mają spaczone umysły.
Pamiętała ich tak dobrze, jakby to zdarzyło się wczoraj. Stojąc przy kamiennym parapecie w niewielkiej sali szpitalnej i bezmyślnie wyglądając przez okno na lśniące czerwoną dachówką kamienice, skąpane w promieniach powoli wznoszącego się po niebie słońca, mogła ze wszystkimi szczegółami przytoczyć tamte dni. Zaciskała dłonie w pięści aż do bólu, za nic mając łamiące się paznokcie i występujące na skórze wybroczyny. Na bogów, dłonie i tak miała zniszczone od miecza – drobne i filigranowe, ale pokryte szorstkimi odciskami, jak to więc mogło jej zaszkodzić...?
Uszy kaleczyło głośne wilcze wycie. Wrogie warkoty dobywały się zewsząd, oceniające spojrzenia bez słów krzyczały: „jesteś nikim! Nigdy nie będziesz częścią stada!”. „Niewłaściwa” – mówiły bezcielesne głosy, szepty syczały, wtórując im: „uszkodzona!”. Ból zmaltretowanego ciała stawał się nie do wytrzymania, myśli zaczynały się ze sobą plątać, coraz częściej odchodząc gdzieś w niebyt, do spraw tak błahych, że zakrawało o absurd roztrząsanie ich właśnie teraz. Trwała w wilczym ciele, w jakiś sposób to właśnie w tym upatrując gwarancji bezpieczeństwa – bo przecież wciąż istniało jeszcze coś, co mogli jej uczynić...
Tym, co w Lhynne budziło największy wstręt i jednocześnie najsilniejszą wściekłość, było odebranie kobiecie godności. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby na coś takiego pozwolić. Prędzej by zginęła! Trwała więc w wilczej skórze, szczerzyła wściekle lśniące szkarłatem zębiska, kłapała z groźbą szczękami, ilekroć ktoś zbliżył się na więcej niż metr, uszy płasko tuliła do czaszki, niemal więc ginęły w zjeżonej czarnej sierści.
Nie myślała już racjonalnie. Na bogów, przecież oni ją znali! Wychowała się wśród nich! Podkradała warzywa z ogrodu starego Ghermego i uciekała przed jego przekleństwami, skacząc ponad niskim płotem, lecz jakoś tak bez przekonania, za każdym razem dobrze czując, że w jego zachowaniu więcej jest poczucia obowiązku i zasadności niż faktycznej złości. Zmuszała jednookiego Funkiego, by pokazywał jej podstawowe zamachy mieczem. Ghalar i Thorrin objaśniali jej zasady polowania na drobniejszą zwierzynę i nigdy nie żałowali mrożących krew w żyłach opowieści przy wieczornym ognisku. Krotte nosił ją na rękach, gdy była małym dzieckiem, i podrzucał wysoko, aż krzyczała z radości i ekscytacji, machając nóżkami i rękami, ku zgrozie obserwujących to z pewnej odległości rodziców. Ufała mu, że nigdy jej nie upuści.
A ci młodzieńcy? Uczyła się czytać i pisać razem z nimi, wspólnie wykręcali numery młodszym szczeniętom i statecznym dorosłym, nie raz i nie dwa traktującym ich kijami i bardziej przykrym słowem. Pomagali jej spamiętać daty, gdy podczas nauki historii okazało się, że cyfry nawet w takiej postaci są dla niej niemożliwe do pojęcia, wymyślając wierszyki, przez które śmiała się do rozpuku i nie potrafiła uspokoić przez długi czas.
Nie myślała jasno, tak... Pewnie gdyby znajdowała się w pełni władz umysłowych, pamiętałaby o tym wszystkim. Zrozumiałaby, że do tego kroku nie posunie się żaden z nich, a nawet jeśli – reszta zaprotestuje gorąco. Być może gdyby potrafiła wtedy zdrowo kalkulować, jak teraz, w tym upatrywałaby szansy na ratunek – gdyby członkowie plemienia zwrócili się przeciwko sobie, zapanowałby chaos, który mogłaby wykorzystać na ucieczkę, a potem wrócić, gdy emocje opadną... niestety wtedy to jej dzika cząstka miała całkowitą władzę nad słabnącym ciałem. Wilczyca chciała się bronić, choćby za cenę własnego życia, w twarzach i zwierzęcych sylwetkach nie dostrzegając niczego znajomego. Wszystkich miała za wrogów, bo wszyscy wystąpili przeciwko niej. Święcie przekonana, że w takim razie zdolni są do czegokolwiek.
Tak dobrze to pamiętała... choć już minęło przecież wiele lat.
Pamiętała, jak ktoś się na nią rzucił. Walczyła wtedy dzielnie, przez zalewającą ślepia krew nie dostrzegając na dobrą sprawę z kim miała do czynienia. Rozumiała jedynie tyle, że wilk jest o wiele większy i silniejszy od niej... lecz wcale nie tak zwinny, jak powinien, by spróbować ją złapać. Pamiętała, jak wywinęła mu się instynktownie, zanurkowała pod nim i sprawnym ruchem wczepiła w gardziel. Pamiętała, jak zaczęła szarpać, rzucając łbem na boki całą siłą mięśni, jak uderzała łapami, celując wyżej, prosto w jego ślepia, jak skamlała z żałości i kipiącej wściekłości jednocześnie, słysząc jego rozpaczliwy, bolesny skowyt. Pamiętała, jak złapał ją łapami, objął niczym kochanek i przyciągnął bliżej – prawdopodobnie zupełnie odruchowo, bo to było jedyne, co mógł w tej chwili uczynić, czekając na ratunek braci – a ona spanikowała, gdy znalazł się tak blisko, i rozluźniła chwyt. Krew trysnęła wtedy na wszystkie strony, przesiąknęła powietrze metalicznym zapachem, od którego poczuła trudne do pohamowania mdłości, ale nawet jeśli chciałaby zwymiotować, nikt nie zamierzał zapewnić jej na to czasu – kolejne ciała pojawiły się jakby znikąd. Przygniotły ją do ziemi, zaczęły rwać i drapać skórę...
Kobiety protestowały. Tak, to był właśnie ten historyczny moment, gdy uległe samice postanowiły się zbuntować i uratować siostrę. Wciąż w głowie siedział jej krzyk jednej z nich, wcale nie jej matki, gdy w swojej żałosnej ludzkiej postaci rzuciła się w najgorszą kotłowaninę. Złapała jednego z wilków za gęstą sierść na potężnym karku i szarpnęła, jakby miała nadzieję, że zdoła zdjąć ogromnego samca z ofiary, wtedy jednak z tłumu mężczyzn, którzy jedynie przyglądali się jatce, wystąpił jej mąż. Wilki szarpiące Lhynne zamarły, czas na krótką chwilę zatrzymał się w miejscu...
– Nie będziesz wkraczać między mężczyzn! – ryknął i z rozmachu uderzył ją w twarz. – Nie masz prawa, durna kobieto! – Patrzył na nią z nienawiścią w na wpół wilczych oczach, jak korzyła się u jego stóp, trzymając za płonący bólem policzek. W takich chwilach nawet kobiety zachowywały się jak wilki – na kolanach podpełzła do jego stóp, zaczęła prosić go o wybaczenie, ocierać się o potężne ciało, szukając z nim kontaktu, jej głos najbardziej ze wszystkiego przypominał skomlenie...
Lecz w nim nie obudziło to litości. Odrzucił ją od siebie kopnięciem, mógł powrócić do oglądania widowiska. Gdy przeniósł wzrok na dyszącą na ziemi Lhynne, w jego twarzy pojawiło się coś takiego...
– Żadna z was nie ma prawa mienić się wilkiem! – powiedział głośno i dobitnie, tak by słyszeli go wszyscy zebrani. Wycelował drżący palec w wilczycę. – Zanieczyściłaś dobre imię wszystkich wilkokrwistych, dziewko!
Tak właśnie traktowało się u nich kobiety. Jak rzeczy. Jak nic nieznaczące śmieci. Miały całkiem dobrze w życiu... pod warunkiem, że nie wychylały się przed szereg. Bo gdy miały odwagę, by pokazać drzemiącą w nich siłę, dumne grono mężczyzn za cel upatrywało sprowadzenie ich do pionu. Czy może raczej do poprzedniej uległej pozycji. Mężczyźni mieli się za władców świata, a młode kobiety nie miały zupełnie nic do powiedzenia.
Jeśli nie urodziłaś się mężczyzną, w oczach świata byłaś nikim... Lhynne przekonała się o tym wiele razy, a rzeczywistość, jaką napotykała, wręcz wykrzykiwała jej te słowa na każdym kroku. Nie tylko wtedy, gdy wreszcie, obolała i pokaleczona ostrymi wilczymi zębami, musiała w popłochu uciec do ciemnego lasu za osadą i skryć się wśród drzew. Ulice wiosek i miast w całym Ragharranie przypominały jej o tym z pełnym wymiarem brutalności.
Zawsze potrafiła obserwować. To właśnie było tym, co niejednokrotnie uratowało jej życie w tych pierwszych miesiącach od wypędzenia, gdy dopiero zaczynała się przekonywać do tego, że równie dobrze zamieszkać może wśród zwyczajnych ludzi, zamiast wiecznie kryć się w kojącej zieleni lasu. Podchodziła nieraz pod same okna rozległych domostw w górskiej miejscowości nieopodal osady, z której podchodziła, i ciekawie podglądała toczące się w nich życie. Chłonęła je jak najlepszą powieść, z zapartym tchem śledziła wypadki... ale nieraz nie potrafiła uwierzyć własnym oczom. Czuła się, jakby oglądała jakieś groteskowe w swym okrucieństwie przedstawienie teatralne.
Nic nie wyglądało tak, jak powinno, co szybko sprowadziło młodą, pełną ideałów dziewczynę na pozycję wiecznie sceptycznej pesymistki, z ogromną dozą nieufności podchodzącej do jakichkolwiek przejawów dobra.
Mężczyźni zawsze mieli się za panów. Przyznawali sobie niepodzielne prawo do podnoszenia ręki na swoje żony. Sami udzielali sobie pozwolenia na kontrolowanie ich życia. Wymagali wierności, podczas gdy wielokrotnie łamali własne przysięgi, nieraz szukając przygód w publicznych domach, przypominających piekło dla młodych, nieposiadających wyboru niewiast, których jedynym przewinieniem okazywała się nieprzeciętna uroda. Właśnie obserwując coś takiego, ostatecznie przebudziła Wilczycę...
A potem wszystko potoczyło się jak z płatka. Wystarczyło, że obserwowała... a Wilczyca zapamiętywała. I robiła potem swoje.
Zagryzła z całych sił zęby, zacisnęła powieki. Przez chwilę miała wrażenie, że upadnie, tak zakręciło jej się w głowie. Wierna Khrimme rozbudziła się z drzemki i dopadła do niej jednym susem, potężnym skrzydłem zawadzając o szpitalne łóżko tak, że aż przesunęło się po podłodze z przejmującym zgrzytem. Wtuliła się kolczastym łbem, dźgnęła zdecydowanie już na to za dużym nosem, zmuszając swoją panią, by objęła ją ramieniem. Ogromnymi rogami omal nie wplątała się w jej włosy, dmuchnięciem gorącego powietrza niebezpiecznie podwiała zgrzebną koszulę nocną. Lhynne nawet na to nie zwróciła uwagi.
Na bogów... dlaczego mu o tym powiedziała?
Kriggs mógł z nią teraz zrobić wszystko. Jako generał nie stanowił może władzy sądowniczej, lecz miał wystarczająco szerokie kompetencje, by szepnąć komu trzeba parę słów i pchnąć sprawę dalej. Nie chciało jej się wierzyć w amnestię obejmującą Mglistych – to brzmiało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Jak jedna z tych baśni, w które zasłuchiwała się w dzieciństwie, zawsze kończących się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”. Nawet jako dziecko ani przez chwilę nie wierzyła, że mogłyby być prawdziwe.
Tylko że właściwie... dlaczego on miałby kłamać?
Nie powinien puścić jej czegoś takiego płazem. Lhynne niejako przyznała mu się do morderstwa... czy raczej wielu morderstw, dokonanych na przestrzeni kilku nieskończenie długich lat. Coś takiego karało się śmiercią, zwłaszcza że znaczna większość jej ofiar była ludźmi naprawdę wysoko postawionymi, odpowiednio wpływowymi, by ich rodziny miały mieć odwagę domagać się zadośćuczynienia. Gdyby ktokolwiek jeszcze się dowiedział...
A jednak była tutaj już tydzień. Odwiedzający ją uzdrowiciele nie sprawiali wrażenia, jakby cokolwiek złego miało się stać – pompowali w jej ciało takie ilości energii i leczniczej magii, że już po dwóch dniach była w stanie o własnych siłach pójść do łazienki i wziąć upragniony prysznic. Rana na brzuchu zasklepiła się błyskawicznie, pozostawiając po sobie ledwie widoczną bliznę, która również niebawem powinna odejść w zapomnienie. Wspominali wprawdzie, że wciąż nie da się stwierdzić, czy aby na pewno wszystkie narządy wewnętrzne działać będą tak, jak powinny, lecz żaden nie zdradzał się z czarnymi myślami, jeśli jakieś posiadał. Organizm, dodatkowo wzmocniony Związaniem z Mgielnym Ostrzem, dochodził do siebie w niewiarygodnym tempie. Z pewnością nikt nie poświęcałby jej takich ilości czasu i magii, gdyby za parę dni miała zawisnąć, prawda?
Ta niepewność, co ją czekało, była chyba najgorsza ze wszystkiego.
Aż podskoczyła, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi sali. Odruchowo rozejrzała się wokół w poszukiwaniu jakiejś broni, choć już za moment wydało jej się to cokolwiek idiotyczne. Kto odważyłby się jej zagrozić, gdy przy sobie miała młodego smoka? Khrimme była już tej wielkości, że z ledwością mieściła się w ciasnym przejściu, dostosowanym jedynie do ludzi – zabicie ewentualnego natręta byłoby dla niej dziecinną igraszką.
Dopiero po następnej sekundzie przypomniała sobie o Mgielnym Ostrzu. Na burze, jakie to było skomplikowane... A pomyśleć, że w tym czasie zdążyła zupełnie odruchowo ułożyć dłoń w pozycji Przywołania, choć nadal nie wiedziała, czy aby na pewno robi wszystko dobrze. Ciekawe, że nawet pamiętając o tej wspaniałej broni, tęskniła za swoim zupełnie zwyczajnym stalowym mieczem.
Dopiero gdy pukanie rozległo się ponownie, zdała sobie sprawę, że to musiało być naprawdę coś nowego. Uzdrowiciele zawsze wchodzili bez zaproszenia, z góry zakładając, że tutaj nie mogła zajmować się niczym niewskazanym, czego mogłaby się wstydzić. Całe szczęście, że wciąż szanowali jej prywatność, gdy wybierała się do łazienki...
– Proszę! – zawołała z ogromnym opóźnieniem. Kimkolwiek był gość, z pewnością zdążył się już mocno zniecierpliwić.
Przez myśl przemknęło jej, czy by nie wskoczyć szybko do łóżka i nie udać, że przez cały ten czas spała. Na to było już jednak za późno – klamka drgnęła, drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem zamalowanych białą farbą zawiasów, niezabezpieczonych pewnie dokładnie, gdy odświeżano całe pomieszczenie. Z pogrążonego w lekkim półmroku korytarza wszedł dość wysoki, szczupły mężczyzna o dumnym spojrzeniu i ostrych rysach. Duże usta kryły się pod sumiastym wąsem, nieprzyjemnie kontrastującym z pociągłą, niemal szczurzą twarzą, a jasne oczy w czystym odcieniu błękitu szybko namierzyły Lhynne w okolicach okna. Odziany w fioletową liberię z rzeźbionymi, malowanymi na złoto guzikami, człowiek skłonił jej się zamaszyście, jedną z osłoniętych białą rękawiczką dłoni chowając za plecami, i wyprostował szybko z pełnym uniżoności uśmiechem.
– Witam szanowną panią – odezwał się, uśmiechając uprzejmie. Wzrok uciekł mu w stronę szpitalnej koszuli, lecz szybko zdołał się opanować, udając, że nie zwrócił na nią większej uwagi.
– No witam – mruknęła Lhynne niepewnie, profilaktycznie cofając się o jeden krok. Plecami natrafiła na parapet i zaklęła w myślach. Khrimme poderwała łeb i zawarczała głęboko, szczerząc wilcze zębiska, spomiędzy których na nijaką posadzkę wyskoczyło parę różnokolorowych iskier.
Mężczyzna nieco się zawahał, zezując w stronę smoka. Widać jednak nie miał z tymi zwierzętami do czynienia pierwszy raz w życiu, bo zdołał przełknąć obawę i dokończyć pewnym siebie głosem:
– Kareta na panią czeka.
Lhynne dłuższą chwilę przyglądała mu się jak niespełna rozumu. Nie była w stanie nie zauważyć, że miał na sobie stanowczo za wąskie granatowe spodnie i wysokie czarne buty z pozłacanymi klamrami. Z pewnością nie mógł być byle kim...
Na bogów, przecież tacy eleganccy panowie nie proszą na rozprawy sądowe, pomyślała ze złością. Potrząsnęła głową, mając nadzieję, że w ten sposób zmusi niepokorne myśli do ustawienia się w karnym, uporządkowanym szeregu.
– Przepraszam – wydukała, gdy już przypomniała sobie przy okazji, jak używało się głosu – ale jaka znowu kareta?
Mężczyzna odchrząknął, niemal teatralnym gestem wyjął z kieszeni liberii sporą kopertę i podsunął jej z szacunkiem, trzymając w wystudiowanym geście. Znowu pokłonił się w pas, nie śmiąc nawiązać kontaktu wzrokowego, gdy zbliżyła się o krok.
To wyglądało już bardzo podejrzanie. Wzięła kopertę i niepewnie obróciła ją w palcach, natrafiając na czerwoną pieczęć z charakterystycznym herbem przedstawiającym owiniętą smoczym ciałem zamkową wieżę. Dłuższą chwilę wahała się nad przełamaniem jej – zalegające w żłobieniach wosku wiązki złota czyniły ze stempla prawdziwe dzieło sztuki. Wręcz nie wyobrażała sobie, że mogłaby je ot tak zniszczyć... Dopiero chrząknięcie zaskakującego gościa przywołało ją do porządku. Nieumiejętnie rozpakowała list i wczytała się w wypisaną odręcznie treść. Ktokolwiek ją sporządził, miał naprawdę elegancki styl pisma – ozdobny, lecz wciąż czytelny. Sama kartka, tłoczona subtelnymi roślinnymi motywami na krawędziach, również wyglądała jak coś, co kosztowało przynajmniej tyle, ile wynosiła miesięczna kwota, wpłacana na jej konto przez troszczących się rodziców. A rodzice do skąpych bynajmniej nie należeli.
Zmartwiała, zorientowawszy się, że to, co trzyma w dłoniach, jest niczym innym, jak zaproszeniem do samego zamku królewskiego i na audiencję u panującej pary. Twórca listu w pięknych słowach zapewniał adresatkę, jakie to wygody miały na nią czekać, dzięki czemu przed oczami Lhynne odmalował się obraz naprawdę piękny... lecz zupełnie nieprawdopodobny.
– To chyba jakieś nieporozumienie – wydukała, chowając list z powrotem do koperty. Spróbowała oddać ją gościowi, lecz ten cofnął się i uniósł ręce w obronnym geście.
– Ależ nie, jestem więcej niż pewien, iż trafiłem pod właściwy adres. – Tym razem jego uśmiech był już nie tylko wystudiowaną maską uprzejmości, a prawdziwym objawem dobrotliwego rozbawienia. Pomimo niezachęcającej aparycji, miał w sobie coś, co kazało Lhynne z miejsca go polubić. Może te iskierki z trudem skrywanego poczucia humoru, migające w oczach, ilekroć napotkał na jej głupią minę? Cóż, potrafiła docenić ludzi o wesołym usposobieniu, nawet jeśli czasem śmiali się z niej samej. A pewnie była wystarczająco zabawna, żeby nawet najbardziej poważny człowiek burzowego świata przynajmniej lekko skrzywił wargi na jej widok...
– Niemożliwe – zaparła się, starając pogodzić z tym, że nie ma komu oddać przesyłki. Wreszcie, z braku lepszego pomysłu, odłożyła ją na parapet z aż przesadną delikatnością. – Kto chciałby zapraszać na zamek właśnie mnie? – Roześmiała się nieco na siłę. – Znaczy wiem, jestem dość charakterystyczną postacią, nie będę tu panu mydlić oczu fałszywą skromnością, ale... to już chyba lekka przesada.
– Nic z tych rzeczy. – Czy on naprawdę puścił jej oko? – To właśnie o panienkę chodzi, panno Lehann'rive. Jego wysokość król Erghon pragnie poznać nową Mglistą. To jest doprawdy jak najbardziej odpowiednia okazja do zaproszenia. Jego wysokość planuje pogratulować panience osobiście. Wszystkich Mglistych Rycerzy od lat wita się z najwyższymi honorami, zwłaszcza że nowi w waszych szeregach to rzadkość. – Ostatnie z pewnością dodał od siebie, zmieniając nieco ton wypowiedzi. Po chwili dorzucił jeszcze: – Poczekam na panienkę w korytarzu. Proszę ubrać się i przygotować w swoim tempie, nikomu się nie śpieszy.
I odszedł, zamykając za sobą drzwi z delikatnością, o jaką nigdy nie podejrzewałaby mężczyzny.
Na bogów, jaka była nietolerancyjna...
Dłuższą chwilę stała tak i patrzyła przed siebie z głupim wyrazem twarzy. Khrimme trwała obok zupełnie nieruchomo, śledząc ją czerwonymi ślepiami o nieco rozszerzonych zaciekawieniem źrenicach, i nie narzucając się czekała, aż wilkokrwista podejmie następny krok. Końcówka ogona drgała jej niespokojnie, zdradzając niecierpliwość, lecz oprócz tego nie dawała po sobie poznać rozsadzającej ją energii. Lhynne była pod wrażeniem, bo myśli wręcz kipiały jej natychmiastową chęcią przeżycia nowej przygody, czymkolwiek by ta nie była...
Może i ciężko było to sobie przyswoić, ale przecież wciąż miała do czynienia z dzieckiem. Ważącym tyle, co bojowy jednorożec w pełnym rynsztunku, ale jednak dzieckiem, w dodatku takim, które nie bawiło się już od kilku dni, nie zamierzając odejść od jej łóżka na dalej niż parę metrów.
Westchnęła ciężko i spróbowała wziąć się w garść. Zmęczonym wzrokiem powiodła po pustym, białym pomieszczeniu, szukając jakiejś podpowiedzi, nim zdecydowała się wreszcie podejść do niewielkiej torby podróżnej, stojącej obok nijakiej szafki na rzeczy osobiste. Uklękła z wyuczoną ostrożnością na podłodze, rozpięła kilka guzików pakunku i szybko przejrzała rzeczy przyniesione przez Kriggsa, chcąc się zorientować, czym w ogóle dysponowała.
Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić szok, w jaki wprawił ją widok całkiem zgrabnej kolekcji niezbędnych utensyliów. Zastanowienie, jakim cudem chciało mu się tego wszystkiego szukać, na chwilę wyparło nawet lekki niepokój spowodowany myślą, że obcy facet ewidentnie grzebał w szufladzie z jej bielizną. Krzywiąc się bardziej z szoku niż zniesmaczenia, obejrzała pod światło majtki i skąpy biustonosz, a następnie parsknęła takim śmiechem, że mogła być pewna, iż musiało ją słyszeć pół szpitala.
Co za burzowy facet... Wyobrażenie sobie, jak musiał się czuć, otwierając jej szafę, było wprost wyborną metodą na poprawę humoru.
Co się dzieje? spytała Khrimme, przechylając łeb jak pies. W jej oczach czaiło się pytanie podszyte pewną dozą politowania. Co cię tak bawi?
Jak myślisz, był bardziej przerażony i zawstydzony, czy zafascynowany? Lhynne dłuższą chwilę miętosiła materiał w dłoniach, zanim zdecydowała się przebrać.
A po co ci to wiedzieć? Smoczyca była wręcz rozkosznie niewinna.
No właśnie... Po co? Jakakolwiek reakcja mężczyzny nie była, sprawiała jej niemal chorą satysfakcję. I może mogła popchnąć go do jakiegoś działania...?
Tak zawsze śmiała się z zakochanych kobiet, a sama nie była lepsza niż one. Ale czy to źle? Kriggs musiał mieć ją za podlotka, starszy o ładnych kilkanaście lat, ale z pewnością nie mógł nie zauważyć eleganckich koronek i podkreślających kobiecość strojów. Z jakiegoś powodu nie czuła się zawstydzona faktem, że mógł w tym wszystkim przebierać, a raczej... usatysfakcjonowana? A, niech sobie facet obejrzy raz w życiu coś ładnego, uznała wreszcie, nie powstrzymując dłużej wypływającego na usta uśmiechu.
Ucieszyła się, natrafiwszy również na zestaw do makijażu. Nigdy nie wychodziła z domu bez powiek podkreślonych czernidłem, więc fakt, że generał i o tym pomyślał, okazał się bardzo miły. Zwłaszcza że przecież większość na jego miejscu zupełnie by sprawę zignorowała, mając gdzieś, że w ogóle mogłaby czegokolwiek potrzebować...
Może jednak ją lubił? Kto wie...?
Przebrała się w proste czarne spodnie i długą tunikę z kapturem, w których zwykle wybierała się na treningi. Był to strój wygodny, zupełnie niewymagający i kompletnie przy okazji nijaki, ale nie mogła wybrzydzać – w i tak wypchanej po brzegi torbie nie znalazła niczego więcej. Nie mogła wymagać, by samotny mężczyzna do tego wszystkiego znał się na modzie, prawda? To właśnie w takim wydaniu widział ją najczęściej, bo rozwiązanie było najlepsze, jeśli należało się szybko przebrać przed zajęciami z szermierki. Po prostu wziął to, co do czego był pewien. Niezbyt nadawało się na audiencję w zamku, ale cóż poradzić...
Jeśli dobrze się zastanowić, żadne z jej ubrań nie było na taką okazję odpowiednie. Choć uwielbiała dobrze wyglądać, z pewnością nie posiadała nigdy odpowiednich funduszy, by stroić się tak jak Vivienne. Miała sporo lepszych kreacji, lecz stroje budzące szacunek wśród mieszczaństwa na dworze królewskim musiały uchodzić za nieco lepiej utrzymane łachmany.
Uczesała ścięte do ramion włosy i szybko jeszcze raz przejrzała się w małym lusterku. Prócz tego, że jej skórę wciąż znaczyła chorobliwa bladość, rzucająca się w oczy nawet mimo zwykle i tak jasnej karnacji, wyglądała zupełnie zwyczajnie. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze kilka dni temu miała umrzeć, wykrwawiwszy się po ciosie Mgielnym Ostrzem...
Na źródła burz. Czy aby właśnie nie stała się drugą w historii osobą, która przeżyła atak taką bronią? Jedyna wilkokrwista przemieniająca się w wilka, jedyna wilkokrwista ze smokiem, jedyna wilkokrwista z Mgielnym Ostrzem... Tego było za dużo, nawet jak na łaknienie uwagi, jakie prześladowało ją od dawna, odkąd tylko wylądowała wśród ludzi sama jak palec.
Wrzuciła lusterko do torby, zamknęła ją i zarzuciła sobie na ramię. Bez ubrań wydała się nagle znacznie mniejsza i poręczniejsza, lecz i tak w pewnym momencie w myślach błysnął jej pomysł, by wręczyć bagaż Khrimme. Zrezygnowała, gdy smoczyca posłała jej ociekające dezaprobatą spojrzenie i odwróciła się przodem do drzwi, nie ubierając oburzenia w zrozumiałe słowa. Westchnęła tylko ciężko i jako pierwsza wysunęła się na korytarz. Pożegnała się z zespołem uzdrowicieli, przyjmując zdecydowanie zbyt dużą dawkę życzeń rychłego powrotu do zdrowia, i skierowała się w stronę czekającego na nią przy schodach mężczyzny, gdy ktoś złapał ją za nadgarstek.
– Niech pani poczeka – powiedział najstarszy z zespołu medycznego – posiwiały, lecz wciąż trzymający się zaskakująco prosto mężczyzna o dużych oczach kryjących się za szkłami okularów w cienkiej oprawie. Zaniepokoiła się, doszukawszy się w jego twarzy niechęci i pewnej obawy, jakby to, co planował jej powiedzieć, miało spowodować w niej nieprzyjemną reakcję.
– Co się stało? – spytała najspokojniejszym tonem, na jaki się zdobyła. Szybko rzuciła okiem na niecierpliwie oglądającą się Khrimme – smoczyca pragnęła dostać się do wyjścia na zewnątrz tak szybko, jak to możliwe, przebierając łapami z rozsadzającej ją energii. Pazury głucho uderzały w ciemne deski podłogi, rysując zapewne pokrywający je lakier.
– Widzi pani... – Mężczyzna uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. Nerwowym ruchem zdjął okulary, przetarł idealnie czyste szkła rąbkiem beżowej szaty. – Wspominaliśmy o rozległych obrażeniach wewnętrznych, jakich doznała pani podczas wypadku.
– Zgadza się – potwierdziła, maskując reakcję na upór, z jakim wszyscy wciąż wspominali o „wypadku”. Słowo „wypadek” nasuwało na myśl atak. Krzywdę, nieporozumienie... a nie prawdziwą walkę, w której ostatecznie zabiła przecież przeciwnika. Na bogów, czy sądzili, że wyszłaby żywo z potyczki, w której pełniła jedynie rolę ofiary? To sugerowały słowa opiekujących się nią medyków, właśnie jak nieszczęsną ofiarę traktowali ją wszyscy, których spotkała w ciągu tych kilku dni. Nawet Kriggs miał coś takiego w oczach...
To nie była pora, żeby łapać mężczyznę za słówka.
– Wspominali również państwo, że niektóre obrażenia mogą okazać się trwałe – dodała szybko, widząc, że uzdrowiciel nie może się przemóc, by wydusić cokolwiek więcej. Jego zakłopotanie zaczynało powoli ją denerwować.
– Tak – przyznał, nareszcie ponownie zatykając oprawki na nosie. Pech chciał, że przez to stracił zajęcie dla nazbyt ruchliwych rąk – kolejną chwilę zajęło mu zrozumienie, że równie dobrze mógł wcisnąć je w obszerne kieszenie szaty, aby nie było tak bardzo widać, że nie wie, co z nimi zrobić. – Była pani w naprawdę złym stanie. Zrobiliśmy wszystko, co było można, lecz...
– Rozumiem – przerwała mu niezbyt sympatycznie i dodała po chwili to, co w zasadzie chodziło jej po głowie od ładnych paru dni: – Choć nie do końca pojmuję, bez jakich narządów mogłabym żyć. Znaczy, zgodziliście się, żeby mnie stąd wypuścić, dzisiaj dostałam już normalny posiłek, a nadal sądzicie, że coś może mi dolegać? Chyba coś by się już stało, gdyby...
– Rzecz w tym, że mieliśmy na myśli konkretny organ – powiedział mężczyzna z głębokim westchnięciem. Zmarkotniał nieco, lecz wreszcie postanowił rzucić się na głęboką wodę. Lhynne omal nie odetchnęła z ulgą. – Nie chcieliśmy wcześniej kłopotać pani tymi wieściami, była pani w naprawdę beznadziejnym stanie – nie będę ukrywał. Takie informacje naprawdę mogą pacjenta przybić, mogą pozbawić chęci do życia... a to naprawdę niebezpieczne, gdy znalazł się na samym progu śmierci, jeśli wie pani, co mam na myśli. Aspekt Uzdrawiania nie zadziała, gdy leczony nie ma w sobie woli przetrwania.
– To dla mnie jasne – zapewniła.
Czy ten człowiek naprawdę musi tak przedłużać? spytała z żałością Khrimme, ale uciszyła ją krótkim gestem dłonią.
– Planowaliśmy powiedzieć to pani na spokojnie – podjął uzdrowiciel. – Tak, by zminimalizować stres, wyjaśnić wszystko dokładnie... lecz zjawił się królewski posłaniec i plan... wziął w łeb, że tak pozwolę to sobie powiedzieć. – Znowu odetchnął. – Rzecz w tym, że Mgielne Ostrze sieje ogromne spustoszenia w organizmie, który nim zranić. Znacznie rozleglejsze niż w przypadku miecza. Teoretycznie łatwiej je uleczyć, gdyż krawędzie ran są czystsze, gładsze, wystarczy jedynie je zasklepić, ale... organizm nie zawsze pragnie później regenerować się w taki sposób, jakiego byśmy sobie życzyli. Pani obrażenia były bardzo rozległe, nie będę niczego umniejszał. Istniało ogromne ryzyko, że nie zdołamy pani uratować. Mamy pewność, że wszystkie funkcje organizmu powróciły do normy i nic już nie zagraża pani życiu, lecz mamy poważne wątpliwości co do płodności.
Lhynne skinęła bezmyślnie głową, a następnie skamieniała, gdy sens słów w pełni do niej dotarł.
– Że co? – spytała głupio, marszcząc brwi w niezrozumieniu.
– Mam na myśli to, że rana mogła spowodować bezpłodność – pośpieszył z wyjaśnieniami uzdrowiciel. Dłonie znowu zaczęły mu drżeć, widocznie wziął jej reakcję za złość. – To okaże się dopiero z czasem, więc na razie możemy mówić jedynie o podejrzeniu. Żeby to potwierdzić, potrzebowalibyśmy kilku dodatkowych badań, na które teraz zabrakło nam czasu.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że tak właśnie się stało? – Gardło miała nienaturalnie ściśnięte. O ile to możliwe, serce również na moment jej stanęło.
– Około dziewięćdziesiąt procent. – Mężczyzna splótł nareszcie dłonie na podołku. W jego oczach pojawiło się głębokie współczucie, lekko skrzywił usta, prawdopodobnie zamierzając powiedzieć coś jeszcze – słowa pocieszenia? Wyrazy współczucia? Cokolwiek to nie było, w ostatniej chwili postanowił, że lepsze będzie jednak milczenie.
Lhynne dłuższą chwilę stała, trawiąc informację.
Bezpłodna? Czy raczej uszkodzona. Pozbawiona. Czyli...
– Dziękuję – wykrztusiła wreszcie i na miękkich nogach zwróciła się w stronę Khrimme. Rzuciła przez ramię jeszcze słowo pożegnania i wraz ze smoczycą skierowała się w stronę schodów, gdzie posłaniec wpatrywał się w skupieniu w zupełnie pustą tablicę informacyjną, bezskutecznie udając, że nie dosłyszał rozmowy. Z takiej odległości jedynie ktoś całkowicie pozbawiony słuchu mógłby zgubić sens. O ile nawet nie dotarły do niego wszystkie słowa, o tyle kontekst zdawał się jasny – widziała to po nagle zmienionym wyrazie twarzy, wcześniej wesołym i przyjaznym, obecnie zaś poważnym, niemal ponurym.
Bez słowa wyszli na klatkę schodową. Gdy częściowo przeszklone drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem, Lhynne zamarła na krótką chwilę, wpatrując się w nieprzyjemnie niskie stopnie, tak naprawdę wcale ich nie widząc.
Bezpłodna. Cóż, wnioski były oczywiste, doskonale przecież wiedziała, co znaczy to bezduszne słowo. Słowo krótkie, lecz okrutne – ile nadziei na rodzinne szczęście rozwiało? Jak wiele kobiet załamywało się, gdy padało w poważnej rozmowie z lekarzem? Jaka część z nich nie potrafiła ułożyć sobie życia ze świadomością, jaką ze sobą niosły?
Miała nie mieć dzieci, już nie z wyboru, a konieczności. Bo po prostu nie mogła ich mieć. Nigdy nie założy rodziny. Nigdy nie...
Na źródła burz! Z ledwością powstrzymała się od podskoczenia w górę ze szczęścia. Niezdrowa energia opanowała ją z całą mocą, pompując w ciało niezwykłą siłę. Miała ochotę tańczyć, podrygiwać, śpiewać – chciała porwać w objęcia stojącego obok posłańca, wpatrującego się w nią z niepewnością, wręcz jakby wahał się, czy by jednak nie zawrócić do uzdrowicieli i nie uświadomić ich, że właśnie wypuścili na wolność kogoś niespełna rozumu. Chciała zacząć krzyczeć, chciała, by cały świat dowiedział się, że...
– O rany – wydukała, sama nie wiedząc, czy bardziej chce się jej śmiać, czy jednak wybuchnąć płaczem. – Niech pan tak na mnie nie patrzy. Po prostu właśnie dowiedziałam się, że jestem wolna.
Bez słowa skinął głową, odczekał jeszcze chwilę, obserwując ją z jedną brwią uniesioną wysoko do góry, i wreszcie wskazał jej schody zapraszającym gestem.
Już nigdy nie będzie musiała przejmować się zajściem w ciążę. Już nigdy nie będzie musiała martwić się o to, że coś się stanie i w jej ciele jednak zacznie narastać niechciane życie. Nie chciała być matką, w pewien sposób wręcz się tego bała, choć nie umiała wyjaśnić, na czym to dokładnie polegało. Wpadała niemal w panikę za każdym razem, gdy wyobrażała sobie, że kiedyś mogłaby jednak znaleźć się w takiej sytuacji. Bała się, że dla swojego mężczyzny, o ile w końcu go odnajdzie, stałaby się... tą w pewnym sensie drugą.
A więc już nigdy nie będzie musiała się tym martwić? Może comiesięczne bóle, od których za każdym razem zwijała się w łóżku, ledwo będąc w stanie odbyć podróż do kuchni lub łazienki, również się już nie powtórzą?
To było niewłaściwe – myśleć w ten sposób. Szkoda tylko, że nic nie mogła na to poradzić. No bo czy istniał jakiś odgórny obowiązek rodzicielstwa?
Jeszcze będziesz tego żałować, syknął uciążliwy głos w jej głowie. Dlaczego za każdym razem, gdy się odzywał, brzmiał zupełnie jak Estelle – niska, niepozorna kobieta, wykładająca etykę w szkole, do której uczęszczała?
Gdy zbiegała po schodach, miała wrażenie, że tak naprawdę szybuje tuż nad ziemią, zamiast twardo po niej stąpać. Czuła się tak lekka, tak... bezpieczna. Po prostu wolna, jak jeszcze nigdy. Lewa dłoń niemal swędziała, zachęcając, by Przywołała Ostrze – żywy miecz w jakiś sposób chciał uczestniczyć w tym irracjonalnym szczęściu, chciał być świadkiem wszystkich emocji, jakich doświadczała. W pamięci wciąż majaczyły słowa Kriggsa – ostrzeżenie, by nie ulegała tym namowom, by przynajmniej na razie posługiwała się bronią jak najrzadziej, by nie zatracić się w jej potędze – lecz coraz silniej wątpiła w ich słuszność. Co by się stało, gdyby choć na chwilę pozwoliła mieczowi się zmaterializować? Jedynie po to, by ponownie poczuć w dłoniach jego krzepiący ciężar, upewnić się, że nie był urojeniem, pięknym snem...
Zdrowy rozsądek topniał, lecz wciąż miała go w sobie tyle, by zdołać się opamiętać. Zamarła na moment przy podwójnych drzwiach, prowadzących na obszerne podwórze przed kliniką. Okazałe skrzydła były zaokrąglone u szczytu, rzeźbione w runy, jakimi Uzdrowiciele posługiwali się podczas swoich zabiegów. Dopiero po chwili zorientowała się, że nieco bliżej podłogi znajduje się coś jeszcze – historia obrazkowa. Pięknie wykonane płaskorzeźby ukazywały groteskowo wydłużone ludzkie postacie i potężne sylwetki smoków, a płynący z nich sens był możliwy do pojęcia dla każdego: wielkie gady darowały ludziom leczące symbole w zamian za obietnicę, że ci również ich pobratymcom nieść będą pomoc, gdyż same nie potrafiły się nimi posługiwać. Rozpierała ją ciekawość – czy tak było naprawdę? A może to jedynie pięknie koloryzowana bajka, kolejna z tych legend, które wszyscy opowiadają z takim upodobaniem, ale sami w nie zbytnio nie wierzą? Poczuła dreszcz ekscytacji na myśl, że już niedługo wróci do Akademii i tam będzie mogła wszystkiego się dowiedzieć.
Od kiedy to cieszysz się na wieść, że musisz iść do szkoły? sarkastycznie spytała samą siebie, budząc rozbawienie w Khrimme. Zejście ze schodów sprawiło smoczycy nieco problemów, lecz i tak znalazła się na samym dole znacznie szybciej niż królewski posłaniec, który dogonił je zdyszany dopiero ładnych parę chwil później. Posłała mu szeroki uśmiech na znak, że to właśnie na niego czekała, i pchnęła skrzydło, szybko wyskakując na zewnątrz. Dzika od razu smyrgnęła tuż obok, omal jej nie przewracając, i zamarła dopiero na samym środku wyłożonego elegancką kostką placu, rozkładając szeroko skrzydła. Strzepnęła nimi dwa razy i potrząsnęła łbem; bijąca z jej myśli ulga była wręcz obezwładniająca. Lhynne i tak stosunkowo mało brakowało, by wpaść w pełnokrwistą euforię – pod wpływem emocji smoczycy aż zakręciło jej się w głowie i...
Aż podskoczyła, gdy pod prowadzące na plac schodki z głośnym hurgotem zajechał okazały powóz.
Powóz? Toż to było dzieło sztuki!
Czarny lakier lśnił głęboką barwą w słońcu, doskonale pokrywając gładkie drewno. Kunsztowne rzeźbienia opływały pojazd ze wszystkich stron – figury ziejących ogniem smoków, rozkwitających kwiatów, wijących się pnączy i abstrakcyjnych półkolumn błyszczały szczerym złotem, mieniąc się jak fale wzburzonego morza, jakby zamarły jedynie na chwilę. Szyby w dużych oknach były idealnie gładkie, od środka zawieszono w nich zasłony z czerwonego aksamitu, zebrane pięknymi sznurami z brokatowym włosiem. Cztery śnieżnobiałe konie z okazałymi pióropuszami na głowach zatrzymały się idealnie nieruchomo, posłuszne rozkazowi elegancko odzianego woźnicy.
Lhynne zdała sobie sprawę z tego, że stoi z szeroko otwartymi ustami, dopiero gdy posłaniec trącił ją w ramię i syknął wprost do ucha:
– Zapraszam do środka. Pozwoliłem sobie przygotować specjalnie dla pani niewielki poczęstunek – w szafeczce obok kanapy znajdują się ciasteczka z królewskiej kuchni i herbata. Żywię nadzieję, że jeszcze nie wystygła.
Dziewczyna obejrzała się na niego z niezrozumieniem.
– To jest jakiś żart, prawda? – wykrztusiła z niedowierzaniem. – Zaraz ktoś obleje mnie smołą, obsypie pierzem i zostawi tutaj na środku, żeby gapie mogli się pośmiać?
Mężczyzna przez krótką chwilę zdawał się naprawdę nie wiedzieć, co miała na myśli.
– Ach, nie, panienko! – wykrzyknął wreszcie, uśmiechając się szeroko. – Zapraszam do powozu. Ja pozwolę sobie usiąść na koźle – w środku czeka ktoś, kto bardzo chciał z panienką porozmawiać.
W ostatniej chwili ugryzła się w język, nim zasypała go kolejną porcją pytań. Wielkimi oczami obserwowała, jak mężczyzna podchodzi do drzwiczek o rzeźbionej w kształt smoczej głowy klamce i otwiera je szeroko, wysuwając wygodne schodki. Zapraszającym gestem wskazał jej tonące w przyjemnym półmroku wnętrze, zamierając tuż obok w wystudiowanej pozie. Nie drgnął, nawet gdy Khrimme podeszła do niego na ugiętych łapach i zaczęła intensywnie węszyć.
Czuję czekoladę, powiedziała, zezując na Lhynne niepewnie. Skoro ty nie chcesz, to może ja chociaż...?
A kto powiedział, że nie chcę? żachnęła się wilkokrwista i ruszyła w stronę małych stopni, nie zwlekając dłużej.
Ciasteczka. Oj tak, słodycze zdecydowanie były tym, czego potrzebowała wręcz jak życiodajnego powietrza. Tak długo nie jadła już niczego, co by zawierało w sobie czekoladę, że niemal straciła rachubę. To musiało być... jakieś sześć dni. Jakim cudem zdołała tyle wytrzymać?
Potrząsnęła głową, przepędzając myśli, i wreszcie odważnie weszła na schodki, udając, że wcale nie dostrzega rozbawionego spojrzenia posłańca.
Wnętrze karety było zaskakująco chłodne. Maleńkie eliptyczne okienko w tylnej ścianie uchylono, dzięki czemu do środka dostawało się nieco oszałamiająco pachnącego słońcem powietrza. Ścianki i sufit wyłożono ciemnoczerwonym materiałem o krótkim włosiu, przyjemnie wytłumiającym wszystkie dźwięki i nadającym otoczeniu wrażenia swoistej miękkości, zaś dwie przycupnięte naprzeciw siebie kanapy obito prążkowanym aksamitem, przeszywanym srebrem w subtelne kontury kwiatów. Na jednej z takich kozetek, zwrócona tyłem do kierunku jazdy, siedziała Rhienne Bhardo we własnej osobie.
Dumna i stateczna, składała dłonie odziane w czarne koronkowe rękawiczki na podołku, koniuszkami palców gładząc rączkę spoczywającego obok parasola, rzeźbioną w kształt smoczej główki. Z utrefionymi włosami i oczami podkreślonymi czernidłem, zaskakująco dobrze komponującym się z czerwienią ust, wyglądała dumniej niż królowa, a suknia, w jaką się przyodziała, sama w sobie mogłaby stanowić osobne dzieło sztuki. Uszyta z szeleszczącego, lśniącego purpurowego materiału, od wierzchu oprószona czarną, tak delikatną, że aż eteryczną koronką, jak powiewem porannej mgły, z bufiastymi rękawami, jakie wyszły z mody przynajmniej dekadę wcześniej i lśniącymi bucikami na lekkim obcasie, zapinanymi na srebrne klamerki, wyglądała jak stateczna dama ze starych portretów, jakim Lhynne potrafiła przyglądać się całymi godzinami. Fascynowały ją – za każdym razem, gdy jakiś napotykała, pozwalała wyobraźni szaleć i błądzić w niespodziewanych kierunkach, snując domysły, jak też musiało wyglądać życie codzienne takich piękności. Czy były tak poważne, jakimi uwiecznił je malarz? Jakie miały problemy i pragnienia? Cóż, wyglądało na to, że właśnie nadarzyła się niepowtarzalna okazja, by spytać o to jedną z nich, wyglądającą jak wyjęta z malunku i za pomocą czystej magii powołana do życia. Całą powagę i niedostępność, jakie znaczyły te dzieła sztuki, mącił jedynie igrający w kącikach jej ust uśmieszek, nieco przykryty opadającą na twarz czarną woalką, zwieszającą się z ronda dekorowanego kwiatami kapelusza.
– Witaj, moja droga – powiedziała po prostu, widząc, że dziewczyna bezradnie tkwi w progu, jak nigdy potrzebując podpowiedzi, co też powinna ze sobą zrobić. – Chodź tutaj do mnie, usiądź wygodnie. Ciasteczka, o których wspominał pan Hierm, są wprost fantastyczne, spróbuj koniecznie.
– Nie omieszkam. – Roześmiała się wreszcie, rozluźniając napięcie. Obejrzała się ostatni raz na posłańca, który skinął jej głową, złożył schodki i odszedł w stronę kozła. Khrimme, zupełnie niezainteresowana sprawą, prychnęła kłębem cuchnącego siarką dymu i wzbiła się w powietrze jednym uderzeniem potężnych skrzydeł. Nie minęła chwila, a była już jedynie ciemniejszym punktem na tle błękitnego nieba. Ostatni raz obrzuciła ją troskliwym spojrzeniem i zamknęła drzwiczki powozu, by za chwilę umościć się na cudownie miękkim siedzisku. Torbę z rzeczami osobistymi rzuciła na podłogę, po chwili bezradnego rozglądania się nie wymyśliwszy, co lepszego mogła z nią zrobić.
Woźnica zacmokał na konie, powóz ruszył z miejsca. Lhynne szybko sięgnęła do wspomnianej przez posłańca szafeczki i ucieszyła się, faktycznie odszukawszy w niej zachwalane ciasteczka z czekoladą i herbatę. Nalazła sobie płynu do intarsjowanej srebrem filiżanki, sięgnęła po kilka smakołyków jednocześnie i zamarła tak z całkowicie zajętymi dłońmi, nie mogąc przez jakiś czas dojść do tego, czym powinna zająć się w pierwszej kolejności. Doskonale widziała kątem oka, jaką radość sprawia to Rhienne – mało brakowało, a starsza kobieta śmiałaby się z niej w głos, wcale nie zakrywając przy tym ust skromnym gestem.
O tak, takie rzeczy nie były w jej stylu. Choć jej wygląd mówił coś zupełnie innego, rektorka Akademii Jeźdźców Smoków nie była stateczną księżną, a emerytowaną wojowniczką w każdym calu. Wilkokrwista wcale by się nie zdziwiła, gdyby nawet teraz zobaczyła u jej boku miecz w kolorze łusek smoczego wierzchowca.
– Pamiętaj, że na zamku takie maniery mogą zostać źle odebrane. – Uniosła zgrubiały z racji na wiek palec i pogroziła nim wychowanicy z udawaną złością, nie zdoławszy jednak w porę powstrzymać uśmiechu. – O ile nikt nie zabroni ci zachowywać się w ten sposób, o tyle musisz wziąć pod uwagę, że pojawią się... komentarze. Dwór bywa bardzo wścibski. Musisz sobie uświadomić, że tam będziesz oceniana pod każdym możliwym kątem. Twój najdrobniejszy gest, choćbyś sama nie zdawała sobie z niego sprawy, zostanie przeanalizowany i poddany surowej ocenie. Zwłaszcza teraz, gdy sytuacja na granicy jest tak ciężka, damy dworu chętnie chwytają się wszelkich możliwych sposobów, byle tylko odciągnąć myśli od polityki.
– Moim zdaniem ocenianie kogoś, kto niewłaściwie zachowuje się w pobliżu królewskiej pary, to również w pewien sposób polityka – wydukała Lhynne, gdy już zdołała przełknąć pierwszy o wiele za duży kęs. Ciastka były okrągłe i obsypane okruchami pysznej czekolady, dokładnie tak, jak do tego przywykła, lecz znacznie większe od jej dłoni, przez co nie dawało się włożyć do ust całego naraz. Sprawiło jej to dziwny zawód i boleśnie uświadomiło, jak łapczywie je. Jakby była wilkiem, a nie człowiekiem. Szybko popiła resztki herbatą, gdy przez myśl przemknęło jej, że pewnie ma sporą ich część między zębami.
– Pewnie masz rację. – Rhienne westchnęła z dziwnym wyrazem twarzy, którego wilkokrwista nie potrafiła zinterpretować. – Po prostu wiedz, że wszystko, co zrobisz w zamku Myllhaven, zostanie zauważone i zapamiętane, nawet jeśli odniesiesz wrażenie, że uczyniłaś to w odosobnieniu. Tam ściany mają nie tylko uszy, ale też oczy. Prawdziwie bezpiecznym można być jedynie w zaciszu własnej sypialni.
– Przepraszam, ale wciąż nic z tego nie rozumiem. – Dziewczyna wreszcie odsunęła filiżankę od ust. W samą porę – koło powozu podskoczyło na sporym wyboju, gdyby nadal piła, z pewnością cała by się polała. W ten sposób jedynie kilka kropli poznaczyło jej bladą dłoń, pozbawioną biżuterii i tak onieśmielająco pospolitą przy strojności starszej kobiety. Jaka szkoda, że nie wspomniała Kriggsowi, by oprócz ubrań i kosmetyków przyniósł jej również kilka pierścionków i coś na szyję... – Co ja tutaj właściwie robię? I co pani tutaj robi? To naprawdę wygląda na jakieś nieporozumienie, ale ten mężczyzna nie chciał mnie słuchać i...
– To żadne nieporozumienie, Lhynne. – Rhienne bezbłędnie wyczuła targające dziewczyną emocje. Pochyliła się na kanapie i delikatnie chwyciła jej wątłe przedramię, ściskając pokrzepiająco. – Zostałaś zaproszona do zamku królewskiego, ponieważ władcy pragną osobiście ci pogratulować i powitać w szeregach Mglistych. Czy wiesz, że jesteś pierwszą kobietą w znanej historii, którą spotkał ten zaszczyt? Ja również nie mogłam oprzeć się pokusie zapytania w cztery oczy, jak ci się to podoba.
– Cóż... – Spłoszona, spuściła wzrok na ich splecione dłonie. Rektorka musiała wyczuć jej zakłopotanie, bo szybko cofnęła rękę, ponownie prostując się na oparciu. – Ja... nie wiem. Po prostu nie wiem, nic na to nie poradzę. Jeszcze przed momentem leżałam w szpitalu, a teraz nagle zabieracie mnie do najważniejszego człowieka w kraju. Mam prawo być... sceptyczna.
– Każdy na twoim miejscu nie posiadałby się z dumy i radości. – W oczach kobiety mignął smutek. – Przykro mi, że jesteś tak podejrzliwa. Mogę jedynie żywić nadzieję, że w przyjemny sposób przekonasz się, że twoje wątpliwości nie mają racji bytu.
Lhynne bez słowa skinęła głową. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nie mogąc wytrzymać tego kontaktu. Wilk w jej wnętrzu protestował przeciwko dłuższemu spoglądaniu komuś w oczy, uważając to za niebezpieczne rzucanie wyzwania. Zdecydowanie za mało czasu spędzała ze zwyczajnymi ludźmi – powoli zatracała nawyki, jakie powinna wyrobić w sobie podczas spotkań i rozmów. Kiedyś, gdy chodziła jeszcze do szkoły, to nie było wcale takie trudne – jako doskonała obserwatorka szybko wychwytywała konkretne wzorce i asymilowała je, zaczynała wykorzystywać, badając skrupulatnie, jak się sprawdzają, lecz ten czas po zakończeniu obowiązkowej nauki, a przed rozpoczęciem tej w Akademii okazał się zbyt długi. Miała wrażenie, że zapomniała wszystkiego, czego wcześniej tak długo i skrupulatnie się uczyła, na powrót przybierając skórę dzikiego zwierzęcia, czującego się nieswojo w jakimkolwiek towarzystwie.
– Powiedz mi, kochana, jak się czujesz? – Na twarzy Rhienne zagościło zmartwienie. Zaniepokojona chwilą ciszy, zniżyła nieco ton, postarała się każde słowo przyodziać w miękką otoczkę ostrożności i łagodności. – Słyszałam tylko urywki, ale wiem, że zostałaś trafiona Mgielnym Ostrzem. To naprawdę poważna sprawa. Czy wszystko... – Urwała, nie wiedząc, jak mogłaby lepiej sformułować to pytanie.
– Nie wszystko – odpowiedziała ponuro Lhynne, lecz zaraz parsknęła śmiechem. Na bogów, nawet we własnych uszach brzmiała na niezrównoważoną. – Obrażenia podobno były bardzo rozległe. Sama nie wiem, ile razy oberwałam. Chyba tylko raz, ale naparłam mocno na Ostrze, by dosięgnąć napastnika. Miał mnie nadzianą jak szaszłyk, ja myślałam, że właśnie umieram, ale... jakoś nie mogłam się powstrzymać od zabrania go ze sobą. Skróciłam dystans. Gdybym potem nie złapała miecza, zanim straciłam przytomność, pewnie bym już nie żyła. – Wzdrygnęła się. – Związałam się z Ostrzem, które o mało nie przecięło mnie na pół. Które posmakowało mojej krwi. Nie wiem, co o tym myśleć. Nie wszystkie organy udało się uratować. Chyba.
Sama nie wiedziała, dlaczego tak obszernie wszystko wyznała. W tej kobiecie było coś takiego... coś, co wręcz nakazywało jej się przypodobać. Zdecydowanie pragnęła posiadać w Rhienne sprzymierzeńca. Pragnęła w jej oczach zaistnieć, stać się kimś. Wyczuwała, że ta znajomość może okazać się szczególnie ważna. I wartościowa, bo przecież tych lśniących w jej oczach emocji nie mogłaby sobie uroić. Stara wojowniczka dobrze wiedziała, jak poważne są rany zadane Mgielnymi Ostrzami, a miała w sobie wystarczająco dużo empatii, by przejąć się losem praktycznie obcej dziewczyny. Już wcześniej miały wrażenie, że wywiązała się między nimi swoista nić porozumienia, teraz zaś otrzymały najlepszy z możliwych dowodów, iż tak było naprawdę.
– Najważniejsze jest, co czujesz – powiedziała wreszcie kobieta, skrupulatnie dobierając słowa. Nieznośnie powoli sięgnęła po rączkę parasolki i ponownie objęła ją palcami, jakby stanowiła dla niej coś w rodzaju kotwicy, chroniącej przed zbytnim zatonięciem w emocjach dziewczyny. – Czy się cieszysz? Czy pragniesz Ostrza? Co planujesz teraz zrobić?
– Naprawdę nie wiem. – Skrępowana, znowu sięgnęła po ciasteczka. Niewielki półmisek powoli zaczynał pokazywać dno, a zupełnie nie wyobrażała sobie, czym mogłaby zająć ręce, gdy słodkości zabraknie. – To jest takie nieprawdopodobne. Chyba po prostu nadal w to nie wierzę. Ja... Wydaje mi się, że cieszę się z Ostrza. Chcę je mieć. Jestem przerażona konsekwencjami, jakie to ze sobą niesie, jeszcze się do niego nie przyzwyczaiłam i wciąż szukam u boku stalowego miecza, ale... nie oddałabym go, gdyby nagle ktoś mi to zaproponował. Tak, cieszę się, ale wciąż jestem słaba i... Przepraszam, że tyle gadam.
– Nic nie szkodzi. – Rhienne uśmiechnęła się serdecznie. – Widocznie tego właśnie potrzebujesz, wilcza dziewczyno. A ja chętnie cię wysłucham, jeśli tylko masz na to ochotę.
Lhynne spojrzała na nią z wdzięcznością. Chwilę zbierała w myślach odpowiednie zdania.
– Widzi pani, to nie takie proste – powiedziała wreszcie. – Gdybym sama te emocje rozumiała, byłoby o wiele łatwiej. Chyba powinnam je zapisać. Może to dziecinne, ale piszę pamiętnik – to zawsze mi pomagało w uporządkowaniu przemyśleń i zrozumieniu z nich tego, co normalnie mi umykało.
– Nic w tym dziecinnego. Ja również mam swoje pamiętniki. Prowadzę je od ponad osiemdziesięciu lat. – Kobieta wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w jakiś punkt za oknem. – Jako Jeździec Smoka mam dużo czasu na przemyślenia. Znacznie więcej niż zwyczajny człowiek. Ty również się na to przygotuj. Wtedy wiele takich metod na uporządkowanie samej siebie wyda ci się rozsądne, a nie śmieszne. Gdy ma się tyle lat doświadczeń, warto posiadać dodatkowy nośnik pamięci, jeśli mogę to tak określić. Zaufanego przyjaciela, papier... może małżonka. – Przy ostatnim głos lekko jej się załamał. – Niestety małżonkowie nie żyją tyle co ty, o ile również nie wybrał ich smok.
Lhynne skinęła powoli głową. O tak... O mieszanych małżeństwach Jeźdźców ze zwykłymi ludźmi słyszała wystarczająco wiele, by mieć wyrobiony na ten temat całkiem niezły obraz. Miłość nie znała granic. Miłości nie obchodziło, czy twój wybranek miał cię przeżyć, czy raczej umrzeć na wiele lat przed tobą. Dla miłości nie było ważne, że choć w dniu zawarcia ślubu mogliście wyglądać na zbliżonych wiekiem, już niedługo ty, wciąż wystarczająco młody, by utrzymać miecz w garści i wyprostowaną postawę, żegnać będziesz zgrzybiałego starca, w którego zamieni się najważniejsza osoba w twym życiu.
– Ile lat żyją Mgliści Rycerze? – spytała pod wpływem impulsu.
– Nikt tego nie wie. – Rhienne rozłożyła ręce w przepraszającym geście. – Prawdopodobnie po prostu się nie starzejecie. Nieliczne źródła sprzed Cienionocy wspominają, jakobyście nie umierali z przyczyn naturalnych. Kto wie, ile w tym prawdy? Z pewnością to ogromny dar i przekleństwo jednocześnie. Musisz się z tym liczyć, dziewczyno. Musisz nauczyć się żyć ze świadomością, że wszyscy, których znasz, zestarzeją się i umrą, podczas gdy ty wiecznie tkwić będziesz w ciele dwudziestolatki. Musisz liczyć się z tym, że będziesz oglądać śmierć własnych dzieci, a potem wnuków, i wnuków ich wnuków. To ogromna odpowiedzialność.
– Na szczęście nie mogę mieć dzieci – mruknęła pod nosem i zakłopotała się, ledwie te słowa przebrzmiały. – Znaczy... Przepraszam. To zabrzmiało tak głupio... Po prostu w szpitalu powiedzieli mi coś takiego. Obrażenia mogły okazać się zbyt rozległe. Mogę nigdy nie mieć dzieci. Wiem, co sobie pani teraz pomyśli, ale... ja się z tego... cieszę? – Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie. Zawsze była bardzo ostrożna w wygłaszaniu podobnych myśli w towarzystwie – już nieraz spotkała się z nieprzychylnymi reakcjami, a wręcz złością i wyzwiskami. Jakby naprawdę popełniała jakąś zbrodnię.
– Cieszysz? – Staruszka nie wyglądała na złą. Po prostu powtórzyła ostrożnie to słowo, upewniając się, że dobrze je zrozumiała.
– Tak. Ja wiem, jak to wygląda – zaczęła śpieszyć z wyjaśnieniami. – Ja wiem, co mi teraz pani powie. Że kobieta powinna mieć dzieci, że każda z nas skrycie tego pragnie, że bez tego... wręcz nie powinnam nazywać się kobietą. Ale ja naprawdę...
– Nie musisz mi się tłumaczyć – przerwała jej delikatnie. – Wierzę w to, co mi mówisz. Wierzę w to, że sama najlepiej wiesz, co czujesz, czego pragniesz, a czego nie. Powiedziałabym ci jedynie, byś była ostrożna z twierdzeniem, iż nigdy nie zmienisz zdania, bo masz przed sobą całą wieczność. A ty zaakceptuj te słowa, zgódź się z nimi, lub odrzuć je i zapomnij. To twoja sprawa, kochana. Nie zamierzam niczego ci wpierać. Już wspominałam, że jesteśmy do siebie podobne. – Znowu wykrzywiła wargi w uśmiechu. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby znała jakąś tajemnicę – jakby cieszyła się, iż jako jedyna posiada do niej klucz, podczas gdy wszyscy inni mogą się tylko domyślać, co kryje. – To twoje życie. I twoje ciało. Nie robisz nikomu krzywdy, ciesząc się z tego, że prawdopodobnie nie będziesz mogła mieć dzieci, bo nikt nie powinien cię zmuszać, byś się na nie decydowała. W dodatku dlatego, że inni sądzą, iż tak trzeba. To tak nie działa. Masz prawo do własnych decyzji. Nie daj sobie narzucić czyjegoś zdania. Nie daj sobie wmówić, że to niewłaściwe, że z tobą jest coś nie tak. Nie daj sobie wmówić, że powinnaś się tego wstydzić. Wstydzić powinni się ci, którzy przyznają sobie prawo do decydowania za ciebie.
Dziewczyna z wdzięcznością skinęła głową. Jak to możliwe, że w gardle poczuła nagle ten dziwny ucisk? Wzruszyła się? Ona? Niemożliwe...
– Właśnie to potrzebowałam usłyszeć – wyznała wreszcie po czasie, jakiego wymagała na upewnienie się, że głos jej nie zadrży.
– Tak myślałam. Do tej pory pewnie obracałaś się w towarzystwie mężczyzn, a oni szczególnie lubią wyobrażać sobie, że mogą bezkarnie oceniać czyjeś życie i wybory. – Poruszyła lekko ramionami, próbując przegnać z nich napięcie. – Coś o tym wiem. Lepiej ty powiedz mi, jak dobrze zdajesz sobie sprawę z tego, co cię czeka.
– Chyba wcale. – Dziewczyna bezradnie pokręciła głową. – Generał von Eckhardt coś wspominał, ale byłam wtedy w takim stanie, że nawet gdybym chciała, nie zdołałabym wiele z tego zapamiętać.
– Formacja Mglistych Rycerzy nigdy nie miała kształtu prawdziwego wojska. – Rhienne jak gdyby nigdy nic skupiła się na opowieści. Jej głos przyjął przyjemną niską tonację – dokładnie takim należało opowiadać kipiące magią baśnie przy cieple domowego ogniska. – Powód był prosty: nigdy nie było was wielu. W pewien sposób wasza organizacja najbardziej przypomina zakon niż cokolwiek innego. Żyjecie razem, ale jednak osobno, gdyż duma, jaka budzi się również w tobie w momencie przywołania Miecza, nie pozwoliłaby na uznanie czyjegoś zwierzchnictwa. Przyjęło się dla ogólnego dobra, iż przywódcą Mglistych zostaje najstarszy spośród nich, lecz nawet on nie ma prawa przyjść do ciebie i zmusić do wykonania rozkazu. Może cię jedynie o to poprosić. – Umilkła na chwilę. Sięgnęła do półmiska po jedno z ostatnich ciastek, obejrzała je dokładnie z obu stron, szukając skaz, i ugryzła wreszcie malutki różek z przyjemnością widoczną w każdym skrawku jej ciała. Lhynne dziwiła się, jak w obliczu wypieku tak doskonałego ktokolwiek jest w stanie zachować dobre maniery.
– Można powiedzieć, że jesteście wolni – podjęła wreszcie. – Żadne z podań nie wspomina, jaka jest wasza konkretna rola. Ryzyko, że takie istniały, lecz zaginęły podczas Cienionocy, jest więcej niż prawdopodobne. Nikt nie wie, skąd wzięły się Ostrza i co sprawia, że potrafią Wiązać się ze swoimi panami we właśnie taki sposób. Generał von Eckhardt zapewne ma kilka swoich teorii, powinnaś go zapytać, jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej. Ja nigdy nie trzymałam takiej broni w dłoniach. I chyba nie chcę. Nie sądzę, by podporządkowywanie sobie takiej potęgi, gdy nie wie się o niej nic, było rozsądne. Możemy jedynie się domyślać, czym są miecze i skąd się wzięły, a tak beztrosko ich używamy... To lekkomyślne i niebezpieczne. Ale to do was należy decyzja, nie do mnie.
– Czyli pani jest przeciwna Mglistym?
– Nie tyle przeciwna, ile... sceptyczna. Twardo stąpam po ziemi. Nie ufam niczemu, co nie zostało zbadane i opisane. Mgielne Ostrza po prostu nie dają się zbadać, dlatego można powiedzieć, że wręcz się ich obawiam. Do tego również powinnaś się przyzwyczaić. W niektórych twoje atuty, twoje specjalne umiejętności budzić będą przede wszystkim lęk, lecz znajdą się również tacy, którzy wiele by oddali, by dysponować podobnymi. Nie szukając daleko, sam król Erghon Zdobywca się do nich zalicza. Swego czasu chęć posiadania Mgielnego Ostrza była dla niego czymś na kształt obsesji.
– No właśnie. Król i królowa. Jacy oni są? – spytała nieśmiało Lhynne, zezując na mentorkę. – Zna ich pani osobiście?
– Znam. – Kobieta skinęła głową. – Swego czasu para królewska była mi bliska, choć jestem młodsza od nich. To królowa Elveere wzięła mnie pod swoje skrzydła, gdy wykluł się mój smok i potrzebowałam przewodnika. Jest dumna, zasadnicza, czasami spogląda po innych z wyższością, jak każdy z elfów. Ale nie można jej odmówić dobroci. Ma złote serce, jest bardzo wrażliwa na czyjeś cierpienie. I perfekcyjnie włada mieczem, choć od czasu urodzenia syna nie brała udziału w żadnym pojedynku, a pole bitwy widziała ostatni raz jeszcze za czasów Vrarghra Lemarra. Erghon zaś... to typowy rycerz. Elveere niegdyś opowiadała mi, jak się z niej śmiano, gdy się z nim związała. Ludzie wciąż powtarzali, że wyczarowała prawdziwego księcia z bajki, z tą różnicą, że zamiast białego rumaka, miał błękitnego smoka. Nie powinnaś się ich obawiać. Nasza para królewska jest dobra i serdeczna. Należy im się szacunek, lecz nie powinno się spodziewać po nich zła. Przyjmą cię z serdecznością i czcią, jakimi powinni objąć nowego Mglistego, zwłaszcza że już naprawdę wiele lat minęło, odkąd jakikolwiek się pojawił. Sądzono, że już wszystkie Mgielne Ostrza zostały odkryte i skatalogowane.
– To istnieje jakiś rejestr? – spytała szybko z niemałym zdziwieniem w głosie.
– Owszem. Istnieje kompletna księga z opisem właściwości każdego Ostrza i szeregiem jego właścicieli. Zdarzają się tak zwane Ostrza Zaginione, które odkryto jedynie przypadkiem, skrzętnie ukryte w ruinach budowli pochodzących z lat przed Cienionocą, lecz ich ogromną większość znamy doskonale. Do tej pory sądzono, że mieczy jest dziesięć. Twój okazał się temu przeczyć.
Lhynne wzdrygnęła się odruchowo. Mgielne Ostrze materializujące się w ogniu, nie mgle, co tak zaskoczyło Kriggsa... W ostatniej chwili ugryzła się w język, nim powiedziała to głośno.
Co to miało znaczyć? Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, było skojarzenie, że być może mgła i ogień miały jakiś związek z płcią właściciela Ostrza – mgła dla mężczyzn, ogień dla kobiet. Skoro nigdy żadna kobieta nie dzierżyła podobnej broni, nic dziwnego, że nikt do tej pory o tym nie wiedział... Niestety jakiś uciążliwy głos w jej wnętrzu nieustannie kazał pamiętać, że prawda wcale nie może okazać się tak prosta.
Westchnęła ciężko i nie wytrzymawszy spojrzenia Rhienne, zaintrygowanej jej nagłym spięciem, wyjrzała na zewnątrz, delikatnie odgarniając samymi palcami delikatny materiał zasłony. Powóz przejeżdżał właśnie jedną z głównych ulic Myllhaven, koła z hurgotem toczyły się po wyślizganym bruku, kłócąc ze stukaniem końskich kopyt i zwyczajnym ulicznym gwarem. Zwieszały się nad nimi wysokie kamienice, jak bajecznie kolorowe paciorki nawleczone na sznurek. Każda inna, każda wyjątkowa i zdobna, znacznie wyższa niż szeroka – bogaci mieszczanie zawsze budowali wręcz strzeliste budowle mogące uchodzić za dzieła architektury, gdyż każdy ze wszystkich sił pragnął na ograniczonej powierzchni zawrzeć skróconą historię własnego bogactwa. Ramy okien – rzadko prostokątnych, zwykle zakończonych łagodnym półokręgiem lub smukłym ostrołukiem – zdobiły liczne żłobienia, zazwyczaj układające w motyw kwiecistych pnączy, a z powleczonych świeżą farbą murów wychylały się nieśmiało płaskorzeźby. Na część z nich nie żałowano złocistej farby, lśniącej oślepiająco w promieniach porannego słońca.
Dziś był dzień targowy, ludzie licznie wylegli na ulicę, bogaci zmieszali się z biednymi, prostaczkowie z inteligentami, dzieci z dorosłymi, i niemal nie sposób było ich od siebie odróżnić, tak skutecznie się ze sobą stapiali. Gdy okazała kareta wyjechała na sam środek rozległego placu, który główna droga przecinała na dwie idealnie równe połowy, Lhynne dostrzegła również drewniane stragany, kryte lnianymi namiotami, i bogactwo wyłożonych na lady produktów.
Uwielbiała cotygodniowe targi i jak do tej pory nie przegapiła żadnego. Ogromną przyjemność sprawiało jej błądzenie pośród prowizorycznych uliczek i oglądanie rozmaitych przedmiotów. Najchętniej zatrzymywała się przy przedmiotach magicznych, biżuterii, jak niemal każda kobieta nie potrafiąc minąć jej obojętnie, ale też u tych z pozoru najmniej rzucających się w oczy staruszków, trudzących się handlem starociami. Tam ruch był najmniejszy, a pośród wyłożonego na półki towaru można było odnaleźć prawdziwe skarby. Stare księgi, o kartach rozpadających się w pył pod wpływem dotyku i treści zapisanej w języku tak archaicznym, że wręcz niemożliwym do odszyfrowania. Niesamowicie zdobione przedmioty codziennego użytku, sprowadzaną z Nowego Kontynentu ręcznie malowaną porcelanę, zabytkowe meble i broń o pordzewiałych klingach i rękojeściach wytartych przez niezliczone ręce. Potrafiła spędzić tam cały dzień, przekładając skarby z ręki do ręki, targując się i marząc. Po prostu wyobrażając sobie, jak wielu przed nią dotykało tych pozornie zwyczajnych rzeczy, jakie wiązały się z nimi historie, jak trafiły w dłonie sprzedawcy, jak wielu przechodziło obok nich obojętnie, woląc rzeczy nowsze, prostsze, praktyczniejsze, ale z pewnością o wiele brzydsze. Nie rozumiała, jak mogą to robić. Jak mogą pozostawać obojętni na to wołanie? Ona sama miała nieodparte wrażenie, że w każdym przedmiocie mieszka dusza, a im starsza, tym mocniej wyczuwalna, tym silniejsza i bardziej hipnotyzująca. Nie potrafiła sobie odmówić poznawania każdej z osobna, pozwalała, by całkowicie nią władały. Nieraz pod ich wpływem podejmowała decyzje nierozważne, wręcz głupie, kończące się przenoszeniem przez pół Myllhaven pakunków znacznie dla niej za ciężkich i późniejszym poważnym martwieniem się o to, gdzie ustawić kolejny bibelot i jak przeżyć resztę miesiąca o tych paru miedziakach, jakie pozostały po spontanicznym zakupie, ale i bezbrzeżnym szczęściem i świadomością, że... że po prostu może. Że może uratować kolejną miniaturową duszę i nie ma nikogo, kto powiedziałby, iż nie powinna tego robić. Tyle lat minęło, odkąd wydostała się z jarzma mężczyzn przekonanych o własnej wyższości, tyle czasu już radziła sobie sama, wspierana jedynie datkami od rodziców, a nadal upajała się obezwładniającym poczuciem wolności.
Gromada ganiających gołębie dzieciaków rozpierzchła się przed rozpędzonymi końmi. Jeden z nich uniósł dłoń i pomachał za odjeżdżającym powozem, odruchowo więc powtórzyła jego gest, zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi. Zrobiło jej się głupio, wcisnęła ręce między uda i zajęła się udawaniem, że wcale nie widzi rozkwitającego na twarzy Rhienne uśmiechu. Uśmiechu bez słów mówiącego coś, czego bynajmniej nie chciała słuchać...
Przecież ty kochasz świat. Dlaczego tak nie chcesz się do tego przyznać?
Lhynne kochała świat. Ale jednocześnie tak bardzo nienawidziła siedzącego w nim zła, że nieraz o wiele prościej było jej powiedzieć, że go nienawidzi. Ot po prostu, by nie rozdrabniać się nad szczegółami. Na co to komu potrzebne?
Pomiędzy straganami dostrzegła skrawek wolnej przestrzeni, okupowany przez szczególnie duży tłum zaciekawionych osób. Tutaj znowu zanikały wszelkie podziały – żebracy w obdartych koszulach mieszali się z pannami w eleganckich sukniach, kryjącymi jasną karnację pod lekkimi koronkowymi parasolami i za rondami dekorowanych kwiatami kapeluszy. Małe dzieci oglądały widowisko z równą powagą jak wspierający się na laskach starcy, mrużący słabe oczy w oślepiającym blasku przygrzewającego słońca. Mężczyźni i kobiety, niemowlęta i wspierające się o siebie starowinki, bogaci i biedni – wszyscy w równym stopniu zafascynowani otoczonym okręgiem wróżbitą.
Mężczyzna był wysoki i tyczkowaty, strzecha siwych włosów stroszyła się wokół jego pokrytej wątrobowymi plamami twarzy jak mgła, równie niesforna, jak zalegające na niebie chmury. Odziany w prostą lnianą koszulę przewiązaną sznurem i podwinięte do połowy łydki spodnie, na pierwszy rzut oka wcale nie budził respektu, lecz tłum – zapewne dokładnie tak, jak zwykle, czyli w całkowicie milczącym porozumieniu – zapewnił mu odpowiednią przestrzeń. Stał teraz obok swojej komody i gestykulował zawzięcie, tłumacząc coś ciekawskim. Mebel był niemal tak wysoki jak on sam, zbudowany ze starego drewna, wyposażony w dziesiątki szufladek różnego kształtu i wielkości, z których każdą pomalowano na inny kolor. Lhynne aż zabolały oczy, tak jaskrawe były czerwienie, tak soczyste żółcie i pomarańcze, tak olśniewające błękity i zielenie.
Dobrze wiedziała, co teraz nastąpi. Zabrzęczą złote monety, w tłumie narośnie oczekiwanie. Wróżbita zamknie oczy, zaintonuje swoją pozornie pozbawioną słów pieśń i dla postronnego widza na chybił trafił wyciągnie jedną z szuflad. Tam zaś znajdowały się dwa rodzaje przedmiotów – zapisane drobnymi literami skrawki papieru i nieduże kule z surowego szkła...
Nigdy nie rozumiała, jak to działało. Jako osoba sceptyczna względem wszystkiego, co rzekomo płynęło od strony bogów, odkąd tylko zobaczyła wróżbitów pierwszy raz próbowała rozgryźć, na czym polegają ich sztuczki, lecz ostatecznie została z niczym. Nie miała pojęcia, jak to możliwe, że za każdym razem wylosowana wróżba poruszała najczulsze struny w duszy zamawiającego. Nie pojmowała, dlaczego wszystkie się spełniały. I tak samo niemożliwe dla niej wydawało się, że wróżbici widzieli cokolwiek w tych kulach... a jednak. Nikt nie miał wątpliwości, że kryje się w tym płynąca od bogów magia, a ona również zaczynała się coraz mocniej ku temu skłaniać. No bo jakie inne mogło być wytłumaczenie? Oszuści nie byli w stanie kłamać w tak przekonujący sposób.
Ze złością potrząsnęła głową i pozwoliła, by zasłonka znowu opadła. Odchyliła głowę na miękki zagłówek, na chwilę przymknęła oczy i oddała pole innym zmysłom. Lekko owocowy aromat herbaty zakręcił we wrażliwym wilczym nosie, zachęcając, by nalała sobie jeszcze trochę, opróżniając ozdobny czajniczek.
– Jesteś nieswoja – powiedziała Rhienne, wzdychając lekko. – Przecież widzę, że coś jest nie tak.
– To skomplikowane – odmruknęła, woląc nie zagłębiać się w szczegóły. Bo co innego mogła odpowiedzieć? O Wilczycy i tak wiedziało już zbyt wiele osób. Kobieta sprawiała wrażenie znacznie lepszej powierniczki sekretów niż Kriggs, ale tak naprawdę przecież wcale jej nie znała. Nie mogła mieć pewności, czy to wszystko nie jest jedynie perfekcyjną maską, mającą wzbudzić sympatię i ukryć coś znacznie gorszego, kryjącego się pod spodem...
Czy nie powiedziała jej na samym początku czegoś, co sprowadzało się do konstatacji, iż mogła nie być taka podejrzliwa? Jaka szkoda, że nie umiała się do tego zastosować. Choć naprawdę nie chciała tego robić, Lhynne w każdym pozytywie wietrzyła spisek. Jeśli w jej życiu coś szło dobrze, to znaczyło, że jest naprawdę podejrzane i należy zdwoić czujność, by przygotować się odpowiednio na moment, w którym znowu wszystko kompletnie się schrzani.
Gdy powóz minął otwartą bramę w murach obronnych i wtoczył się na wykładany kamieniem dziedziniec przed zamkiem królewskim, Lhynne miała wrażenie, że serce podskoczyło jej do gardła. Dłuższą chwilę wahała się, nim wstała z miejsca i zachęcana przyjaznym gestem Rhienne, wyszła na zewnątrz. Królewski posłaniec zeskoczył z kozła i ukłonił jej się dwornie, podstawiwszy schodki, by mogła wygodnie zejść na dół, a gdzieś na błękitnym niebie dostrzegła cień pikującej Khrimme. Podekscytowana smoczyca, zupełnie przeciwnie do swojej pani, wprost nie mogła doczekać się nowych atrakcji. Gdy wylądowała, niemal śmiertelnie strasząc stajennych sięgających do uzd rumaków, otrząsnęła skrzydła z nieistniejącego pyłu i prychnęła z satysfakcją. Nagle jednak zjeżyła się potwornie, opuściła łeb i krzyknęła w myślach wilkokrwistej:
Niebezpieczeństwo!
Lhynne obróciła się gwałtownie. W samą porę, by dostrzec ogromnego smoka.
Nigdy jeszcze nie widziała Scheiry – smoczycy Erghona Zdobywcy – z tak bliska. Do tej pory w głowie miała bardziej jej wyobrażenie niż prawdziwy obraz, budowane na podstawie widocznych na tle nieba kształtów, szybkich rzutów okiem podczas zatłoczonych parad i oglądanych długimi godzinami rycin w codziennych gazetach. Łuski, przypominające nieco gładko na siebie zachodzące pióra, były niebieskie, lecz tak ciemne, że miejscami wchodziły wręcz w granat i ponury kobalt, okraszony czernią na samych krawędziach. Krótki, mocny pysk o szlachetnej linii otaczały licznie porastające żuchwę kolce, a gładkie zakrzywione rogi lśniły w słońcu głęboką barwą polerowanego ołowiu. Długa szyja wyprężyła się, gdy ogromna samica niespiesznie podeszła bliżej, stawiając szponiaste łapy z takim wdziękiem, że ostre jak brzytwy szponiska niemal nie wydawały dźwięku w zetknięciu z kamieniami dziedzińca. Ogromne skrzydła porastały charakterystyczne skórzaste pióra, widoczne również na łokciach, barkach, udach i wzdłuż całego ruchliwego ogona, zakończonego długim kolcem. Bestia wyglądała równie pięknie i majestatycznie jak szykujący się do skoku tygrys, lecz błyskające w jej pysku kły długością niemal dorównywały rękom Lhynne. W magnetycznych kocich oczach o pionowych źrenicach błyskała ciekawość i fascynacja, w rozszerzonych nozdrzach zatańczyło kilka zbłąkanych iskier, żarzących się jak strzępki lawy w wulkanicznym kraterze.
Była piękna. Tak nieznośnie piękna, że wilkokrwista nie potrafiła się nie uśmiechnąć. Bezbrzeżny zachwyt przyprawił ją o nieznośny ścisk w gardle, dłoń w zupełnym odłączeniu od zdrowego rozsądku wyciągnęła się w stronę lśniącego jak najdroższe kamienie nosa. Ktoś syknął ostrzegawczo za jej plecami – być może była to nawet Rhienne Bhardo, ale w tamtej chwili zupełnie nie zwracała na nią uwagi. Obcowanie z dorosłym smokiem miało w sobie hipnotyczną magię, od której nie potrafiła się uwolnić. W jednej chwili, gdy znalazła się tak blisko smoczycy, uwierzyła we wszystkie te legendy o dawnych czasach, w których traktowano wielkie gady na równi z bóstwami. Całe wioski zanosiły dary do ich jam, oddawały im cześć i zanosiły modły, oczarowane bijącym od nich pięknem. Niegdyś podchodziła do podobnych historii cokolwiek sceptycznie – no bo jak miałaby w nie wierzyć, skoro smoki i ludzie połączyli się jeszcze na długo przed nastaniem Cienionocy i początkiem spisanych dziejów? Nikt nie miał prawa pamiętać czasów tak odległych... a jednak wcale nie tak trudno było dać temu wiarę, gdy samemu znalazło się pod wpływem smoczej magii.
Scheira wahała się krótką chwilę, lecz wreszcie z pewnym wahaniem pozwoliła, by dziewczyna pogładziła ją po nosie. Zmrużyła lekko ślepia, jakby ludzki dotyk sprawiał jej przyjemność... i odskoczyła nagle, omal nie przewracając karety, gdy znacznie mniejszy czarny kształt wtargnął pomiędzy nią a fascynującą wilczą samicę. Wyprostowała szyję, postawiła dęba wszystkie pióra i łuski wzdłuż całego kręgosłupa, obnażyła ostre jak szpile zęby i ryknęła głośno, w porę unosząc łapę, nim znacznie mniejszy smok kolejny raz ją ukąsił.
Lhynne krzyknęła, gdy Khrimme pchnęła ją całym swoim ciężarem. Bezwładnie jak szmaciana lalka wpadła w ramiona królewskiego posłańca i tylko dzięki temu, że ten zdążył ją złapać, nie wylądowała jak długa na twardym bruku. Dzika zdawała się tego zupełnie nie zauważać – rozpostarła skrzydła na całą szerokość i uniosła je lekko do góry, by sprawiać wrażenie większej niż w rzeczywistości; ryknęła w miarę możliwości swoich jeszcze nie w pełni rozwiniętych strun głosowych. Splunęła jadem – żrąca substancja zostawiła kilka idealnie okrągłych plam na białych kamieniach, lecz na całe szczęście nie dosięgnęła nikogo ani niczego wartościowego.
– Khrimme! – krzyknęła wilkokrwista, gdy już zdołała ochłonąć. Dopadła do smoczycy jednocześnie z przerażoną Rhienne, wspólnie złapały ją za łeb i spróbowały zawrócić, lecz ich wysiłki spełzły na niczym – czarna wyrwała się zwinnie i szczerząc kły na wilczą modłę, znowu skoczyła w stronę Scheiry. Starsza samica wyglądała już na bardzo zdenerwowaną, łuski na jej gardle zajaśniały od gromadzącego się w przełyku ognia. Rozpostarte skrzydła rzuciły cień na cały dziedziniec, kąpiąc zgromadzonych w gorącym półmroku...
To mogło skończyć się naprawdę źle. I skończyłoby się, gdyby nie to, że nagle pojawił się trzeci smok.
Samiec o czerwonych niczym tlący się w ognisku żar łuskach jak jaszczurka wspiął się na wysoki mur obronny i zeskoczył po jego drugiej stronie. Zwinnie wsunął się między wściekłe samice, machnięciem jednego błoniastego skrzydła poderwał cały zalegający na dziedzińcu pył. Był znacznie smuklejszy od Scheiry, o dłuższej, niemalże wężowej szyi, zwieńczonej gładkim łbem. Zamiast rogów miał długie, ruchliwe czułki, ślepia lśniły mu głęboką barwą miedzi, a długi ogon zwieńczony grotem błyskawicznie i zupełnie niepostrzeżenie owinął się wokół korpusu niebieskiej smoczycy, siłą osadzając ją w miejscu. Lhynne, oczarowana tym pokazem siły i przestraszona nagłym poczuciem, że zamkowy podwórzec stał się nagle zdecydowanie za mały, dopiero po chwili zauważyła, że drugie ze skrzydeł smok niemal wlókł za sobą. Kość nawet z odległości wydała jej się zniekształcona, prawdopodobnie złamana w zbyt wielu miejscach, by zdołano poskładać ją za pomocą magii leczącej.
Khrimme z miejsca spokorniała. Lhynne wyczuła bijący z jej myśli niepokój i podszyty lękiem szacunek. Mała opuściła lekko łeb, początkowo jakby chciała zaatakować prążkowanymi rogami, wreszcie jednak skłoniła się z szacunkiem starszemu smokowi i wycofała tyłem. Końcówka ogona drgała jej niecierpliwie, gdy wciąż siedząca w głębi złość szukała ujścia, lecz nie miała odwagi, by ponownie spróbować zaatakować.
Na bogów, co to było?! Lhynne ze złością złapała ją za róg, dokładnie takim gestem, jak chwyciłaby krnąbrnego dzieciaka za ucho, i szarpnęła lekko, zmuszając, by Dzika podeszła do niej bliżej. Niemal przylgnęła do jej boku, wciąż gorąca od buzującego w niej ognia. Co ty wyprawiasz, Khrimme?!
Nie odpowiedziała zrozumiałymi słowami. Czerwone ślepia ponownie zbłądziły jej w stronę Scheiry, lecz zmitygowała się, gdy wilkokrwistej z głębi gardła wyrwało się zwierzęce warknięcie.
– Och, na męki Radrossa – jęknęła Rhienne Bhardo, ocierając z czoła nieistniejący pot. Gdy uniosła na chwilę czarną woalkę, Lhynne zauważyła, że jej pobrużdżona zmarszczkami twarz pobladła nienaturalnie, cały kolor odpłynął z jasnych policzków. – Zapomniałam cię uprzedzić. Naprawdę sporo straciłaś przez nieobecność na zajęciach.
– To nie moja wina! – Dziewczynie ze zdenerwowania zaczęła udzielać się smocza złość. Choć w głosie rektorki Akademii nie doszukała się wyrzutu, poczuła się tak, jakby ta o coś ją właśnie oskarżała.
– Spokojnie! – Kobieta w obronnym geście uniosła obie dłonie. Królewski posłaniec udał szalenie zainteresowanego stajennymi odprowadzającymi powóz, nagle zakłopotany niezrozumiałą sytuacją, ale żadna z nich nie zwróciła na niego większej uwagi. – Kochana, wiem, jaki jest powód twojej nieobecności i doskonale go rozumiem. Nie mam do ciebie o nic pretensji. Mam za złe sobie, że nie powiedziałam ci w porę o tym, jakie są smocze samice.
– To znaczy? – Lhynne wiedziała, że ma mało czasu na wyjaśnienia – kątem oka dostrzegła, że ktoś już podąża w ich stronę, stawiając nogi tak, by jak najprędzej wyjść z cienia rzucanego przez królewskie smoki. Scheira wprawdzie wygładziła już łuski i skurczyła się nieco pod oceniającym spojrzeniem nieco mniejszego od siebie samca, lecz bijące od niej emocje wciąż były aż zbyt wyraziste.
– Widzisz, smoczyce są dzikie. Musisz o tym pamiętać, zwłaszcza teraz, gdy Khrimme już to w sobie odkryła, a jest jeszcze za młoda, by zamieszkać w stajniach. – Rhienne również zauważyła człowieka, dlatego ściszyła głos. – Przygotuj się na to, że zawsze będziesz mieć problemy z poskromieniem jej temperamentu. Nie dość, że to samica, to jeszcze Dzika... Samce są znacznie spokojniejsze. Jedyne, co nas ratuje przed dzikością samic, to fakt, że czują względem nich trochę respektu. Khrimme zawsze będzie bardziej bezwzględna w walce, lecz ustąpi przed przyjaznym jej starszym samcem, choćby bardzo tego nie chciała. I nauczy się ustępować tobie. – Kobieta znowu zerknęła w stronę przybysza. – Czas już na mnie. Cieszę się, że mogłam osobiście ci pogratulować. Widzimy się w Akademii. Obawiam się, że masz sporo zaległości, liczę jednak na to, że szybko je nadrobisz.
Ścisnęła jej po męsku rękę i odeszła. Lhynne nie miała nawet czasu, by zorientować się, w którą stronę się udała, bo przy jej boku już pojawił się podstarzały mężczyzna w niebiesko-srebrnej tunice. Skłonił się dwornie i zapraszającym gestem wskazał wrota zamku.
– Zapraszam panienkę. Komnaty już czekają – powiedział wyćwiczonym głosem i nie ruszył się, dopóki nie wykazała chęci pójścia wraz z nim.
Wielkie smoki nareszcie rozwiązały swój milczący konflikt. Czerwony złożył zdrowe skrzydło, Scheira odsunęła się od niego na kilka kroków, słońce ponownie zagościło na dziedzińcu. Lhynne dopiero wtedy zauważyła, że część z wyściełających go otoczaków podejrzanie lśni, jak drogocenne kamienie. Być może to właśnie były...?
Na bogów. Kto wykładałby drogi diamentami?
I jakie znowu komnaty?! Mało brakowało, a stanęłaby jak wryta. Albo – co gorsza – zachowała się jak zwykle w nerwowych sytuacjach: czyli zaczęła krzyczeć, wygrażać i przeklinać, dopóki nie otrzymałaby wyjaśnień, najlepiej spisanych w estetycznych podpunktach na czystym papierze. Sama nie wiedziała, co mogłoby być gorsze... Gdy ostatecznie dała się poprowadzić ku zamkowym wrotom, miała wrażenie, że nogi zupełnie przestały jej słuchać – niewiele brakowało, by ugięły się pod nią i sprawiły, że tym razem naprawdę wylądowałaby na twardej ziemi. Cóż, przynajmniej miałaby okazję z bliska sprawdzić, czy to naprawdę były burzowe diamenty...
Zamek Myllhaven zawsze przyprawiał ją jednocześnie o zachwyt i kołatanie serca. Kojarzył jej się z magicznym tworem wyciągniętym prosto ze zbyt realistycznego snu lub halucynacji – jak pozornie określony dom, w którym odkrywa się coraz to nowsze pokoje, a granice jego faktycznych rozmiarów umykają zdrowemu rozsądkowi i nie mieszczą się w granicach zwyczajnej ludzkiej wyobraźni. Dobrze wiedziała, że wybudowano go na podstawie znacznie starszych korzeni, wiekiem sięgających prawdopodobnie czasów na długo przed nastaniem Cienionocy, a kolejne korytarze, wieże i kondygnacje dobudowywano w miarę upływu czasu i narastających potrzeb rozrastającego się królewskiego dworu. Niegdyś, zamiast remontować stare fragmenty olbrzymiej budowli, zniszczone komnaty i korytarze porzucano, przez co całość z biegiem lat zaczęła przypominać ogromny, majestatyczny w swej niebosiężnej strzelistości labirynt. Ponadto był piękny – tajemniczym, przedwiecznym pięknem, jakim charakteryzować się może jedynie coś stworzonego z niebywałą dbałością i nasączonego energią przemijających pokoleń. Jak perła, narastająca wokół drobnego ziarnka piasku. Lhynne czuła niemal religijny lęk, gdy patrzyła na wysoką pod samo niebo budowlę, wzniesioną z rzeźbionego czarnego kamienia i upstrzoną setkami wież w rozmaitych stylach, tak gęstych, wysokich i odmiennych od siebie nawzajem, że nie sposób ich było zliczyć. W pewien sposób przypominał jej korzenie samego nieba, sięgające aż do stabilnej ziemi, a także prawdopodobnie daleko w jej głąb. Nie była pewna, czy powinna dać im wiarę, lecz słyszała sporo opowieści o ciągnących się pod pałacem katakumbach. Całość była tak ogromna, że nie sposób było wątpić, że w większości komnat swobodnie mogą poruszać się smoki wielkości Scheiry i czerwonego żmija z połamanym skrzydłem.
Wiedząc to wszystko, zupełnie nie miała pojęcia, czego spodziewać się w środku. Mimo swojej ozdobności, zamek miał w sobie pierwiastek mroku, coś nieznośnie ponurego... lecz jednocześnie chwalebnego. Być może to czerń kamienia, może te wyglądające jak żywcem wyciągnięte ze snu kształty, ale nie mogła opędzić się wrażeniu, że lekka obawa przed przekroczeniem progu była jak najbardziej na miejscu.
Samo wejście nie prezentowało się tak okazale, jak mogła się tego spodziewać. Owszem, szerokie stopnie były rzeźbione w motyw winorośli, a poręcze z kutego metalu formowały się w kolczaste pędy i wiernie oddane kwiaty róż, lecz wrota przy całym ogromie i przepychu wydały się aż śmiesznie skromne. Proste, drewniane, z żelaznymi okuciami, miały tylko dwie okratowane witrażowe szyby – ogniście kolorowe szkiełka lśniły całą feerią barw w promieniach słońca, układając się w abstrakcyjne wzory. Nad wejściem tkwiła samotna lampa w ozdobnym kloszu, a nieco powyżej, lepiej już komponując się z resztą zamku, pyszniła się ogromna rozeta, układająca w motyw kwiatu o niezliczonej ilości płatków wprawionych w ołowiane ramy. Była tak wielka, że z pewnością stworzenie jej tam sprawiło niemało kłopotów. Być może użyto do tego pierwotnej magii, w czasach, gdy jeszcze na terenie Ragharranu wolno było się nią posługiwać? Jakkolwiek by nie było, najmniejszy szklany odłamek dorównywał rozmiarami domowi Lhynne wraz z przylegającym do niego od tyłu niewielkim ogródkiem. Wilkokrwista z ledwością powstrzymała się od zadzierania głowy z szeroko otwartymi ustami, jakimiś ostatkami zdrowego rozsądku potrafiąc sobie wytłumaczyć, jak komicznie by to wyglądało. A komiczność z pewnością nie była rzeczą, z której zamierzała tutaj zasłynąć.
To brzmiało naprawdę kiepsko. Od teraz nie była jedynie dziwaczną wilczą dziewczyną, której większość nienawidziła. Od teraz nie mogła już tej nienawiści ignorować, żyjąc po swojemu – o nie! Wystarczyło jedno zdarzenie, by z pozycji zadowolonego ze swego położenia wyrzutka wywindować się do statusu jednej z najbardziej szanowanych osób w królestwie. Sama czuła, jak niedorzecznie to brzmiało. Doskonale znała zasady dobrego wychowania, czytała wystarczająco wiele książek, by wpoić sobie charakterystykę życia wyższych sfer, była wykształcona i niezależna, ale na bogów, czy umiała wcielić to w życie? Nigdy nie próbowała. A nawet jeśli, nie szło jej to pewnie najlepiej, znając własny niewyparzony język i miłość do udowadniania innym, kto tu naprawdę powinien być górą.
Cóż, tutaj problem przedstawiał się tak, że bynajmniej to nie ona górą być powinna. Czy umiała to w ogóle zaakceptować?
Khrimme o mało nie wywróciła się na schodach, tak zapatrzona w lśniące witraże, że niemal zapomniała o konieczności podnoszenia łap. Syknęła wściekle, posłała pechowemu stopniowi wściekłe spojrzenie i większymi susami podążyła za swoją panią. Lhynne szybko wyczuła żar jej oddechu w okolicy prawej dłoni, gdy młoda smoczyca z ledwością powstrzymywała się od wciśnięcia jej nosa pod ramię, jak zwykle, gdy potrzebowała pocieszenia lub wyczuwała jej smutek. Tym razem sprawiała wrażenie naprawdę zagubionej, lecz nie ubierała myśli w słowa. Wilkokrwista nie chciała grzebać w nich na siłę, szanując jej prywatność, choć szczerze wątpiła, by działało to w obie strony. Być może małą Dziką należało tego dopiero nauczyć? Lub zaakceptować, że to właśnie jest prawidłowa forma kontaktu i samej wziąć od niej lekcję? Nie wiedziała. Przez całą przygodę z Instytutem miała ogromne braki względem innych uczniów Akademii, jej przyjaciele z pewnością dobrze już znali odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Dlaczego właściwie nie zapytała o to Rhienne, gdy miała okazję, a zamiast tego męczyła ją opowieściami, o których prawdziwości tak czy siak zaraz się przekona?
Przekroczyła próg prostych wrót ze swoistą niechęcią, przestraszona tym, co mogła zobaczyć. I faktycznie mało brakowało, by zatrzymała się jak wryta tuż po tym, jedynie milcząca obecność przewodnika – prawdopodobnie jakiegoś rodzaju kamerdynera, czy jakkolwiek nazywała się ta funkcja na królewskim dworze – powstrzymywała ją od zachowywania się jak oczarowane dziecko. Wejście prowadziło bezpośrednio do wielkiego holu – gigantyczna rozeta wpuszczała do środka wystarczająco wiele światła, by układana w motyw szachownicy czarno-biała posadzka i złoto na ścianach lśniły wręcz oślepiająco, porażając oczy. Pomieszczenie było bardzo wysokie, prawdopodobnie na więcej niż kilkanaście kondygnacji, a bogato zdobione półkolumny, płaskorzeźby przedstawiające ziejące ogniem smoki i królewskie insygnia oraz inkrustowane szlachetnymi kamieniami portrety niegdyś panujących władców sprawiły, że aż zakręciło jej się w głowie. Z samego krzyżowo-żebrowego stropu, pokrytego malowidłami o charakterze raczej religijnym, choć ciężko było to stwierdzić z odległości, w jakiej się znajdował, zwieszał się okazały kryształowy żyrandol o ramionach z tkanych jak roślinne gałęzie metalowych prętów. Pomimo pełni dnia, zamontowane w nim lampy luminatów lśniły ciepłym blaskiem, odbijając się w szkiełkach wszystkimi barwami tęczy. Największą uwagę przykuwały jednak schody – nie jedne, a kilka rodzajów stopni. Te główne miały wygodne, niskie stopnie, na których zmieściłoby się bez trudu kilkunastu stojących obok siebie ludzi, wyłożone tłumiącym kroki czerwonym dywanem. Prowadziły na szerokie półpiętro, na którym wisiał kolejny wielki obraz w wijącej się ramie, zasłonięty szczelnie czarnym płótnem, i tam rozwidlały na dwie niknące gdzieś w głębi zamku odnogi. Nie były jednak jedynymi – kolejnych kilka, już bardziej niepozornych, ginęło w bocznych ścianach, a jedne zdawały się wręcz zwieszać z sufitu na samym środku holu, kręte jak serpentyna, z kamienną balustradą z pozłacanymi rzeźbieniami.
Lhynne miała wrażenie, że znalazła się w innym świecie. Być może w samej krainie Wysokich Niebios, gdzie podobno nic nie było takie, jak ludzki umysł uważał za zwyczajne. Musiała potrząsnąć głową, by zmusić się do opamiętania, i praktycznie pociągnąć Khrimme za sobą, by nie zmusić przewodnika do zatrzymania się. Mała smoczyca już rozkładała skrzydła, chcąc podlecieć wyżej żyrandola i sprawdzić, dokąd prowadzą te kręte stopnie.
– Robi wrażenie, prawda, panno Lehann'rive? – Mężczyzna obrócił się w jej stronę. Uśmiech miał tak dumny, że gdyby nie znała dobrze historii, mogłaby uznać, że cały ten przepych jest wyłącznie jego zasługą. Ręce trzymał założone za plecami, postawę wyprostowaną i władczą, lecz jednocześnie całym sobą zdawał się oznajmić jej, że czeka na rozkazy. – Doskonale pamiętam, jak sam zareagowałem, gdy zobaczyłem to wszystko pierwszy raz.
– Do tego w ogóle da się przyzwyczaić? – jęknęła dość głupio. Niestety nic innego nie chciało przejść przez ściśnięte gardło.
– Oczywiście, że się nie da. – Wzruszył ramionami. – Można jedynie nauczyć się ukrywać reakcje. A i to nie zawsze. Ale proszę dalej za mną.
– Chwileczkę! – Nagle zrobiło jej się głupio. Jeszcze raz popatrzyła po własnym stroju i zniszczonej torbie, przewieszonej przez ramię. Opanowało ją skrępowanie, wstyd; pewnie nie czułaby się gorzej, gdyby miała na sobie śmierdzące łachmany. – Przepraszam, ale ja naprawdę... nie wiem, czy powinnam... – Odruchowo chciała spuścić wzrok, gdy mężczyzna ponownie zwrócił się w jej stronę, lecz zmusiła się do wyłuskania tych resztek pewności siebie, stłamszonych gdzieś bardzo głęboko, prawdopodobnie w okolicach nagle nieprzyjemnie kłującego żołądka. – Widzi pan, ja właściwie... mam tylko to, co w tej chwili trzymam w rękach. Nie lepiej by było, gdybym przed wizytą tutaj pojechała do domu? Ubrałabym się bardziej odpowiednio, wzięła coś ze sobą, skoro mam tutaj trochę zostać, bo teraz...
– Wszystko będzie dobrze, panno Lehann'rive. – Mężczyzna przerwał jej z dobrotliwym śmiechem. – Zapewniam, że w komnatach czeka wszystko, czego może panienka potrzebować. Proszę uwierzyć mi na słowo.
Nie nawykła ufać ludziom, ale czy cokolwiek przemawiało za tym, by zachowała podejrzliwość? Z pewnością nikt nie siliłby się na odstawianie tego teatru, gdyby miano ją zaraz zamknąć w lochu, zabić lub pozbawić Ostrza, prawda? Przełknęła ślinę tak głośno, że zaraz zmartwiła się, czy nie było to słyszalne również dla kręcącej się w pobliżu grupki służących, odzianych w czerwone marynarki o złotych guzikach i charakterystyczne zwężane spodnie, i posłusznie podreptała dalej za przewodnikiem. Mężczyzna skierował ją do najbardziej okazałych schodów. Wspięła się na nie, nie mogąc nadziwić, jak doskonale odgłos kroków niknął w miękkim włosiu dywanu, i zatrzymała się ponownie dopiero na półpiętrze, zaintrygowana zakrytym obrazem. Podobnie jak te poniżej, znajdował się w płytkiej niszy, obramowanej półkolumnami o kapitelach z liści ostrokrzewu, lecz wyeksponowanie go w takim miejscu, a następnie zadbanie o to, by nikt nie mógł go oglądać, wydawało się jej całkowicie mijać z celem.
– Coś się stało? – Kamerdyner wciąż wyglądał na spokojnego, być może wręcz zaciekawionego jej zachowaniem.
– Co to za obraz? – spytała, korzystając z jego nastawienia. – Jeśli dobrze się orientuję, te poniżej pokazują poprzednich władców Ragharranu. A ten?
– Cóż... – Człowiek nagle się zmieszał. Zmarszczył brwi, skrzywił się lekko, jakby nie podobało mu się to, co musiał zaraz powiedzieć. Wilkokrwista natychmiast wywęszyła w tym całkiem ciekawą tajemnicę. – To również jest królewski portret. A dokładniej, jest to portret Vrarghra Lemarra. Pozostaje zakryty, odkąd tron odebrał mu nasz pan Erghon Zdobywca. Nikt od tego czasu go nie widział. Jedynie królewska para wie, co skrywa się pod tym płótnem. Zadbano o to, by na przestrzeni lat wizerunek szalonego króla zniknął z kart historii.
Lhynne zmarszczyła brwi, zdziwiona nieco tą odpowiedzią. Na dobrą sprawę to jedynie przysporzyło jej więcej pytań. Po co wymazywać czyjąś twarz z historii? To nie był pierwszy okrutny władca, który postradał rozum. Z pewnością najmłodszy i panujący najdłużej z nich wszystkich, lecz w podaniach o tamtych czasach, jakie czytała z niemal ekstatyczną fascynacją, nie znalazła niczego, czym zasłużyłby sobie na taką nienawiść poddanych. W tym musiało tkwić jakieś drugie dno. Poza tym, dlaczego ten obraz znajdował się w takim miejscu – idealnie pośrodku, aby każdy wchodzący do pałacu właśnie to malowidło widział w pierwszej kolejności? Skoro pragnięto wymazać Lemarra z historii, dlaczego portretu po prostu nie usunięto i nie zastąpiono chociażby wizerunkiem obecnie panującego?
Niestety nie miała czasu, by zadać którekolwiek z tych pytań, bo przewodnik już zaczął wspinać się na stopnie po lewej stronie. Wymieniła tylko szybkie spojrzenia z równie zaintrygowaną Khrimme i podjęła wędrówkę, przełykając gryzącą ciekawość.
Korytarze tak diametralnie różniły się od siebie, że za każdym razem, gdy przemykała kolejnym, miała wrażenie, iż nie znajduje się w tym samym budynku, lecz jakimś niewytłumaczalnym sposobem przeniosła się w zupełnie inne miejsce. Jeden był wysoki jak katedra, o żebrowanych ścianach i suficie, pozbawiony wszelkich ozdób prócz pokrywającej wszystkie powierzchnie perłowej farby o odcieniu kremowego turkusu. Innym razem trafiła w miejsce, które bardzo przypominało elewację – ściany z niemal czarnego kamienia kipiały niezwykle szczegółowymi rzeźbieniami, chwilami miała wręcz wrażenie, że szczerzące zęby smoki i fantastyczne stwory, jakich nie umiała nawet nazwać, śledzą ją jak najbardziej żywymi oczami. Kolejny korytarz tonął w świeżym, kolorowym blasku, przenikającym przez witrażowe szyby wysokich okien sklepionych ostrołukami. Sama nie wiedziała, które z tych miejsc zafascynowało ją najbardziej, lecz nie miała żadnych wątpliwości, iż wiele czasu spędzi na oglądaniu ich tak długo, by wszystkie szczegóły wbiły się w pamięć.
Korytarz, w którym wreszcie się zatrzymali, miał kształt litery L i nieco bardziej niż poprzednie przypominał hol. Na ścianach i suficie mieszały się ze sobą świeżość złoconego drewna, układającego się w znany motyw półkolumn, i mrok czerni kamiennej bazy, nadającej rzeźbom przyjemnej głębi. Ułożony pod kątem prostym zakręt dzieliła od reszty aż przesadnie zdobna brama – Lhynne zakręciło się w głowie, gdy spróbowała skupić wzrok na którejkolwiek z zupełnie abstrakcyjnych rzeźb, serpentyn, wstęg i wirów splecionych w oszałamiającym tańcu.
Mężczyzna ukłonił się z szacunkiem i wyćwiczonym, nieco wręcz teatralnym gestem wskazał na okazałe drzwi. Były tak wysokie, że z pewnością zmieściłby się w nich smok o wiele większy od Khrimme, wykończone delikatnym łukiem. Ciemne drewno wieńczył wizerunek zdobnego miecza z wprawionym w głowicę rubinem wielkości ludzkiej pięści, w dolnych rogach zaś wyrzeźbiono spore kwiaty o wielu płatkach. Mosiężna klamka miała kształt głowy smoka i lśniła złociście, wypolerowana przez tysiące dotykających ją rąk.
– Tutaj nasza podróż się kończy – powiedział przewodnik, uśmiechając się dobrotliwie. – Ale proszę się nie martwić, panno Lehann'rive. W środku czekają na panienkę Keira i jej pomocnice.
Lhynne domyśliła się, że mowa musiała być o pokojowej, krawcowej lub innej kobiecie, pod której okiem miała przemienić się w szlachciankę z prawdziwego zdarzenia, niechętnie więc powstrzymała się od dopytywania o szczegóły. Zainteresowało ją tylko jedno.
– Co to za komnata? – spytała wyjątkowo żałośnie. Aż jej się wstyd zrobiło, tak słaby miała głos. Zaraz pożałowała, że mówiła cokolwiek.
– To? – Człowiek nagle roześmiał się serdecznie. Pomarszczoną dłonią pogładził przedniej jakości drewno. – To jest komnata dla panienki. Nowe mieszkanie, jeśli tylko panienka zechce je przyjąć.
– A jeśli nie zechcę? – wyrwało jej się. To brzmiało tak niedorzecznie...
– Wtedy będzie czekać, czy może kiedyś nie zmieni panienka zdania. – Wzruszył ramionami. – No już, pani Keira naprawdę nie lubi czekać dłużej, niż to konieczne.
Podziękowała nieśmiało i nacisnęła wreszcie klamkę, choć dostrzegła kątem oka, że przewodnik już garnął się, by elegancko przepuścić ją w drzwiach. Wrota chodziły na zawiasach zupełnie lekko, dzięki czemu nie poczuła ich ogromnej zapewne masy. Ostrożnie wsunęła się do środka, Khrimme zaraz podążyła za nią, niecierpliwie machając końcówką ogona. Łuski znowu jej się zjeżyły, mięśnie łap naprężyły, ale wciąż uparcie odmawiała ubierania myśli w słowa.
Pierwszym, co Lhynne dostrzegła po przekroczeniu progu, była gromada kobiet. Musiała być ich szóstka – w większości młode dziewczęta, skupione wokół statecznej, nieco zbyt tęgiej matrony o wypielęgnowanej twarzy i wymyślnie utrefionych popielatych włosach. Ruszały się wciąż jak energiczne pszczoły u wejścia do ulu, przez co spory problem sprawiło dokładnie ich zliczenie. Wszystkie ubrane były identycznie: w bogate, lecz skromnego kroju suknie z czerwonego, śliskiego materiału, ozdobione na wysokości tułowia kolumną złotych guzików. Jak jeden mąż zerwały się z miejsc, w idealnej synchronizacji ustawiły rzędem i dygnęły przed Lhynne zamaszyście, zupełnie jak w ćwiczonej godzinami choreografii.
Dziewczyna dłuższą chwilę nie wiedziała, jak powinna zareagować. Obejrzała się przez ramię na zamknięte już drzwi w próżnej nadziei, że może gdzieś tam znajdzie odpowiedź, i niechętnie powróciła wzrokiem do kobiet, czując pierwsze zalążki strachu.
– Em... Dzień dobry? – wydukała wreszcie. Na bogów, gdzie podziała się ta wiedza z książek, którą tak się szczyciłaś?!
– Witamy, panno Lehann'rive! – wykrzyknęła najstarsza. Zaraz wyprostowała się i podeszła do wilkokrwistej rozkołysanym, lecz zaskakująco szybkim jak na kogoś o jej tuszy krokiem. W mięsiste dłonie złapała kościstą rękę Lhynne, potrząsnęła nią zamaszyście. Na podkreślonych różem policzkach zakwitł autentyczny rumieniec, w jasnych oczach pojawił się blask... zachwytu? – Mam na imię Keira, jestem nadworną stylistką. A to są moje dziewczęta. – Gestem wskazała na skromnie wpatrujące się we własne nogi pomocniczki. – Wraz z nimi sprawię dzisiaj, że przemienisz się w najpiękniejszą damę, jaką ten stary dwór kiedykolwiek widział.
Ja bym się bała na twoim miejscu, mruknęła Khrimme.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz