wtorek, 6 lutego 2024

Rozdział 12

 

Ciemność była zachłanna. Lepka, przyjemna...

Natarczywa. Sprzeczna.

Niewłaściwa.

Musiała się z niej uwolnić. Tylko jak, skoro nie chciała puścić...?

Lhynne tak bardzo nienawidziła swoich snów. Dlaczego ilekroć zamknęła oczy, wszystkie tłumione w najgłębszej szczelinie jej jaźni lęki wypełzały na zewnątrz i atakowały ze zdwojoną mocą? Dlaczego zawsze wyszukiwały momenty, w których była całkowicie bezbronna? To było jakieś przekleństwo?

Nigdy nie będziesz prawdziwa, wilcza dziewczynko.

Nie! Szarpała się, warczała, prosiła, błagała wręcz... ale ten pieprzony głos wciąż tam był. Skąd on się brał?

Jestem tobą. Znam cię.

Nic o mnie nie wiesz! – krzyknęła niemal desperacko, szarpiąc się w bezkształtnej nicości. Gdyby tylko czuła cokolwiek prócz emocji – gdyby tylko miała tam własne ciało! – odwróciłaby się w stronę bezcielesnego szeptu i pokazała mu kły na wilczą modłę, odwodząc spiczaste wilcze uszy do tyłu w zaproszeniu do ataku.

Wiem o tobie wszystko, mały wilczku.

Gdzie jesteś?!

Jestem w tobie. Jestem tobą.

Chciała zaprotestować. Chciała rzucić się na przeciwnika, kimkolwiek był. Chciała zrobić cokolwiek, byle nie tkwić tutaj ani chwili dłużej...

Mrok się rozrzedzał. Jak czarny, do tej pory nieprzenikniony dym targnięty nagłym podmuchem wiatru, zaczął miejscami rozwiewać się na tyle, by przepuścić odrobinę rażącego w oczy światła...

Światła szarego, nijakiego, nienaturalnego. Zupełnie nie takiego, do jakiego przywykła.

I ten zapach...

Świadomość własnego ciała nie przyniosła ulgi. Zaklęła, czując pod sobą dziesiątki wbijających się w skórę drobnych kamyczków. Bijący od gruntu chłód budził w kościach echo reumatycznego bólu, od którego musiała zacisnąć zęby, aby tylko nie pozwolić, by jej usta opuściło jęknięcie. Nie zwlekając ani chwili dłużej i nie zważając na mącące wracający obraz zawroty głowy, uniosła się na drżących z wysiłku ramionach. Na bogów, była słaba jak nowo narodzone szczenię. Delikatne poruszenie lodowatego powietrza skąpało jej odsłonięte przedramiona w gęsiej skórce, stawiającej dęba wszystkie drobne włoski.

Gdzie ona była?

To była ścieżka. Wysypana drobniutkim żwirem niemal białej barwy, przypominającej na myśl świeżo obdarte z mięsa kości, wiła się w górę łagodnego wzniesienia, z obu stron otoczona nienaturalnie wybujałymi jagodowymi krzewinkami. Obłe, gęste, łagodne i doskonale przypominające miękkie poduszki, zupełnie jakby ktoś przycinał je celowo, musiały mieć nieco ponad metr wysokości, a skrzące się na ich gałązkach owoce raziły we wszechobecnej szarości świeżą krwistą czerwienią. Drzew było stosunkowo niewiele – wysokie modrzewie o srebrnych ze starości pniach i gałęziach obwisłych jak ze zmęczenia pod ciężarem niemal czarnych igieł rosły w kilkumetrowych odległościach, jak na szczycie wysokiej góry, bez problemu umożliwiając dojrzenie nieba...

Tylko że niebo było szarością. Było mgłą, spływającą tak nisko, że jej krawędzie stawały się dostrzegalne na wysokości ledwie paru metrów nad ziemią. Lodowaty opar przelewał się, falował w tempie, jakie narzucić mógłby jedynie naprawdę silny wiatr, lecz drzewa stały zupełnie nieruchomo, dumne, doskonałe i nienaturalnie piękne, jak na nieprawdopodobnie szczegółowym obrazie.

Uniosła się ostrożnie do przyklęku, z którego najszybciej mogłaby przybrać postać wilka i zaatakować, choć nie wyczuwała, by gdziekolwiek czaiło się niebezpieczeństwo. Choć ze wszystkich sił wyostrzała piekielnie silne zmysły wilkokrwistej, te nieodmiennie podpowiadały jej, że w tym niesamowicie ponurym, ale przy okazji boleśnie pięknym świecie znajdowała się zupełnie sama.

Czym więc był ten przeklęty głos?

Aura jak ze snu nakazała podnieść jej się ostrożnie, jak w zwolnionym tempie. Potarła przemarznięte ramiona i jeszcze raz rozejrzała się wokół, lecz ponownie nie znalazła niczego, co podpowiedziałoby jej, co powinna dalej zrobić. Tajemnicze uczucie gdzieś na samym dnie jej wilczego serca – zwierzęcy instynkt, w sytuacjach takich jak ta próbujący przejąć nad jej ciałem kontrolę – nakazywał, aby ruszyć dalej ścieżką. W górę, prawdopodobnie na sam szczyt tego wzniesienia...

Tylko po co? Absurd.

Nie zdołała powstrzymać wyrywającego się z gardła poirytowanego warknięcia. Chciała zrobić...

Na bogów, zupełnie zapomniała, co takiego pragnęła uczynić, gdy jeszcze raz pozwoliła sobie powoli posmakować powietrze.

Ten zapach...

Nie wiedziała, co to było. Nigdy nie spotkała się z czymkolwiek, co choć w niewielkim stopniu przypominałoby tę nieziemską woń. Nigdy nie spotkała się z czymkolwiek, co byłoby tak obezwładniająco kuszące, co sprawiłoby, że cały jej organizm napiął się w nadziei na odnalezienie tajemniczego źródła. Nigdy nie spotkała...

To było świeże. Potężne, przedwieczne, starsze niż cokolwiek, z czym miała do czynienia przez całe życie spędzone w królestwie, w którym każdy kamień promieniował aurą pradawnej historii. To było...

Piękne. Ale i przerażające. Z jakiegoś powodu jednak czuła, że nie chciałoby jej krzywdy. Tylko czym było...?

Jak pociągana na niewidzialnym sznurku, ruszyła wijącą się ścieżką bez dalszej zwłoki. Wciąż kuląc ramiona w oczekiwaniu nienadchodzącego ataku, podporządkowywała się odruchom swojego wilczego jestestwa w zupełnym odłączeniu od wolnej woli. Ona zanikła gdzieś, nie tląc się nawet najdrobniejszym płomieniem, całkowicie zdominowana tym irracjonalnym pragnieniem. Tym przywoływaniem, któremu nie potrafiła się oprzeć... Nie chciała choćby próbować. Bo i po co?

Zatrzymała się na krótką chwilę na przełamaniu wzniesienia. Wszystko wokół było tak nieznośnie spokojne, tak piękne, tak... nieruchome. Nigdy nie była w miejscu, które określić mogłaby mianem doskonałego, a to właśnie takie było. Nie mąciła go żadna najmniejsza skaza – wyglądało jak żywcem wyciągnięte z jej najskrytszych marzeń. Jak jedno z tych wyobrażeń, o których sądziła, że powinny jak najmocniej odpowiadać rajowi...

Chciała tam zostać. Chciała zrobić coś – cokolwiek! – byle tylko móc osiąść tutaj na wieki. Tu było tak pięknie, tak idealnie, tak...

Jednak nie była tutaj sama.

Wyczuła to w jednej chwili jako subtelne drganie powietrza. Napływający w jej stronę wiatr stał się nagle cieplejszy, niemal parny, jak wydychana przez ogromne zwierzę para, a zapach kuszącej świeżości niemal nie do wytrzymania zakręcił ją w nosie. Świat zakrzywił się gdzieś na samych obrzeżach, a wszelkie racjonalne uczucia odpłynęły na tyle daleko, że nie odczuła potrzeby by po nie sięgać, by choćby zastanawiać się, co takiego mogło się z nimi stać. Bo i po co? Czuła się dobrze. Czuła się szczęśliwa i... pełna. Nareszcie.

Mgła rozrzedziła się odrobinę, pozwalając Lhynne dostrzec poniżej kilka połamanych drzew. To nie mogło stać się niedawno – pnie były pobielałe, całkowicie opadłe z kory, a ich wyciągające się jak połamane kości gałęzie dawno już zostały pozbawione wszelkich soków. Krzewinki stawały się tam znacznie mniej uporządkowane, a łącznie wszystko to przywodziło na myśl, jakby kiedyś, dawno temu coś naprawdę ogromnego przeszło tędy i...

Bez wahania ruszyła naprzód, dominowana dziecięcą wręcz ciekawością.

To była niewielka polana. Mały spłachetek wolniejszej przestrzeni, dominowany przez resztki zrujnowanych dawnym kataklizmem roślin, których resztki sterczały w skąpane w szarości niebo jak palce umarłych niemo wskazujące winowajcę swego cierpienia. A w miejscu, gdzie biała ścieżka rozszerzała się nieco, wyłaniając się z mgły w sposób uniemożliwiający dostrzeżenie jego faktycznych rozmiarów, czekał na nią smok.

Był ogromny, tego jednego nie dało się zaprzeczyć. Smukły pysk, poprzecznie prążkowane rogi i układ ostrych jak brzytwy kolców jasno wskazywały na to, że miała do czynienia z Dzikim, jednak łuski w kształcie ostrych klinów lśniły oślepiająco nawet bez udziału słońca, a mieniły się najwspanialszą barwą starego złota, jaką kiedykolwiek widziała. Całe lśniące bogactwa królewskiego skarbca, jakie miała raz w życiu przyjemność zobaczyć, nabierały nagle wrażenia kiczu, gdy skontrastować je z tym niezwykłym bogactwem, jakie stworzyć mogła jedynie natura...

Łuski falowały na zupełnie niewyczuwalnym wietrze. Długie i cienkie, w sporej części przypominały ledwie papierową dekorację, tak były delikatne i eteryczne, lecz zupełnie białe ślepia o pionowych źrenicach były wystarczająco żywe, by upewnić Lhynne w przekonaniu, że wcale nie miała do czynienia z czymś sztucznym. Smok był prawdziwy i namacalny, w dokładnie takim samym stopniu, jak ona sama. Ziewnął szeroko, ukazując ogromne kły, gdy przyglądała mu się tak dłuższy czas z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy. Miała wrażenie, że rozbawiła go własnym zdumieniem.

Witaj, wilcza dziewczyno. Chciałaś dowiedzieć się, gdzie jestem.

To ty! – krzyknęła na głos, odzyskawszy częściowo panowanie nad sobą. Odskoczyła na parę kroków i spięła mięśnie w przygotowaniu do przemiany. W ciele wilka miała znacznie większe szanse, by umknąć między drzewa...

O ile dało się umknąć przed czymś takim. Ta bestia musiała być znacznie większa od największego smoka, jakiego kiedykolwiek widziała.

Tak, to ja. Białe ślepia śmiały się jak u małego pisklęcia, a wielką paszczę wykrzywił smoczy uśmiech. W nozdrzach zamajaczyło kilka płomieni różnobarwnego ognia, przełamujących osaczającą szarość otoczenia. Dlaczegoś taka zaskoczona? Przecież wciąż tutaj byłem. Byłem tutaj zawsze, tylko ty nie chciałaś mnie dostrzec.

Nigdy wcześniej się nie odzywałeś – wydukała niepewnie. Nie potrafiła zdobyć się na odpowiadanie myślą. Czuła się tak żałośnie słaba, tak nic nieznacząca...

Bo nigdy wcześniej mnie nie wołałaś. Widzisz, wy, śmiertelnicy, jesteście wręcz rozkosznie słabi. Wielka bestia poruszyła łbem, jakby chciała strząsnąć pokrywający łuski niewidoczny pył. Ogromne zakrzywione rogi zalśniły, jakby były obsypane najdrogocenniejszym brokatem. To, że czegoś nie rozumiesz lub nie wyczuwasz, nie oznacza, że to coś nie jest prawdziwe. Może po prostu twoje zmysły nie są wystarczająco doskonałe.

Całe życie polegałam na moich zmysłach. – Złość nagle zaczęła zastępować początkowy zachwyt. Wyprostowała się, powoli przyjmując dumniejszą, odważniejszą postawę. Żadnych gwałtownych ruchów, byle tylko nie zwrócić uwagi bestii na własne poczynania...

I to jest właśnie w was, ludziach, najgorsze.

Nie jestem człowiekiem! – zaprotestowała żywiołowo, zanim smok dodał cokolwiek więcej. Stropiła się nieco, uświadomiwszy sobie, że weszła mu tym samym w słowo, lecz ponownie została zaszczycona jedynie głębokim, klekoczącym śmiechem, dudniącym echem zarówno w słyszalnym spektrum, jak i jedynie gdzieś w jej głowie.

A co to za różnica, człowiek czy wilkokrwisty? Smok oblizał kły w drapieżnym grymasie, białe ślepia błysnęły czerwienią na moment tak krótki, że Lhynne sama nie wiedziała, czy sobie tego jedynie nie wyobraziła. Wszyscy chodzicie na dwóch nogach. Wszyscy rozumujecie w ten sam sposób. Wszyscy jesteście dokładnie tak samo ślepi. Wszyscy kochacie, rodzicie się i umieracie tak samo. Cóż to za różnica, czy któreś z was potrafi przemienić się w zwierzę, czy też nie?

To jest ogromna różnica... – spróbowała, lecz tym razem to smok jej przerwał.

Och, wilcza dziewczynko, kogo ty próbujesz oszukać? Sama tak nie uważasz.

Zgrzytnęła zębami, zaciskając dłonie w pięści aż do bólu. Czy ta przeklęta bestia siedziała w jej głowie?!

Masz rację, dziecko. Kolejny ostry uśmiech. W tej chwili oboje siedzimy w twojej głowie.

Rozejrzała się bezradnie, zbita z tropu. To brzmiało... nieprawdopodobnie. Wręcz głupio. Wnętrze jej głowy...? No dobrze, być może otoczenie było w jej oczach doskonałe. Było mroczne, lecz jednocześnie tak nieznośnie piękne, że powodowało to niemal fizyczny ból w jej sercu. W dodatku znalazła się tutaj... dlaczego? I jak? Podobne scenerie mogłaby spotkać wiele dni drogi od Umhaven, które było jej ostatnim jasnym wspomnieniem.

A więc wnętrze jej głowy? Tylko co...

Co ja tu robię, to już moja sprawa. Mówiłem, że tutaj jestem. Jestem w tobie. Myślę, że od tak dawna, że mógłbym pokusić się o stwierdzenie, iż jestem częścią ciebie.

A kim jesteś oprócz tego?

Cóż... Wielki łeb przechylił się lekko na długiej szyi. W jednej chwili odniosła wrażenie, że smok przygląda jej się w taki sposób, jakby widział w niej potencjalną ofiarę... Jakby zastanawiał się, w jaki sposób zacisnąć na niej szczęki, aby najlepiej poczuć smak krążącej w jej żyłach krwi. Jestem przedwieczną potęgą, której nikt nie zatrzyma, wilcza dziewczynko. I z jakiegoś powodu wybrałem ciebie, choć nieraz sam nie pojmuję, dlaczego właśnie tak uczyniłem. A przynajmniej zastanawiam się nad twoim wyborem, dziecko. Ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. Wszystko zależy od tego, jak wypadniesz w moich oczach.

Do czego mnie niby wybrałeś?! – krzyknęła, bezradnie rozkładając ramiona. – Na bogów, skąd ja w ogóle mogę wiedzieć, czy sobie ciebie nie wymyśliłam?!

Już ty dobrze wiesz, jaka jest prawda. Kłapnął na nią olbrzymimi zębiskami, w srebrzyste niebo uniosły się dwie bliźniacze smużki czarnego dymu. Ogromne cielsko poruszyło się z gracją i zwinnością pozornie niemożliwą dla bestii takich rozmiarów. Ty ocenisz, co o tym myśleć. A ja po tym ocenię ciebie. Jeszcze nie wiem, która z was będzie bardziej odpowiednia. Tamta druga... Na parę chwil skrył białe ślepia pod powiekami, głęboko się nad czymś zastanawiając. Tamta druga jest inna. Tak, zupełnie inna. Tak słodka, tak niewinna... tak rozkosznie podatna. Lecz ty... Tak, dziewczynko. Już prawie podjąłem decyzję. Już niewiele brakuje...

Czego ode mnie chcesz? – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Choć doskonale wiedziała, jak żałośnie to wygląda, nachyliła się w jego stronę, groźnie szczerząc wyostrzające się kły. Na bogów, skoro to było wnętrze jej głowy, to czy on mógł tu zrobić jej krzywdę? Czy nie była przypadkiem niepodzielną królową tego smutnego krajobrazu i wszystkiego, co mogło się tu wydarzyć? Ta świadomość napełniła jej wątłe ciało dziką, wilczą odwagą. Odwagą płynącą z niezmąconego niczym przekonania, iż to ona panuje nad otaczającą ją rzeczywistością.

Chciałem się jedynie przywitać. Smok zmrużył lekko ślepia. Wciąż wyglądał na tak nieznośnie rozbawionego, co budziło w Lhynne coraz większe pokłady wściekłości. Tak, jedynie przywitać... Wiem już wystarczająco dużo. Teraz muszę tylko się nad tym zastanowić. To nie potrwa długo. Ponownie oblizał się rozdwojonym językiem. A ty... możesz już wracać. Już nie potrzebuję niczego więcej. Już wszystko wiem...

Chciała krzyknąć. Chciała zaprotestować, chciała z całych sił zacisnąć palce na czymkolwiek w idiotycznej nadziei, że jeśli to zrobi, świat przestanie się rozpadać. Wszystko zasnuła plama szarej mgły, smok rozpłynął się w gęstniejącym tumanie, śmiejąc się ponuro, zabierając ze sobą niesamowity zapach nienazwanego. Drzewa zniknęły, ulotniła się nawet kamienista ścieżka, chrzęszcząca pod jej nogami wraz z każdym delikatniejszym ruchem...

Zamiast tego pojawił się ból poobijanego ciała i przeklęte rwanie między żebrami, utrudniające zaczerpnięcie głębszego oddechu. W głowie jej się zakręciło, nozdrza wypełnił nieznośny zapach ziołowych mieszanek, mięśnie zawyły bólem w zetknięciu z nieznośnie niewygodnym materacem...

Na bogów, cóż za idiotyczny sen.

Krzyknęła przeszywająco, gdy coś ciężkiego zwaliło się jej na pierś. Zabolało – i to tak, że do oczu zaraz zaczęły cisnąć jej się nieproszone łzy. Stelaż niewygodnego łóżka zatrzeszczał przejmująco, protestując przeciwko dźwiganiu takiego ciężaru niemal równie głośno, jak ona sama. Chłodny ciężar poruszył się...

Do kurwy nędzy, ja pierdolę!

Ciężar zniknął. Gdyby nie to, że bolało naprawdę mocno, z pewnością parsknęłaby śmiechem. Oj tak, to było właśnie to, co ranna kobieta marzyła usłyszeć jako pierwsze po przebudzeniu.

Zostaw mnie, człowieku! – ryknął znajomy głos. Głębokie warczenie rozcięło ciszę, zawtórowało mu kłapnięcie ostrymi zębiskami. Lhynne jest chora! Moja pani cierpi! Moja pani...

Twoja pani cierpi, bo ktoś się właśnie na nią rzucił! – ryknął męski głos, osadzając małego smoka w miejscu. Fala obcej skruchy zalała myśli wilkokrwistej, budząc poczucie winy. – Nie możesz na nią tak po prostu skakać! Co ja ci mówiłem, ile już ważysz?! Gdybyś tyle nie jadła...

Jedzenie? W głosie Khrimme pojawiła się nadzieja, szybko jednak została zastąpiona złością. Nie zmieniaj tematu jedzeniem!

Na bogów, Khrimme?!

Powieki były nieznośnie ciężkie, lecz zdołała je rozchylić, czego zaraz pożałowała, rażona nieznośnie jasnym światłem wpadającym przez umiejscowione obok łóżka okno. Sala była dość spora, o nieprzyjemnie niskim suficie, na którym zawieszono obecnie wygaszone podłużne lampy luminatów, i ścianach pokrytych nieładnymi białymi kafelkami. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła jej się w oczy, były wiszące na jednym zawiasie drzwi – futrynę porysowało coś dużego, wyposażonego w ostre kolce, co nie zdołało swobodnie zmieścić się w przystosowanym dla ludzi przejściu...

Dobrze wiedziała, co to było. Khrimme – smoliście czarna, o najpiękniejszych czerwonych ślepiach pod słońcem stała właśnie na środku pomieszczenia na rozszerzonych łapach, równie zła jak i skruszona. Wielkością dorównywała już niewielkiemu koniowi, a ogromne skrzydła miała częściowo rozłożone, na tyle, na ile pozwoliła ograniczona przestrzeń pokoju. I wszystko na to wskazywało, że kłóciła się z...

A co ty tutaj robisz?! – Lhynne omal się nie zakrztusiła po tych słowach. Jedynym pozytywnym skutkiem słabości było to, że wściekły jak sto nieszczęść Kriggs nareszcie oderwał się od miażdżenia wzrokiem smoka i zwrócił na nią uwagę. Omal nie udławiła się ponownie, tym razem z zaskoczenia, gdy jednym skokiem dopadł do jej łóżka.

Zawołam lekarzy – wycedził, zamierając w połowie ruchu, w ostatniej chwili rezygnując z zamiaru bezceremonialnego ściągnięcia z niej kołdry i sprawdzenia, co kryło się pod niewygodnym opatrunkiem na piersi, który czuła wyraźnie nawet mimo bólu, jaki sprawiła jej witająca się żywiołowo smoczyca. – Mogła zrobić ci krzywdę...

Nic mi nie jest – jęknęła. Przesunęła dłonią po bandażach, nie wyczuła na nich wilgoci. – Co się tak właściwie... Ach. Aha... Nieważne.

Nieważne?! – W dwubarwnych oczach Kriggsa von Eckhardta pojawiła się wściekłość. Wilkokrwista obrzuciła go zdumionym spojrzeniem, sama niepewna, co budzi w niej większe zaskoczenie – fakt, że go tutaj zastała, czy to, że wywoływała w nim aż tak żywiołowe emocje, zwłaszcza że przecież zdołała...

O bogowie – wykrztusiła, ewidentnie wchodząc mu prosto w słowo. Udała, że nie dostrzega, jak wściekle zacisnął szczęki. – Nie uwierzysz, co mam ci do powiedzenia.

Oprócz tego, że powinnaś być już martwa? – Mężczyzna ze zgrzytem przysunął sobie niewielki metalowy stołek i usiadł obok niej. Mięśnie twarzy mu zadrgały, wykrzywiając przeciętą blizną połowę w potwornym grymasie. Zaraz odwrócił się do niej zdrowym profilem, zawstydzony własną słabością. – Dziewczyno, czy ja ci mam mówić, jaka jesteś głupia, czy sama zdołasz to pojąć?

Tak się dziękuje za dobrze wykonane zadanie? – parsknęła. To zabolało, i to znacznie mocniej, niż rozcinająca jej pierś rana, o której starała się nawet nie myśleć.

Jakie znowu...?! – Znowu się do niej odwrócił. Na jego odsłoniętych przedramionach zatańczyło kilka płomieni, które nieumiejętnie stłumił zaciskając dłonie w pięści. – Chuj z tym zadaniem! Ty masz pojęcie, że właśnie stałaś się drugim człowiekiem, który zdołał przeżyć cięcie Mgielnym Ostrzem?!

To chyba powinnam pękać z dumy? – Tym razem nie zdołała się nie zaśmiać, lecz wyszło to co najmniej gorzko. Mimo wszystko ciężko jej się oddychało, a każde poruszenie powodowało nieprzyjemne pulsowanie w okolicy żeber. Na bogów, jak mocne leki przeciwbólowe musiała dostać? Przecież dobrze pamiętała, jak Ostrze gładko weszło w jej ciało...

Czy ono przebiło ją na wylot? Aż zakręciło jej się w głowie. Niestety nie zdążyła w porę zamaskować tego przed zebranymi w sali gośćmi. Khrimme zakręciła się niespokojnie i zaskomlała, z ledwością powstrzymując się od ponownego doskoczenia do łóżka, a Kriggs znowu utonął w długiej litanii przekleństw, zakończonych zmęczonym westchnięciem i ukryciem twarzy w dłoniach.

Nie, nie powinnaś. Chyba że bierzesz udział w konkursie na największą idiotkę roku – wycedził mężczyzna, gdy zdołał się uspokoić. Niewystarczająco, co skwitowała gorzkim uśmieszkiem. – Kurwa, to już nawet mi to lepiej wyszło.

Lepiej? Proszę cię. Nie ja będę miała pamiątkę na pół twarzy.

Posłał jej mordercze spojrzenie, lecz nie przejęła się szczególnie. Złość nie pozwoliła jej na kontrolowanie tego, co mówiła, kontynuowała więc:

Wykonałam tę waszą pieprzoną misję. Weszłam do Instytutu. Dobra, może i nie siedziałam tam długo, ale widziałam wystarczająco. Ukradłam dokumenty. Wyśledziłam ich bazę wypadową. Śledziłam człowieka... Nie moja wina, że okazało się, że trochę mi brakuje do wykwalifikowanego szpiega. To wy mnie wysłaliście na tę misję – ty, król i cała reszta. Chyba nie powinniście mieć pretensji, że ją wykonałam.

Ale jakim kosztem?! – Generał demonstracyjnym gestem wskazał jej ciało. – Powinnaś być martwa. Nie mam pojęcia, jak ci się to udało.

A bardzo prosto. – Uśmiechnęła się kwaśno. Złość i żałość sprawiały, że zupełnie już nie panowała nad tym, co robiła i mówiła. Pragnęła tylko jednego: by wreszcie przestał patrzeć na nią w ten sposób. By wreszcie przestał widzieć w niej nierozsądną idiotkę...

Chciała, by ją docenił. Czy to tak wiele? Czy naprawdę pragnienie, aby ukochany mężczyzna widział w tobie kogoś więcej niż mizerną dziewczynkę z wiecznym pechem było czymś tak patologicznie nienaturalnym, że nie zasługiwało na spełnienie przez przynajmniej jedną krótką chwilę...?

Jeśli na tym poprzestaniesz, to przysięgam, że... – Kriggs nie dokończył groźby. Nie musiał.

Jak wy to robicie...? – Udała zamyśloną i wyciągnęła lewą dłoń w bok w pozycji, jaką tak wiele razy widziała u niego i innych Mglistych Rycerzy. Nieporadnie, niepewnie, ostrożnie, jak dziecko stawiające swoje pierwsze kroki. – Wybacz, jeszcze nigdy tego nie robiłam.

Czego niby...? – warknął mężczyzna, lecz umilkł gwałtownie jak uderzony w twarz, gdy błysnęło.

Mgielne Ostrze Lhynne nie formowało się z mgły. Płomienie zalśniły delikatnie i uformowały się w znajomy kształt smukłego, nienaturalnie długiego miecza, który jeszcze nie tak dawno temu przebił ją na wylot. Teraz na prostej klindze nie dostrzegła ani śladu własnej krwi. Jelec i głowicę wieńczyły wzory z nieskomplikowanych kwiatów o pustych w środku regularnych płatkach; przystosowaną do dwuręcznego chwytu rękojeść owijał srebrzysty łańcuszek, zaskakująco dobrze układający się w pozbawionej rękawicy dziewczęcej dłoni, choć zawsze sądziła, że nie był najwygodniejszym możliwym rozwiązaniem i zawsze decydowała się na gładką skórę. Z niejakim zdziwieniem uniosła największy i najlżejszy miecz, jaki kiedykolwiek miała w dłoniach, i obejrzała ze wszystkich stron, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę się pojawił. Ot tak, gdy tylko ułożyła się w odpowiedniej pozycji i pomyślała, że powinien to zrobić...

Miała Mgielne Ostrze. Ona – żałosna wilkokrwista dziewczyna wygnana z własnego plemienia. Idiotyczna, drobna jak dziecko kobieta z bronią. Teraz już nie jakaś tam samozwańcza wojowniczka od siedmiu boleści, a pełnoprawny Mglisty Rycerz.

Nie wierzę, że to się udało – mruknęła pod nosem, dopiero po dłuższej chwili uświadomiwszy sobie, że wypowiedziała te słowa na głos. Klinga była zabójczo ostra i tak doskonała, że była w stanie się w niej przejrzeć. Zniekształcony nierównością zbrocza obraz wydawał się wręcz śmieszny, lecz z jakiegoś powodu tym razem nie potrafiła zmusić warg do uśmiechu.

To było... najwspanialsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doświadczyła. W zupełnym odłączeniu od zdrowego rozsądku i zszokowanych, nierozumiejących myśli obserwującej ją w milczeniu Khrimme, rozluźniła palce, pozwalając, by Ostrze zniknęło w fali płomieni, i Przywołała je ponownie, tym razem licząc uderzenia serca.

Osiem. Ale może potrafiła szybciej? Może...?

Na męki Radrossa, skąd ty to masz? – Niski, zachrypnięty głos Kriggsa zabrzmiał niemal jak szept. Mężczyzna jak zahipnotyzowany wpatrywał się w miecz. W jasnoszarym oku czaiła się niezdrowa, niemal fanatyczna fascynacja, podczas gdy w czarnym dopatrzyła się...

Lęku? Ale przecież to nie miało sensu.

To jest właśnie to, dzięki czemu prawie umarłam – wytłumaczyła głupio. – Naprawdę. Miałam ten miecz wbity między żebra jeszcze... Jak długo spałam?

Ledwie pięć godzin – mruknął generał. – Przynajmniej wreszcie mamy wyjaśnienie, dlaczego to przeżyłaś. I jak to możliwe, że tak szybko dochodzisz do siebie.

Szybko? – Zaśmiała się bez cienia wesołości i na próbę okręciła miecz w palcach, tak jak wielokrotnie widziała, że Kriggs robił z własnym. Niestety zdecydowanie przeceniła własne siły – Ostrze zniknęło w rozbłysku płomieni na sekundy przed upadkiem na wyłożoną kafelkami podłogę, na szczęście nie czyniąc hałasu. Przywołała je z powrotem, nie mogąc nacieszyć się jego widokiem. – Czuję się tak, jakby smok mnie przeżuł, połknął i wypluł po trzech dniach. To chyba nie jest szybko.

Po trzech dniach byłabyś już dawno strawiona. Smoki szybko głodnieją.

Parsknęła i wyciągnęła wolną dłoń w stronę zagubionej Khrimme. Smoczyca przecisnęła się obok Kriggsa i przycisnęła się łbem do jej placów, domagając pieszczot.

Kriggs, jak dużo wiesz o tym, co się działo? – spytała ostrożnie, bojąc się zerknąć na spoważniałego Mglistego.

Właściwie to nic. – Z niechęcią przyznał się do niewiedzy. – Wystarczyło mi to, że Khrimme mnie do ciebie zaprowadziła i znalazłem cię tam niemal martwą.

Czy to w jego głosie to było troska? Przedziwne. Musiało jej się przesłyszeć.

Plan z przeniknięciem do Instytutu chyba nie wypalił – powiedziała szybko. – Spanikowałam, gdy zobaczyłam, co tam robią. I to nie raz. Ale raz na tyle, by zwiać, gdzie pieprz rośnie. Najpierw mnie zbadali i zmierzyli pod każdym kątem, w wilczej postaci też, a potem... – Przełknęła ślinę, niechętnie wracając do uczucia przerażenia, jakie towarzyszyło jej podczas ostatniej Czarnej Burzy. – Kriggs, ja nie wiem, co oni tam robią. Wiem, że posługują się pierwotną magią. I mierzą coś podczas Czarnych Burz. Mają taką maszynę... Nie umiem ci tego wytłumaczyć, ale mogę narysować.

Nie teraz. – Powstrzymał ją zaskakująco łagodnie, gdy uniosła się na materacu i zaczęła rozglądać po niemal pustym pomieszczeniu za czymkolwiek do pisania. – Gdy wydobrzejesz, złożysz pełny raport. Na razie leż.

Czuję się dobrze – parsknęła ze złością. – Nie traktuj mnie jak umierającej...

Nie czujesz się dobrze – przerwał jej z echem niedawnej złości. – Jesteś nafaszerowana lekami i Ostrze odbiera ci zdrowy rozsądek. Leż, albo nie ręczę za siebie.

I co mi zrobisz? – prychnęła, mocniej zaciskając palce na rękojeści miecza. – To nie wina...

Owszem, to jego wina. – Sprawnym ruchem, jasno wskazującym na to, że nie robił tego pierwszy raz w życiu, uderzył ją w nadgarstek – nie po to, by sprawić ból, lecz by na krótką chwilę straciła czucie w palcach, na tyle, aby upuścić miecz. Szybko powstrzymał ją przed ponownym jego Przywołaniem. – Mgielne Ostrza zmieniają sposób postrzegania świata. I to na długo. Minie wiele miesięcy, zanim nauczysz się w obecności miecza kontrolować.

Jakim cudem coś takiego może wpływać na to, co myślę? – jęknęła bezradnie. Dopiero gdy ostatnie płomyki zgasły, poczuła ból i zmęczenie, z którymi walczyła się do tej pory. – To niedorzeczne.

Mężczyzna poprawił się na krześle, zwracając do niej gładkim profilem. Nie zdołała się powstrzymać od spojrzenia na niego – na lekko zagięty nos, noszący ślad dawnego złamania, na zarost zatrzymany gdzieś pomiędzy kilkudniowym a pełnoprawną brodą, na długie czarne włosy, poprzetykane pasmami siwizny. Na to zupełnie spokojne, niemal smutne czarne oko...

Pragnęła go dotknąć. Marzyła o tym, by sprawdzić, jak to jest gładzić te pokryte gęstymi włosami przedramiona o wyraźnie rysujących się mięśniach kogoś nawykłego do walki ciężką bronią. Jak to jest przylgnąć do niego, zaciągnąć się znajomym zapachem nienachalnych perfum i po prostu zatracić się w bijącym od tego muskularnego ciała cieple...

Zagryzła wargi, czując nieznośny uścisk w gardle. To nie była najlepsza pora na słabości.

Nie wiemy do końca, czym są Mgielne Ostrza – odezwał się cicho i powoli, właśnie tym głosem, który pokochała do szaleństwa. – Powstały na wiele lat przed Cienionocą. A przynajmniej przed tą ostatnią, jeśli wierzyć, że nie była pierwszą. Nie zachowały się na ten temat żadne podania. Jedyne, czego jesteśmy pewni, to to, że gwarantują swoim właścicielom nieśmiertelność. Nie starzejemy się. Pozostajemy na zawsze tacy sami, jak w dniu, w którym zdobyliśmy Ostrze. Chyba że ktoś nas zabije, bo nie jesteśmy odporni na rany. – Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Jesteśmy odporniejsi na rany i szybciej się goimy, ale różnica jest naprawdę niewielka. Niewarta wzmianki. Najważniejsze chyba jednak jest to, że Mgielne Ostrza wpływają w jakiś sposób na nasze umysły. Gdy pojawiają się w naszych dłoniach... – Przez chwilę wykonał taki ruch, jakby zamierzał przywołać swój własny miecz, lecz rozmyślił się w ostatniej chwili. – To jest jak narkotyk. Gdy trzymasz ten przeklęty miecz, masz wrażenie, że stajesz się niezwyciężony. Że nic i nikt nie jest w stanie ci zagrozić, że żadna rana nie zdoła cię powalić. Musisz nad tym panować, Lhynne. Musisz, bo inaczej stracisz zdrowy rozsądek i narazisz się na śmierć. Każdy z nas to przeszedł. – Nagle roześmiał się bez cienia wesołości. – No właśnie... Każdy. Bo widzisz, do tej pory nie było wśród nas kobiet. A przynajmniej nie zachowały się o tym żadne opowieści w historycznych księgach, a uwierz, że przejrzałem je bardzo dokładnie.

Wierzę – szepnęła, odruchowo dostosowując się go jego niskiego, cichego tonu. – Nie mam powodu, żeby w to nie wierzyć. Wilkokrwistych chyba również wśród was nie było.

Wśród nas – poprawił ją twardo. – Tego akurat nie wiem. Istnieje tradycja, według której w chwili zyskania Ostrza przestajesz być człowiekiem, a stajesz się tylko i wyłącznie Mglistym Rycerzem. Nikogo nie interesuje już, kim byłeś wcześniej – wilkokrwistym, jeźdźcem smoka, elfem, człowiekiem... Teraz jesteś przede wszystkim Mglistą. Nikt nie ma prawa patrzeć na ciebie inaczej przez to, że przemieniasz się w wilka.

Ani przez to, że jestem kobietą? – Roześmiała się gorzko. Nagle zaczęła się bać. – Kriggs, ja wiem, jak to będzie wyglądać. Od zawsze byłam dziwadłem, teraz nie przestałam nim być.

A co ma do rzeczy twoja płeć? – żachnął się, wreszcie skupiając na niej spojrzenie.

Żartujesz, prawda? – jęknęła, wywracając oczami. Khrimme poruszyła się niespokojnie i położyła uszy po sobie, milcząca, z fascynacją zasłuchana w rozmowę. – Nie mów, że tego wcześniej nie zauważyłeś. Musiałeś to dostrzec. Przecież my jesteśmy traktowane tak, jakbyśmy zarażały jakąś śmiertelną chorobą. Może i według króla Erghona kobiety są równe mężczyznom, może i królowa zdołała zmienić naprawdę wiele w naszej sprawie, ale... to nadal jest rzadkość. Nadal wojowniczki takie jak Rhienne Bhardo są ewenementem, którego ludzie bardziej się boją niż faktycznie podziwiają. Ja nie będę inna. Ludzie są beznadziejni, Kriggs. Nie liczę na to, że nagle się zmienią.

Generał milczał przez dłuższą chwilę, wystarczającą na to, by spłonęła rumieńcem i zaczęła wstydzić się własnej otwartości. Co też podkusiło ją, by o tym mówić? By w ogóle zaczynać ten temat? Obojętnie, co do niego czuła, Kriggs von Eckhardt był dla niej obcym człowiekiem. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z nim tak otwarcie jak dzisiaj, nic więc dziwnego, że odebrało jej rozum, ale należało urwać to, póki była pora, żeby się nie ośmieszyć...

A więc nienawidzisz ludzi?

Omal się nie zakrztusiła, tak niespodziewane było to pytanie. Nie odważyła się na niego spojrzeć – już w wystarczające zakłopotanie wprowadził ją tym, że ewidentnie chciał, by podjęła temat. Co się stało, że nagle tak zapragnął usłyszeć o tym, co siedziało jej w głowie od tak dawna?

Tak – powiedziała, wbijając bezradnie wzrok w białą pościel. Khrimme mruknęła z pretensją i mocniej wcisnęła nos w jej dłoń, lecz nawet tego nie zauważyła, zbyt pochłonięta własnymi myślami. – Tak, Kriggs, to jest mój największy problem. Ja nienawidzę ludzi. A zwłaszcza mężczyzn.

Wyczuła, że drgnął, podjęła więc czym prędzej, bojąc się spojrzeć w jego stronę:

Nie zrozum mnie źle. Nie ma moim zdaniem niczego lepszego od inteligentnego, szlachetnego faceta. Od kogoś rycerskiego, silnego... obdarzonego dobrym sercem. Ale po prostu... was jest tak mało, że praktycznie giniecie na tle tego chaosu i okrucieństwa.

Co masz na myśli, mówiąc o chaosie i okrucieństwie?

Wreszcie uniosła niepewnie wzrok, ale nie zauważyła w nim nic złego. Ani śladu poprzedniej złości, zniecierpliwienia... Nie oceniał, nie bronił się wybuchem sarkastycznego humoru. Pytał, bo chciał wiedzieć, a nie zaatakować.

Opowiem ci taką historię, dobrze? – zaproponowała cicho. – Jest prawdziwa. I powtarza się niezliczoną ilość razy w różnych wersjach. Na tę jedną decyduję się dlatego, że jest mi najbliższa... Nie wiem dlaczego. Najmocniej na mnie wpłynęła, i tyle. – Z trudem hamowała złość, gdy wróciły niechciane wspomnienia. – To był bogaty człowiek... Szlag, zupełnie nie umiem opowiadać.

Nie szkodzi. – Zabrzmiał zaskakująco łagodnie. – Nie musisz pisać poematu. Wystarczy, że wyjaśnisz, co takiego masz na myśli, Lhynne.

Zaczerpnęła drżącego tchu i wreszcie wyrzuciła z siebie słowa wraz z narastającymi emocjami.

To był bogaty człowiek. Mężczyzna, którego szanowano jako inteligentnego, zajmował ważne stanowisko i... Nieważne zresztą. Widzisz, chodził do domów publicznych. Korzystał z usług prostytutek. Jedną upatrzył sobie szczególnie. Dziewczyna była w tym podobno nowa, nie znalazła się tam z własnej woli, jak większość tamtejszych kobiet – weź znajdź kogoś sprzedającego własne ciało i lubiącego to. W każdym razie radziła sobie dużo gorzej niż one. Facet strasznie jej współczuł. Przejmował się jej sytuacją, i to bardzo, więc żeby ją chronić... przychodził do niej częściej. Na tyle często, by być jedynym klientem i w ten sposób dopilnować, by nikt nie mógł jej krzywdzić. I miał się dzięki temu za jakiegoś pieprzonego zbawcę ludzkości! – Warknęła przez zaciśnięte zęby. – Rozumiesz to? Widział jej cierpienie. Wiedział, że jest cierpieniem. Miał środki, by mu zaradzić, bo był najbogatszym człowiekiem w całym jebanym mieście. Ale zamiast ją uratować, załatwił wszystko na swój własny sposób, organizując ją sobie na wyłączność. No bo gdyby ją uratował, to by nie mógł korzystać z jej usług, nie? Otwarcie potępiał jej krzywdzicieli, podczas gdy sam był jeszcze gorszy, bo robił dokładnie to samo, i to z pełną świadomością, jak to na nią wpływa. I sądził, że skoro jej nie bije i za wszystko płaci, to może mienić się dobrym człowiekiem. Powiedz mi, czy tak powinno być? Czy to jest normalne?

Nie jest. – W głosie Kriggsa zabrzmiała stalowa nuta.

Pomagałam tej dziewczynie, Kriggs – wycedziła, unosząc na niego rozogniony wściekłością wzrok. – I nie tylko jej. Skrycie pomagam krzywdzonym kobietom od lat. Odkąd tylko wygnano mnie z mojego plemienia i uświadomiłam sobie, że nie nie tylko wśród wilkokrwistych mężczyźni potrafią zamienić nasze życie w piekło. Krzywdziłam ludzi. Przyznaję się do tego. Krzywdziłam ich, okaleczałam... jednego prawdopodobnie zabiłam, choć sądzę, że nigdy nie dowiem się naprawdę. Chyba nie chcę wiedzieć. Robiłam to i będę robić nadal. Bo rozmowy nic nie dają. Bo mężczyźni nas nie słuchają. Bo sądzą, że skoro są silniejsi fizycznie, wolno im wszystko. Sądzą, że to normalne, że muszą dawać upust swojej chuci, a zawód prostytutki powstał właśnie w tym celu. Żaden nie przyjmuje do wiadomości, że gdyby nie to, że wciąż jest na takie usługi popyt, to nie ma szans się skończyć. Jak to działa, że kobiety uciekają się do takich środków sporadycznie? Że my nie czujemy potrzeby, by kogokolwiek krzywdzić, aby udowodnić własną wartość?

Nabrał powietrza, by coś powiedzieć, lecz była zbyt zła, zbyt nabuzowana emocjami, by mu na to pozwolić.

Wiem, co na to powiesz. Że sama robię źle, krzywdząc ich. Że jestem taka jak oni... Tylko że ja to robię po to, by kogoś uratować. Rozumiesz? Może i to absurdalne, może i robię źle... ale sądzę, że w oczach bogów mogę się poświęcić. Że mogę skazać się na potępienie, aby zmienić czyjeś życie na lepsze. Na mnie przecież i tak nikomu nie zależy.

To jest twoja zemsta?

Tak, to jest moja zemsta. Możesz to tak nazywać. Nie dbam o to. – Wzruszyła ramionami, co zaraz przypłaciła ostrym bólem między żebrami. Czyżby leki przestawały działać? – Nie zasługuję na to, by być Mglistym Rycerzem. Nie zasługuję, bo tak właśnie mija mój wolny czas. Nie jestem dobra i szlachetna. Jestem wilkiem w ludzkiej skórze. I jedynym, czego pragnę, jest sprawiedliwość. Wilki właśnie w taki sposób ją rozumieją. Gdy w lesie pojawia się zwierzę niepasujące do ekosystemu, zagrażające równowadze, wtedy wilcza sfora wyrusza na polowanie. Wyrusza, by dokonać mordu.

Przestań. – Stanowczo uniesiona dłoń, pokryta siatką drobnych blizn, skutecznie osadziła ją w miejscu i zmroziła lodowatym lękiem, lecz następne słowa generała wprawiły ją w zdumienie. – Dziewczyno, przestań mi to udowadniać, bo ja cię rozumiem. Myślisz, że jacy my jesteśmy? Naprawdę sądzisz, że Mgliści są tak szlachetną formacją, skoro na ich czele stoi ktoś taki jak ja? Jeśli tak – mylisz się. Każdy z nas ma coś za uszami. Każdy z nas zapracował sobie na miano potwora. Każdy z nas zabijał i wie, co oznacza smak krwi... I każdy z nas pragnie przede wszystkim sprawiedliwości. – Dwubarwne oczy błysnęły i wilkokrwista pierwszy raz dostrzegła, by w obu tęczówkach czaiły się zgodne emocje. – Jesteśmy potworami. Jesteśmy najemnikami na usługach jego wysokości Erghona Zdobywcy. Nie jesteśmy aniołami, tylko ludźmi od brudnej roboty. Od roboty, jaką sama wykonywałaś latami, choć ciężko mi w to uwierzyć. Jakim cudem dawałaś radę?

Jeszcze pytasz? – Uśmiechnęła się półgębkiem. – Przemieniam się w wielkiego wilka. Nawet ciebie udało mi się pokiereszować. To nietrudne, zasadzić się na niczego niespodziewającego człowieka. Byłam pewna, że gdy ktoś się dowie, całe życie spędzę w lochu.

I pewnie spędziłabyś. Tylko że w momencie zyskania Ostrza objęła cię całkowita amnestia. Od dzisiaj zaczynasz z czystą kartą. Ale musisz przestać bawić się w skrytobójcę, jeśli chcesz, żeby tak pozostało. Nawet sądząc, że masz rację, muszę tego dopilnować.

Zaraz. – Całkowity sens wypowiedzi zupełnie jej umknął, gdy wsłuchała się w ostanie zdanie. – Sądzisz, że...

Tak. Myślisz, że dlaczego wolę zajmować się smokami? – Uniósł jedną brew, a w jego szarym oku nie było w tym momencie nic ludzkiego. – Ja też nienawidzę ludzi, Lhynne. I sądzę, że siła fizyczna nie obliguje mężczyzn do uważania się za panów życia innych. Siła nie obliguje do krzywdzenia, tylko do ochrony. Ludzie są tak żałośnie słabi... Uleganie własnej chuci w taki sposób, by wymagało to wykorzystania kogoś innego, uważam za słabość. Nie można mienić się potężnym, gdy nie jest się w stanie zapanować nad własnym ciałem i jego potrzebami. Nie po to bogowie obdarzyli nas inteligencją, byśmy mieli jej zaniechać na rzecz zdobywania tego, czego pragniemy przemocą lub pieniędzmi.

Nie po to bogowie nauczyli nas łączyć się w pary, byśmy szukali przygód na jedną noc – szepnęła i spytała wbrew sobie: – Wierzysz w bogów?

Nie wiem.

Krótkość i szczerość tej odpowiedzi miała w sobie coś ostatecznego. Coś, co jasno wskazało Lhynne, iż moment minął. Ponownie miała do czynienia z twardym, chwilami wręcz okrutnym generałem, który zmusił ją do podjęcia się pozornie niemożliwej do wykonania misji jedynie po to, by następnie zarzucać ją pretensjami odnośnie tego, że nie skończyła się po jego myśli i naraziła ją na uszczerbek na zdrowiu. Zabawne.

Nie wiedziała, ile czasu milczeli, trwając tak obok siebie. Minuty rozciągały się w nieskończoność, liczyła się jedynie znajoma szorstkość łusek na łbie Khrimme. Młoda smoczyca już bez większego skrępowania ułożyła się do połowy na jej łóżku i przymknęła ślepia, mrucząc rozkosznie, całkowicie oddając się pieszczocie. Jej myśli, znowu tak cudownie mocne i bliskie, wypełniły się spokojem zwiastującym rychłe zapadnięcie w sen.

Niespodziewane pytanie Kriggsa zupełnie zbiło ją z tropu.

Możesz mi jeszcze raz pokazać ten miecz?

Pamiętając, o czym wspominał wcześniej, wyciągnęła dłoń w pozycji Przywołania – jeszcze wolniej i jeszcze bardziej niepewnie, niż do tej pory. Tym razem pełne ukształtowanie się miecza trwało więcej niż dziesięć uderzeń serca, przez co miała ochotę spłonąć ze wstydu. Kolejną trudnością okazało się przekazanie broni w dłonie generała – za każdym razem, gdy tracił kontakt z jej dłonią, miecz zaczynał się rozwiewać. Potrzebowała aż czterech prób, by ostatecznie mężczyzna zdołał zacisnąć stabilnie palce na rękojeści i całkowicie wyjąć broń z jej rąk.

Coś z nim nie tak? – spytała, doskonale widząc, że coś go trapiło.

Chciał zaprzeczyć. Nabrał już nawet powietrza, aby zbyć ją czymś nieznaczącym, na szczęście rozmyślił się, zanim ponownie pozwoliła rozgorzeć gniewowi.

Pojawia się z ognia, nie z mgły – powiedział wreszcie. – Sama widziałaś. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Mglistej kobiety też nie wiedziałeś. – Spróbowała nieudolnie obrócić wszystko w żart. – Może to jest przyczyną?

Nie wiem. Muszę pomyśleć. – Jakimś sposobem sprawił, że Ostrze zniknęło w jego dłoniach, choć była pewna, że potrzebować musiało do tego tylko i wyłącznie jej woli. Podniósł się z miejsca niespodziewanie gwałtownym ruchem, rzucił ostatnie spojrzenie drzemiącej Khrimme. – Rośnie błyskawicznie. Trochę wolniej niż Zarroth, ale to pewnie dlatego, że jest samicą. – Skrzywił się, jakby sam nie wierzył we własne słowa. – W każdym razie, uważaj na nią. Niedługo tempo dojrzewania powinno zwolnić, ale sądzę, że jeszcze w tym roku będziesz mogła pierwszy raz założyć jej siodło.

Tylko że... – Lhynne niepewnie pogładziła sterczące dumnie ogromne kolce. – Jesteś pewien, że...

One je kładą – wyjaśnił szybko. – Na grzbiecie nie, potrzebować więc będziesz siodła o innej konstrukcji, ale te w kilku pierwszych kręgach szyjnych są ruchome. Jest jeszcze za młoda, nie odkryła, że to potrafi, ale to przyjdzie z czasem. Szybko podrośnie na tyle, byś mogła siadać tuż za rogami. Jesteś wystarczająco lekka, by móc to robić... myślę, że w ciągu dwóch, maksymalnie trzech lat. Dokładnie tego nie określę, na tym etapie nie da się powiedzieć, ile ma w sobie krwi Dzikiego.

To ona nie jest całkowicie Dzikim? – Wilkokrwista zmarszczyła brwi w niedowierzaniu i obejrzała się na pochrapującego smoka.

Jest mieszańcem. – Twarz Kriggsa przeszył dziwny bolesny grymas. – Z prawdziwym Dzikim smokiem nie zdołałabyś wytworzyć Więzi. One myślą i czują w zupełnie inny sposób niż zwyczajne smoki. Kontakt z nimi bardziej przypomina dzielenie się uczuciami, myślami nieubranymi w słowa. – Dopiero po czasie dodał kwaśno: – Podobno.

I wyszedł, zostawiając je same.



***


Jego życie było doprawdy tak marnym fragmentem nieskończoności, że sam nie wiedział, jakim cudem jeszcze je znosił.

Nie rozumiał zarówno tego, jak i wielu innych spraw. A te tysiące niejasnych uczuć, z którymi zupełnie sobie nie radził mimo tylu lat na karku, osaczały go nieraz ze wszystkich stron, odbierając możliwość zaczerpnięcia głębszego tchu. Odbierając możliwość logicznego myślenia...

Dlaczego to wciąż się działo?

Ktoś zamknął jego nieograniczony czas w szklanej butelce. A on zupełnie nie wiedział, jak go stamtąd wydostać, nie obracając w stertę nic niewartych odłamków tego ślicznego, lśniącego opakowania.

Tak naprawdę był wrakiem człowieka zawiniętym w szczelny kokon wyprzedzającej go legendy.

Jakiś ty nudny, głupi człowieku.

Ignorował Zarrotha. Lepiej było udawać, że wcale go nie słychać. Irytowało go, jak wiele razy ten wielki, jednooki smok okazywał się zajmować miejsce jego zdrowego rozsądku.

Podczas Szarych Mgieł niebo wcale nie znajdowało się blisko. A i tak jakimś sposobem potrafiło zwieszać się na jego barkach całym ciężarem.

Bądź cicho. Nie szepcz nawet... bo obudzisz niebo. Bo obudzisz wszystkie czające się we mgle strachy.

Roześmiał się głośno, chrypliwie. Zaraz zdławił własny głos, pociągając ostatni palący łyk whisky wprost z butelki. Dłuższą chwilę nie wiedział, co zrobić z pustym szkłem, rozglądając się bezradnie.

Głos. Cień... Ponure wrażenie czyjejś obecności, dostrzeżonej ledwie fragmentem, samą krawędzią jaźni. Postać pojawiła się we mgle, zamigotała, wytknęła go palcem.

Zaprzepaściłeś wszystko! – wypowiedziały nieme usta. Niszczysz wszystko, co tylko znajdzie się w twych rękach...!

Zjawa zniknęła, rozwiana podmuchem wiatru, gdy cisnął w nią butelką. Szkło zniknęło głucho, nie wydawszy żadnego dźwięku – zamiast się rozbić, utonęło w gęstym jak mleko, siwym oparze, zupełnie jakby wrzucił je przez tworzący się portal do innego świata. O mało nie parsknął śmiechem, gdy wyobraził sobie, jak roztrzaskuje się tam na czyjejś głowie.

Żałosnyś, człowieku. Zarroth brzmiał na zrezygnowanego. Jakież to dziwne, że nie zdołał się do tego przyzwyczaić przez wszystkie te lata, choć miał ich przecież tak wiele.

I tak cię kocham, ty wielka, sztywna gadzino, pomyślał z dziecinnym rozbawieniem. Alkohol żywo krążył w żyłach, sprawiając, że właściwie sam nie wiedział, w jakim nastroju był.

Smok prychnął z oburzeniem.

Żegnajcie drogi, których jeszcze nie zwiedziliśmy. Mój pan oszalał.

Nie dzisiaj, smoku. Z pewnością dużo wcześniej.

Nie odpowiedział. Nigdy nie lubił z nim rozmawiać, gdy znajdował się w tym stanie. Zwykle po prostu pojawiał się wtedy obok, przylegał do ciepłego ludzkiego ciała, owijał je ruchliwym ogonem i zagarniał, chroniąc pod baldachimem ogromnego skrzydła... lecz co mógł zrobić teraz, gdy mężczyzna znajdował się wśród wysokich budynków z niszczejącej wielkiej płyty, wśród zjaw i głuchej ciszy Szarej Mgły?

Oj tak – już dawno oduczył się tłumaczenia Kriggsowi, dlaczego nie powinien wychodzić na zewnątrz podczas Kataklizmów. Człowiek był starszy od niego, a uważał go za tak głupiego, iż zupełnie przestał żywić nadzieję na to, że kiedykolwiek się zmieni. I tym lepiej – mężczyzna miał już serdecznie dosyć tych moralizatorskich tonów. Jaka szkoda, że do pouczania go rwali się zawsze ci, przy których czuł się tak nieznośnie stary i zmęczony...

A teraz jeszcze ta burzowa dziewczyna.

Bezradnie spojrzał na puste dłonie, przez krótką jak mgnienie chwilę nie mogąc uwierzyć w to, że alkohol tak niepostrzeżenie się skończył. Szumiało mu w głowie, z trudnością zachowywał równowagę. Na bogów, dawno się tak nie upił. Niemal upuścił paczkę papierosów, gdy z trudem wydobył ją z kieszeni trzęsącymi się palcami, odpalił jednego krótkim pstryknięciem i zaciągnął się aromatycznym dymem, mając nadzieję, że to przynajmniej na chwilę przywróci mu jasność myśli.

Jasność okazała się jeszcze gorsza. Zaklął pod nosem, gdy ponownie stanęła mu przed oczami ta niemal dziecinna twarzyczka. Te okolone mocnym makijażem brązowe oczy, sięgające ramion jasne włosy...

Lhynne nijak nie dawała się przepędzić z rozbiegających jak stadko mrówek myśli. Ilekroć zamknął oczy, stawała przed nim jak żywa, a ten cwaniacki uśmieszek, ukazujący wszystkie zęby, już od dawna spędzał mu sen z powiek. Ciągnęło go do niej, nie potrafił temu zaprzeczyć. Dlaczego miałby dalej się oszukiwać? Nigdy nie czuł tego względem żadnej kobiety. Owszem, potrafił docenić urodę, potrafił określić swój typ, nie szukał jednak bliższych relacji. Nie szukał miłości...

A tu wyglądało na to, że taka jedna bezczelna wilkokrwista znalazła go sama. Akurat teraz, gdy już zdążył niemal pogodzić się z tym, że nie warto dopuszczać kogokolwiek bliżej siebie, bo to mogło zakończyć się jedynie nieszczęściem. Gdy już uznał, że faktycznie nie powinien nigdy tego robić...

Ona umarła. Umarła przez jego głupotę. Nie była człowiekiem, a łącząca ich więź nie dawała się porównać do miłości romantycznej... lecz była do tej pory jedyną, przed którą całkowicie się otworzył. Nie zamierzał więcej popełniać tego błędu. Wszyscy, którzy się do niego zbliżali, kończyli tak prędzej czy później. A ta słodka dziewczyna z mieczem była ostatnią osobą, która na to zasługiwała.

Ona zasługiwała na kogoś, kto pokocha ją bez pamięci. Na kogoś, kto zagwarantuje jej bezpieczeństwo, szczęście... Zasługiwała na kogoś, kto dobrze znał siebie samego. Na kogoś, kto był zdolny do miłości. Kto potrafił stworzyć zdrową relację.

Zasługiwała na kogoś zwyczajnego, a nie starego wariata z na wpół szalonym smokiem. Wariata moknącego w Czarnych Burzach i spacerującego w Szarych Mgłach.

Może powinien tytułować się samobójcą, a nie wariatem?

I czy naprawdę nie był zdolny do miłości? Sam tego nie wiedział.

Wzdrygnął się, gdy pasmo mgły liznęło jego odsłonięte ramiona, znacząc swoją obecność śladami gęsiej skórki. Zupełnie odruchowo przywołał Mgielne Ostrze i obrócił się wokół własnej osi, celując sztychem w siwą pustkę wokół. Przelewający się opar był tak gęsty, że nie widział zupełnie nic na długość wyciągniętej ręki – opalizujący lekko w mroku miecz rozmywał się wśród wyjątkowo natarczywych tumanów, lepkich i ciekawskich, niemal identycznych jak te, z których się kształtował. Zaklął i ponownie okręcił się, dostrzegłszy kątem oka umykającą sylwetkę, lecz jak zwykle był zbyt wolny. Pojawiających się we mgle postaci nie sposób pochwycić.

Gdy był trzeźwy, dobrze o tym pamiętał. Lecz teraz...

Oszalałeś, durny człowieku.

Mgły zwodziły. Mgły mówiły... Mgły przywoływały największe koszmary i na krótką chwilę tworzyły je rzeczywistymi. Choć o wiele rzadsze i znacznie spokojniejsze od Czarnych Burz, budziły w ludziach znacznie więcej lęku. Obezwładniającego, niemożliwego do zwalczenia, czysto zwierzęcego strachu...

On czuł się w nich jak w drugim domu. Czy może raczej tym jedynym? Słyszał szmer smoczych skrzydeł gdzieś wysoko na odległym niebie. Miał tutaj wszystko...

Tylko że nie miał jej.

Zaklął na głos i cisnął mieczem w umykającą cienistą postać. Nierzeczywisty krzyk na krótką chwilę rozdarł zupełną ciszę, sylwetka rozwiała się w kilka bezkształtnych, ciemniejszych kłębów i zniknęła równocześnie z dematerializującym się Ostrzem. Gdzieś niedaleko rozległ się szyderczy śmiech – ha! Nie złapałeś mnie! Już mnie tam nie było...!

Kriggs wiedział lepiej.

Nie krzyczałbyś, gdyby cię tam nie było – wycedził, odpalając drugiego papierosa bezpośrednio od niedopałka pierwszego. – Zawsze będę o krok przed tobą.

Czyżby?

Odpuść, warknął Zarroth. I tym razem postanowił go posłuchać. No bo co by sobie o nim pomyślała, gdyby go takim zobaczyła?

To nie mogło tak być. Tylko jak mógł z tym walczyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz