Khrimme mocno wtulała się w jej bok kolczastym łbem, boleśnie ocierała się rogami o skórę, robiąc w zasadzie wszystko, aby schronić się – choćby iluzorycznie – pod warstwą ubrania, choć czarna koszula Lhynne była na tyle obcisła, że choć bardzo się starała, mogła skryć pod nią jedynie sam czubek nosa. Parskała niecierpliwie, strzelała ślepiami o rozszerzonych źrenicach na prawo i lewo, a końcówka ogona chodziła jej nerwowo jak zirytowanemu kotu, obserwującemu przeciwnika w nadziei, że ten nie dostrzegł go pierwszy i wciąż niepewnego, czy powinien atakować, czy może umknąć tam, gdzie rozchodzą się Burze. Wilkokrwista uparcie próbowała ją ignorować, choć przez liczący sobie niewiele więcej niż dziesięć metrów odcinek, jaki przemierzyła od żeliwnej bramy formowanej w plątaninę płomieni i smoczych łbów, aż do niewielkiego, niskiego budynku, w którym znajdować miało się biuro administracji, smoczyca prawie przewróciła ją przynajmniej osiem razy. Pełzła za nią praktycznie, brzuchem niemal szorując w piachu i trawie, a z nozdrzy uciekały jej dwie bliźniacze strużki ciemnego dymu.
Tchórz, syknęła kolejny raz, nie mogąc się powstrzymać.
Khrimme nie odpowiedziała. Była zbyt zajęta wpatrywaniem się w zbierającego nieopodal do lotu smoka, z zesztywniałym karkiem drgając na każde uderzenie jego skrzydeł. Lhynne musiała przyznać, że rzeczywiście było na czym zawiesić oko – bestia miała intensywnie wiśniowe łuski, a błona jej skrzydeł poznaczona była pięknymi wzorami, przypominającymi zarysy szlachetnych kamieni o wielu fasetach... lecz z całą pewnością nie był to widok, który zmusiłby ją do aż takiej reakcji. Dla młodej smoczycy wszystko wokół było równie fascynujące, jak i przerażające, a ekscytacja mieszała się w niej ze złością i panicznym lękiem.
Budynek administracji, jak określono go w polecającym liście z akademii, nie budził specjalnego wrażenia, lecz wyglądał na schludny i przytulny. Wybudowany stosunkowo niedawno z grubo ciosanych drewnianych bali, parterowy, z rozległym strychem krytym wysokim, dwuspadowym dachem z jaskrawo czerwoną ceramiczną dachówką, w kilku miejscach poddający się już we władanie błyskawicznie rosnącemu fioletowemu bluszczowi, bardziej przypominał niezbyt bogatą, ale przyjemną i zachęcającą do odwiedzin karczmę na często uczęszczanym trakcie. Brakowało tylko przesycającego powietrze zapachu ciepłej strawy. Na samą myśl Lhynne zaburczało w brzuchu.
Głodna? Jak się okazało, Khrimme wcale jej nie ignorowała, czekała jedynie, by wbić szpilę w odpowiednim momencie i właśnie tam, gdzie mogło zaboleć najmocniej.
Wilkokrwista zgrzytnęła zębami i cudem powstrzymała chcące się spomiędzy nich wydostać warknięcie. Przez histerię, w jaką młoda smoczyca wpadła rankiem, nie zdążyła zjeść śniadania i jedynym, o czym myślała, była choćby kromka suchego chleba, którym mogłaby zapełnić żołądek. Nigdy nie była specjalną entuzjastką pieczywa, lecz teraz na myśl o cudownie chrupiącej, ciepłej jeszcze skórce o mało się nie rozpłakała...
Sama nalegałaś, parsknęła Khrimme. Ja mówiłam, że to jeszcze nie jest odpowiedni moment.
Lhynne rzuciła jej wściekłe spojrzenie i podeszła do niskich, drewnianych drzwi. Zastukała w nie, przywitała się z brodatym mężczyzną, który otworzył jej bez słowa, i wepchnęła w jego pokryte odciskami dłonie wymięty nieco list.
– A to co? – burknął tamten, łypiąc na schludne pismo Rhienne Bhardo z taką miną, jakby jednocześnie się nim brzydził i miał wątpliwości, czy aby na pewno potrafi je odczytać i ze wszystkich sił pragnął to ukryć. – A to co? – powtórzył zupełnie innym tonem, skupiwszy wzrok na wpatrującej się w niego nieruchomo Khrimme.
– Polecenie wcześniejszego kwaterunku – wyjaśniła wilkokrwista z prostotą. Rhienne niejeden raz przestrzegła ją przed Helvegiem – administratorem znajdujących się kawałek za Mylhaven smoczych stajni. Cokolwiek miało się z nim do załatwienia, należało załatwić szybko – ot, by mieć tę przykrą konieczność z głowy.
– Wcześniejszego... – powtórzył mężczyzna w zadumie, wciąż wpatrując się w Dziką. Khrimme coraz mocniej sprawiała wrażenie, jakby dostrzegła w nim nieco żylasty, aczkolwiek całkiem smakowity kąsek. Wysunęła rozwidlony język z pyska, posmakowała nim powietrze, nozdrza jej zadrgały, lecz ciało pozostało w kamiennym bezruchu. – Ileż ten pisklak ma? To mieszaniec Dzikiego, mam rację? Więc jeśli się nie mylę – a nie mylę się nigdy, raczy pani wiedzieć – to ma nieco ponad dwa miesiące. Jest stanowczo za młody, aby kwaterować go z dala od jeźdźca.
– Zważając na to, jak szybko dojrzewają Dzikie, intelektualnie znajduje się na poziomie znacznie starszego smoka – zaczęła kobieta, lecz widząc zniecierpliwienie w oczach starca, dodała pospiesznie: – Znaczy, nie mieści mi się już w drzwiach do domu.
– Ach. – Helveg zerknął jeszcze raz na list polecający i oddał go właścicielce. – Rozumiem. Ale panienka będzie musiała go odwiedzać przynajmniej raz dziennie, wie panienka?
– Z tym nie będzie problemu.
Już nabierał powietrza, by wyrazić swoje wątpliwości – droga do stajni była stosunkowo długa, a nie widział, by odwiedzające go dziewczę miało ze sobą również konia lub przybyło wynajętym powozem – lecz zamknął usta, skupiwszy się na oczach młodej kobiety. Czekoladowy brąz, na krawędziach tęczówek wpadający nieco w zieleń, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Skrzywił się, wyobraziwszy sobie drobną blondynkę przemieniającą na jego oczach w zwierzę, lecz zdołał powstrzymać się od napomknięcia, by absolutnie przy nim tego nie próbowała.
Lhynne dobrze wiedziała, w czym problem. Nie zdołałaby dotrzeć do stajni w krócej niż godzinę, gdyby nie pokonała trasy na czterech łapach. Domyślała się, że teoretycznie mogłaby wynająć któregokolwiek z rumaków z królewskiej stajni, może prócz tych przypisanych konkretnym wysoko urodzonym osobom, lecz perspektywa możliwości rozprostowania kości i poczucia trawy pod łapami wydawała się aż nazbyt kusząca. Przyzwyczaiła się do pokonywania większych odległości właśnie w ten sposób, a wilczyca potrzebowała cudownej energii, którą napełniało się jej ciało, gdy biegła przed siebie, ścigając się z wiatrem. Rozległe błonia były idealnym miejscem dla wypróbowania swojej prędkości, nawet ze świadomością ciągłej obserwacji przez poruszających się ruchliwym traktem ludzi i szybujące na niebie smoki.
– W takim razie nie ma co przedłużać – burknął Helveg, odetchnąwszy z niechęcią. Sięgnął po stojące w głębi sieni wysokie buty i naciągnął je na bose stopy, nim wyszedł na wyłożoną otoczakami ścieżkę. – Widziała panienka z całą pewnością kolor nieba. Czuć już Szarą Mgłę, lepiej być w domu, gdy uderzy.
Kobieta zmarszczyła brwi, ale nic nie odpowiedziała. Nawet ze swoimi wilczymi zmysłami nie byłaby świadoma nadchodzącego kataklizmu, gdyby nie wiszące w całym mieście czerwone flagi sygnalizujące jego rychłe uderzenie, lecz... cóż, jedynym, co mogłaby powiedzieć, było na wpół złośliwe, na wpół żartobliwe napomknienie, że w pewnym wieku zdaje się to już czuć w kościach. Helveg nie sprawiał wrażenia człowieka o wybitnie rozbudowanym poczuciu humoru, wolała więc posłusznie przytaknąć, gdy obejrzał się na nią w oczekiwaniu na komentarz swoich słów, i podreptać za nim, gdy wielkimi krokami ruszył w stronę zbudowanych nieopodal stajni.
Khrimme chwilę się wahała, lecz zaraz popędziła za nimi i ponownie przylgnęła do boku swej pani, o mało nie przewracając jej w soczyście zieloną trawę. Jej ślepia znowu zalśniły przerażeniem.
Nie wierzę, że mi to robisz!, wyrzuciła z siebie spanikowanym głosem. Nie wierzę, że porzucasz mnie w tym przerażającym miejscu!
Na litość boską, wszystkie smoki z Mylhaven tutaj mieszkają, ofuknęła ją Lhynne. Cierpliwość powoli jej się kończyła – wysłuchiwała podobnych, pełnych żałości okrzyków od poprzedniego wieczora, gdy to podjęła ostateczną decyzję o powrocie do swojego domu i uświadomiła sobie naocznie, że nie istnieje już żaden sposób, aby Khrimme była w stanie przestąpić jego próg. Ból nóg i zaciekawione spojrzenia, jakie towarzyszyły jej, gdy jak niepyszna wróciła do swoich komnat w zamku niedługo po tym, jak serdecznie podziękowała za gościnę i pożegnała się z pokojowymi, wspominając, iż nie wie, kiedy wróci, wystarczyły jej za odpowiednią motywację, by nie ulec histerii smoczycy.
To, że są tu inne smoki, nie oznacza, że ja również muszę tutaj mieszkać!, odparowała Khrimme z oburzeniem. Nawet ten smakowity pan wydaje się być temu przeciwny.
Smakowity...? Lhynne zaklęła w myślach.
Wygląda na smacznego. Sama przyznasz. Rozwidlony język znowu posmakował powietrze, czerwone ślepia zwęziły się w wąskie szparki.
Wybij to sobie z tej swojej pięknej głowy, Khrimme. Ludzi się nie je, na bogów!
A jeśli są źli? Spojrzenie, jakim obdarzyła ją bestia, wyrażało jawną dezaprobatę. Sama mówiłaś, że...
Jeśli są źli, to można o tym dyskutować.
A ten nie wydaje się szczególnie miły, więc...
Gdy ktoś jest niemiły, nie znaczy jeszcze, że jest zły. Pamiętasz Vivienne? Jej też nie wolno jeść. A jest bardzo, bardzo niemiła.
Ona stanęłaby mi w gardle. Khrimme skrzywiła się po smoczemu, prezentując równy szereg śnieżnobiałych, niemal wilczych zębów po lewej stronie pyska, i warknęła z głębi gardła. Musiałaby się naprawdę długo przypiekać.
Nie wierzę, że właśnie o tym z tobą rozmawiam... Przeniosła spojrzenie na plecy podążającego przed nimi Helvega na znak, że dyskusję uważa za zakończoną.
Smocze stajnie przypominały właściwie oddzielne miasto. Nie licząc małego budynku administracji, wszystkie budowle przeznaczone dla ludzi wzniesiono z szarego kamienia, a strome dachy kryto łupkiem. Za dużymi oknami o starych, z pewnością nieszczelnych ramach, cudem opierających się Czarnym Burzom, paliły się już światła, dające odpór szarości pochmurnego dnia, a na większości malowanych na różne kolory drzwi widniały tabliczki z nazwami znajdujących się w środku biur, zbyt małe jednak, by Lhynne była w stanie odczytać je z kamienistej drogi, którą prowadził ją zarządca. Same stajnie okazały się rozsianymi na sporej przestrzeni ogromnymi halami. Stały w pewnym nieporządku i od razu dało się poznać, że każdą z nich wzniesiono w innym okresie – style architektoniczne były tak wyraziste, że gdyby tylko wiedziała o tym wcześniej, Lhynne przychodziłaby właśnie tutaj się uczyć, zamiast kartkować kolejne strony nudnych podręczników. Uliczki wiły się między budynkami chaotycznie i jedynym, co mogło pomóc w orientowaniu się wokół, były żeliwne tablice z numerami, oznaczające każdą budowlę koło przeznaczonego dla ludzi wejścia.
– Te budynki jakoś się dzielą? – spytała Lhynne, podbiegając do Helvega. Mężczyzna poruszał się tak szybko, że ledwo była w stanie za nim nadążyć, a ciekawość zjadała ją od środka jeszcze intensywniej niż niedający o sobie zapomnieć głód.
– To znaczy? – Mężczyzna łypnął na nią mało przychylnie. – No dzielą się, no.
Odczekała chwilę, lecz nie dodał do tej enigmatycznej odpowiedzi nic więcej. Westchnęła i zaklęła w duchu.
– Więc... jak się dzielą? – dopytała, siląc się na cierpliwość.
– Ech, wy w tej Akademii specjalnie uczycie się upierdliwości? – palnął Helveg z nieskrywaną złością. – Najważniejsze, byś trafiła do odpowiedniej stajni. Na co ci wiedzieć więcej, dziecko?
Lhynne zgrzytnęła zębami. Było to doprawdy żałosne, lecz od zawsze krew ją zalewała, gdy tytułowano ją dzieckiem. Większość kobiet w jej wieku miała już rodziny, a ona...
Przechodzili akurat obok stajni sprawiającej wrażenie najstarszej. Wzniesiona z niemal srebrzystych, okrągłych głazów, łączonych nierówną zaprawą, miała ogromne, zaokrąglone u góry drewniane wrota i szereg okien oszklonych kunsztownymi witrażami. Wielka rozeta nad wejściem skrzyła się nawet w pochmurny dzień jak nowa i z pewnością pięknie musiała wyglądać, ozłocona promieniami słońca. Lhynne wyobraziła sobie wnętrze, skąpane w różnokolorowych świetlistych refleksach i od razu zapragnęła się tam dostać, wątpiła jednak, by sympatyczny przewodnik wyraził na to zgodę, trzymała więc usta na kłódkę. Khrimme parsknęła u jej boku smoczym śmiechem, siejąc wokół snopami iskier – zamruczała coś o pewności siebie i potulności, lecz kobieta dobrze wiedziała, że najlepszym, co może zrobić, jest zignorowanie jej. Cały dzisiejszy dzień przemieniał się w słowne przepychanki z Dziką i powoli zaczynała mieć tego serdecznie dosyć.
– Tego to się będzie musiała oduczyć – burknął Helveg, zerkając na Khrimme z lekką niechęcią. – Większość boksów wykładana jest słomą.
– Słomą? – powtórzyła głupio Lhynne, marszcząc brwi. – Przecież słoma pali się jak marzenie. Dlaczego używacie słomy, skoro mieszkają tu smoki?
– Bo jest tania. – Starzec wzruszył ramionami.
To się dowiedziałam, warknęła w myślach. Na dobrą sprawę nawet wściekła na nią Khrimme była mnie irytująca od tego człowieka...
Jeśli sądziła, że nie może być gorzej, srodze by się zawiodła. Chwilę przed tym, jak dotarli do kamiennej stajni, otworzyły się mniejsze drzwi, wpuszczone w ogromną bramę, i wyszła stamtąd znajoma postać. Był to oczywiście Kriggs von Eckhardt. Lhynne zaklęła pod nosem, zanim ugryzła się w język, i skrzywiła się, zła na siebie, gdy poczuła rozlewający się na twarzy palący rumieniec. Jej ciało reagowało w zupełnym odłączeniu od rozumu – nogi zmiękły do konsystencji waty, w brzuchu zalęgła się włochata kula, łaskocząca nieprzyjemnie wraz z każdym uderzeniem serca, w gardle narosła paskudna opuchlizna, blokująca głos i oddech, serce nieprzyjemnie przyspieszyło. Wilk w jej wnętrzu poruszył się niespokojnie – wyrywał się, chciał doskoczyć do mężczyzny z położonymi uszami, radośnie machając ogonem, chciał wystawić wrażliwą skórę na karku do głaskania, chciał...
Na bogów, po cóż się oszukiwać? Lhynne chciała do niego podejść. Nie tylko, aby porozmawiać. Chciała poczuć jego zapach, zaciągnąć się nim jak najwspanialszymi perfumami. Chciała poczuć dotyk jego skóry, upewnić się, że dobrze go zapamiętała z tych krótkich momentów, gdy na treningach szermierki witała się z nim męskim uściskiem dłoni. Chciała, by na nią spojrzał tymi różnobarwnymi oczami, ale bez swojego zwyczajnego chłodu, a z zaciekawieniem – nie jak na intrygujący obiekt w miejskim muzeum dziwadeł, za który pewnie ją miał, ale jak na kogoś, kto jest dla niego interesujący tak po prostu. Jak na kogoś, z kim chciał porozmawiać i...
Cóż za beznadziejny przypadek! Gdyby tylko wiedziała, jak sprzedać kopniaka samej sobie, z pewnością nie wahałaby się ani chwili. Zawsze irytowały ją gubiące gdzieś rozum zakochane kobiety, a sama zachowywała się dokładnie tak samo jak one. A ciało wciąż nie chciało jej słuchać. Pozostawało mieć nadzieję, że rumieniec nie jest aż tak widoczny przez warstwę mocnego makijażu.
– Jakieś postępy? – zawołał w stronę Kriggsa Helveg, gdy znaleźli się tuż obok niego.
Generał uniósł wzrok z lekkim opóźnieniem, wcześniej skupiony na szukaniu czegoś w kieszeniach czarnych roboczych spodni. Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, lecz zreflektował się po chwili. Potrząsnął głową z rezygnacją, a bijące z całej jego postawy zmęczenie wystarczało za najbardziej rozbudowaną odpowiedź.
– Jeśli chcesz znać moje zdanie, to nie ma najmniejszego sensu. – Głos Helvega nabrał miękkości, jakiej Lhynne się po nim nie spodziewała. – Nie pomożesz jej. Nie w ten sposób. Obawiam się, że w żaden ze sposobów, jaki jest dostępny po tej stronie Gór Barierowych.
– Bzdura – warknął Kriggs. Z brudnej kieszeni wyłowił wreszcie kontrastującą z jego niechlujnym wyglądem srebrną papierośnicę i skupił się na wybieraniu papierosa spośród kilkunastu identycznych.
Lhynne od zawsze ciekawiło, jak dużo palił. Praktycznie za każdym razem widziała go z papierosem w dłoni. Prychnęła krótko z dezaprobatą, czym skutecznie zwróciła na siebie jego uwagę. Rzucił jej krótkie spojrzenie, skinął głową zamiast powitania.
– Podejmujesz się niemożliwego – kontynuował Helveg. – Trzeba się z tym pogodzić i zamiast tego znaleźć sposób, by nigdy więcej coś takiego się nie wydarzyło, zamiast...
– I mam ją tak zostawić? – W głosie wysokiego mężczyzny zabrzmiała stal, dwubarwne oczy zabłysły wściekłością.
Helveg udławił się nabieranym powietrzem, nim zdążył przemienić je na kolejne słowa. Milczał, chwilę toczyli jakąś absurdalną walkę na spojrzenia.
– Nie wiem, Kriggs – mruknął wreszcie, poddając się jako pierwszy. – Bogowie, to chyba jedna z tych sytuacji, w których dobre rozwiązanie nie istnieje. Po prostu...
– Po prostu co? – pogonił go Kriggs, lecz nie czekał na odpowiedź. – Niech każdy z nas zajmie się własnymi obowiązkami, Helvegu.
Starzec pokiwał powoli głową, niezbyt przekonany. Już miał gestem nakazać Lhynne ruszenie dalej, gdy Kriggs zatrzymał go nieco zbyt głośnym pytaniem:
– A w temacie zajmowania się własnymi obowiązkami... jak ci idzie oprowadzanie nowej jeźdźczyni?
Zapadła krępująca cisza. Helveg łypnął na Lhynne, nie kryjąc bijącej z całej postury niechęci, i burknął ledwie słyszalnie coś, co mogło równie dobrze być stłumionym „idzie nam świetnie”, jak i „zadaje za dużo pytań”. Wilkokrwista z trudem powstrzymała się od parsknięcia śmiechem.
O, z nim mogłabym zamieszkać!, wykrzyknęła nagle Khrimme z ekscytacją, jaka towarzyszyć może jedynie odkryciu czegoś naprawdę spektakularnego, nosem wskazując Kriggsa. Jest miły. I nie mam już ochoty go zjeść, bo nie je się miłych ludzi.
Lhynne obejrzała się na smoczycę z niedowierzaniem, a Kriggs spytał z ciekawością znad zapalonego papierosa:
– Co powiedziała?
– Że chciałaby z tobą zamieszkać, bo już nie przypominasz jej obiadu – odpowiedziała kobieta szybko, sama nie rozumiejąc, skąd wzięła się w niej chęć takiej szczerości.
Na chwilę zapadła cisza... następnie mężczyźni jednocześnie parsknęli głośnym śmiechem.
– Chyba jednak ją lubię – podsumował Helveg, ocierając wyimaginowaną łzę. – Ma charakterek, skubana.
Skubany może być kurczak, warknęła Khrimme, pokazując mu kły. A ty nie przypominasz kurczaka, człowieku. Indyka prędzej.
Lhynne była skłonna podziękować bogom na kolanach, że Dzika postanowiła nie wygłaszać tego tak, aby było słyszalne dla wszystkich, ograniczając się do prywatnego kanału telepatycznego. To byłby szybki koniec krótkiej miłości...
Kriggs zdawał się odczytać wszystko bez najmniejszego trudu.
– Tak właśnie myślałem – westchnął. – Helveg, idź sobie zaparz jakieś ziółka na uspokojenie, ja ją oprowadzę.
Starzec wyglądał, jakby w jednej chwili zdjęto mu z ramion olbrzymi ciężar. Podziękował krótkim ukłonem i odszedł tak prędko, że choćby chciała, Lhynne nie byłaby w stanie się z nim pożegnać. Khrimme odprowadziła go głodnym wzrokiem, lecz nie skomentowała tej ucieczki ani słowem.
Kriggs pokręcił głową z dezaprobatą, lecz cokolwiek pomyślał, zachował to dla siebie. Zwrócił się w stronę Lhynne, krótko przecierając dłonią zmęczoną twarz.
– Nie myśl sobie, że czeka nas długi spacer – zastrzegł, zanim zdążyła się odezwać i podziękować, na co miała ochotę. – Padam z nóg. I zaraz muszę tu wracać.
Twarz paliła ją pod jego badawczym spojrzeniem. Uciekła przed nim wzrokiem, udając, że interesuje ją przede wszystkim okolica, lecz sama nie wiedziała, kogo próbuje w ten sposób oszukać.
– Nosisz to.
Wzdrygnęła się lekko i powędrowała za wzrokiem mężczyzny, choć dobrze wiedziała, co takiego wskazywał. Wisiorek w kształcie ptasiej klatki, który kupił jej w dniu ślubu Vivienne i księcia Drella. Odruchowo nakryła go dłonią, w kojącym dotyku wysadzanego maleńkimi rubinami metalu czując odrobinę otuchy. W tych dwóch krótkich słowach zabrakło typowej dla Kriggsa surowości, a jego spojrzenie o wiele chętniej niż zwykle lustrowało jej sylwetkę. Przez chwilę żałowała, że akurat tego dnia postanowiła założyć czarną, długą spódnicę i sznurowaną na piersi bluzkę bez rękawów. Rzadko ubierała się jak kobieta, więc właśnie w tym powinna upatrywać ciekawości mężczyzny, lecz ciężko to było wytłumaczyć szalejącemu w jej piersi sercu. Dlaczego nadzieja budziła się tak łatwo?
– Lubię ten wisiorek – odparła niepewnie. Pogładziła Khrimme po łbie, ot by zająć czymś dłonie.
– Nie spodziewałem się, że będzie mieć dla ciebie takie znaczenie.
Chciała się gorzko roześmiać, lecz jakimś cudem zdołała zachować panowanie. Skinęła po prostu głową, nie podnosząc wzroku. Nie musiała. Zapadła cisza była gęsta, iskrząca niewypowiedzianymi słowami i napięciem... lecz nie było to nieprzyjemne. Pozornie bzdurna rozmowa była najbardziej emocjonującą chwilą, jaką kiedykolwiek spędziła z Kriggsem von Eckhardtem i choć nie znaczyła właściwie nic, miała wrażenie, że... to ich jakoś do siebie zbliżyło. Pierwszy raz przekroczona została granica oficjalności, której skrupulatnie przestrzegali. Nawet wtedy, gdy otworzyła się przed nim w szpitalu i przyznała się do zbrodni popełnianych w wilczym wcieleniu, nie miała tak silnego poczucia, że...
Drgnęła, gdy Kriggs się poruszył. Magia zniknęła, gdy zgasił niedopałek i schował go z powrotem do papierośnicy. Odchrząknął krótko i wskazał na kamienną stajnię.
– To jest infirmeria.
– W sensie... dla smoków? – spytała głupio, ot by po prostu coś powiedzieć.
Skinął głową, otworzył mniejsze drzwi i gestem zaprosił ją do środka. Posłusznie przekroczyła próg, a Khrimme wcisnęła się do pogrążonego w półmroku wnętrza tuż za nią, jakimś cudem przecisnąwszy w otworze. Widocznie był nieco szerszy niż ten prowadzący do wnętrza jej domu...
Witraże z pewnością wywierałyby lepsze wrażenie, gdyby na zewnątrz panowała słoneczna pogoda, jednak i teraz wyglądały przepięknie. Łączenia kolorowych szkiełek były prawie niewidoczne, a abstrakcyjne obrazy, w które się układały, tak szczegółowe, że strach pomyśleć, jak wiele czasu zajęło artystom ich ułożenie. Ściana znajdująca się naprzeciw wejścia stanowiła właściwie jeden wielki ornamentalny szklany obraz, na pierwszy rzut oka tak kruchy, że niezdolny oprzeć się mocniejszym wiatrom, tak jednak stary, że z pewnością przetrwać musiał już niejedną Czarną Burzę. Wnętrze tonęło w chłodzie kamienia i cieple starego drewna, podtrzymującego wysoki dach i tworzącego różnej wielkości boksy z bocznymi ścianami. Każda z zagród wyposażona była w witrażowe okno; większość pozostawała pusta – widocznie smoki nie chorowały często...
Oprócz jednego. Po lewej stronie Lhynne dostrzegła sporą, lecz z pewnością młodą jeszcze zieloną smoczycę, leżącą w słomie bez ruchu. Zamyślony wzrok wbijała w deskowaną ścianę boczną swojego boksu i nawet nie drgnęła, gdy w trójkę weszli do środka.
– O leczeniu smoczych urazów jeszcze sporo się dowiesz – odezwał się przyciszonym głosem Kriggs. – W każdym razie, większość terapii odbywa się właśnie tutaj. A odpowiadając na pytanie, na które Helveg odpowiedzieć nie raczył... Słoma się przydaje, bo najłatwiej zachować ją w czystości. Wystarczy ją zamieść i podsypać nowej. Smoki są inteligentne, rozumieją, że nie można tutaj ziać ogniem równie dobrze, jak ty z pewnością pojmujesz, dlaczego w bibliotekach nie powinno się palić nieosłoniętych kloszem świec.
– W bibliotekach używa się świetlnych kul – mruknęła pod nosem.
– Właśnie o tym mówię.
– Naprawdę słyszałeś tę dyskusję?
– Trudno było jej nie słyszeć. Głos Helvega niesie się na duże odległości.
– A ona? Co jej się stało?
Kriggs powędrował za jej wzrokiem i na dłuższą chwilę utkwił spojrzenie w znieruchomiałej smoczycy. Lhynne nie widziała na jej ciele żadnych obrażeń, a jednak znajdować się tutaj musiała z jakichś przyczyn... I być może to właśnie o niej mężczyźni rozmawiali chwilę wcześniej.
– Cóż... – Generał potrząsnął głową, w oczach zalśniła mu z trudem hamowana złość. – Nie chcesz wiedzieć, dziewczyno.
Zaklęła pod nosem, zaciskając dłonie w pięści. Na bogów, dlaczego przy tym człowieku wszystkie emocje zdawały się działać w zwielokrotnionej formie? Lhynne często ulegała uczuciom, nie radziła sobie z tymi skrajnymi i wciąż próbowała nauczyć się lepszego panowania nad sobą, lecz w obecności Kriggsa wszystkie nauki szły na marne. W dławiącą złość potrafiła wprawić ją najbardziej błaha rzecz. Na bogów, cóż dziwnego jest w tym, że nie chciał jej czegoś powiedzieć? Sądząc po jego postawie i po tym bijącym z jego ciała bezbrzeżnym zmęczeniu, miał powody, by chcieć ochronić ją przed prawdą. Jak najbardziej to rozumiała... lecz nie umiała zaakceptować.
– Być może jednak chcę – syknęła mało sympatycznie. Kusiło ją, by unieść wargi i warknąć w wilczym grymasie.
– Lhynne... – Wciąż dziwnie brzmiało jej imię wypowiedziane tym niskim, zachrypniętym głosem. Rzadko się do niej nim zwracał.
– Jestem Mglistą. I jeźdźcem smoka w trakcie szkolenia. Na twoją prośbę dałam się wrzucić w sam środek misji w jakiejś podziemnej organizacji, nie mając najbledszego pojęcia, o co tam chodzi – wycedziła, ledwo się powstrzymując od dodania „i świadczy to o mojej bezbrzeżnej głupocie”. Kriggs nie musiał wiedzieć, dlaczego się na to zdecydowała. Gdyby prośba wypłynęła od kogokolwiek innego, z pewnością nie zgodziłaby się tak łatwo. – Uważam, że zasługuję na usłyszenie prawdy.
– Dziewczyno, zrozum mnie – zaczął stanowczo, lecz złość była tym razem pozbawiona zwykłego zdecydowania, jakby nie miał już na nią sił. – Są rzeczy, o których wolałabyś nie mieć pojęcia.
– Nie przepadam za teorią ochrony poprzez zatajanie prawdy. Bezpieczny jest tylko ten, kto wie, co się dookoła niego dzieje. Dowiem się i tak, więc co za różnica, kiedy to się stanie?
Chwilę wpatrywał się w smoczycę, mnąc przekleństwo.
– Właściwie to sam nie wiem, co jej się stało – warknął wreszcie. – Niewiele mogę ci powiedzieć. Jest jakby... To naprawdę skomplikowane.
– Kriggs – syknęła w nadziei, że to przywoła go do porządku.
– Chętnie bym ci to wytłumaczył, ale po prostu nie wiem jak. – Zamknął na chwilę oczy, pomasował skrzydełka nosa. Ukrył twarz w całych dłoniach, trwał tak parę sekund, oddychając głęboko. – Cały problem, że nikt z nas tego nie wie.
– Może...
– Opowiem ci o tym kiedyś przy okazji. Po prostu... nie teraz.
Umilkła posłusznie. W jego głosie było coś takiego...
Gdyby nie to, że przejrzała go już dawno temu, w tym właśnie momencie dowiedziałaby się, że generał Kriggs von Eckhardt miał jakieś uczucia. I prawdopodobnie radził sobie z nimi równie beznadziejnie, jak ona z własnymi. Co innego mogła zrobić, jak tylko powoli skinąć głową, mruknąć „w porządku” głosem najbardziej aksamitnym, jaki potrafiła z siebie wydobyć, i po prostu się wycofać, dając mu przestrzeń? Gdy wojownik mogący zgnieść ją jedną dłonią stawał na krawędzi płaczu, należało po prostu poczekać. Być obok, w razie gdyby tego potrzebował... ale z całą pewnością nie naciskać.
– Możemy iść dalej – powiedziała po prostu niemal szeptem, odczekawszy, aż napięte mięśnie Kriggsa przestaną tak wyraźnie rysować się pod skórą.
– Możemy – powtórzył cicho, rzucił smoczycy ostatnie spojrzenie i wyszedł na zewnątrz.
Dzień powoli miał się ku końcowi, mrok połykał resztki światła nienaturalnie szybko, jak zawsze przed nadejściem któregoś z kataklizmów. Przed kamienną stajnią minęli latarnika, rozpalającego staromodne gazowe latarnie z czarnego, kutego metalu, rozsiane w równych odstępach wzdłuż głównej alei. Mężczyzna w kapturze pozdrowił Kriggsa skinieniem i posłał zaskoczone spojrzenie Lhynne, lecz nie odezwał się od nich.
– Rozumiem, że w tym tygodniu wracasz na zajęcia do Akademii? – zagaił niezobowiązująco Kriggs, gdy zmierzali do następnej stajni – w całości zbudowanej z czerwonej cegły, o strzelistych łukowatych oknach i zdobnych gzymsach oraz wrotach krytych żeliwem.
– Na to by wyglądało – odparła Lhynne cicho. – Nie mam pojęcia, jak nadrobię wszelkie zaległości. Rhienne Bhardo obiecała, że weźmie mnie pod swoje skrzydła, lecz... To nie takie proste.
Nie odpowiedział. Obserwowała go chwilę, próbując zrozumieć, co takiego działo się w jego myślach, lecz tym razem jego twarz pozostała nieprzenikniona.
Stajnia okazała się być schronieniem starszych smoków. Znacznie większa od poprzedniej, mieściła w sobie tylko kilka boksów, zajmowanych przez bestie niemal dorównujące wielkością Scheirze, smoczycy króla Erghona. Do pyska każdego z nich dałoby się swobodnie wjechać wozem zaprzężonym w dwa konie, ogromne zębiska robiły przerażające wrażenie, lecz ślepia pozostały bystre i emanowały jedynie ciekawością. Lhynne dobrze pamiętała, jaką wrogością wykazała się Scheira i tutaj spodziewała się podobnej reakcji, spotkało ją jednak przyjemne zaskoczenie. Jeden ze smoków nachylił się z ciekawością nad Khrimme, a młoda Dzika nareszcie odkleiła się od jej boku i dała się obwąchać ogromnej bestii, odwdzięczając się jej tym samym.
On też jest całkiem sympatyczny, uznała, oglądając się na wilkokrwistą nad grzbietem. Chyba moglibyśmy się zaprzyjaźnić.
Zawarczała odruchowo, gdy nachylił się nad nią kolejny ogromny łeb, lecz i jemu pozwoliła na większą poufałość. Kriggs obserwował to z ramionami skrzyżowanymi na piersi i lekkim uśmiechem błąkającym się w kącikach ust. Widząc napięcie Lhynne, rzucił niedbale:
– Zekhir i Althea nie zrobią jej krzywdy. Althea jest najstarszym smokiem w stajni, często zajmuje się zagubionymi pisklakami, a Zekhir jest w nią wpatrzony jak w obraz i nie uczyni nic, co mogłoby ją rozwścieczyć.
Kobieta również się uśmiechnęła. Nie miała pojęcia, w jakim wieku mogą być te bestie, lecz mimo tego, że z pewnością można było liczyć go w setkach lat, poruszały się równie zwinnie jak znacznie młodsze stworzenia. Z racji na swoją wielkość nie mogły obskakiwać Khrimme tak, jak ona to robiła, lecz nie miała wątpliwości, że gdyby znajdowali się na zewnątrz, z pewnością nie byłyby jej dłużne.
– Jak długo właściwie żyją takie smoki? – spytała ostrożnie.
– Ciężko powiedzieć. Althea ma ponad trzysta lat. Zwykle smok nie przeżywa zbyt długo po utracie jeźdźca, lecz istnieją wyjątki, jak te tutaj. Sama widzisz, że nie jest ich wiele.
Rozejrzała się. Zajętych było pięć boksów z ośmiu wybudowanych.
– Od czego to zależy?
– Od siły więzi. Od ogólnego zdrowia. Od rodzaju śmierci jeźdźca. Od bardzo wielu czynników. Smoki różnią się od siebie, tak samo jak ludzie. Są jednak od nas znacznie silniejsze. Człowiek nie przeżyje utraty smoka, smok jest do tego zdolny. – Znowu przez jego twarz przemknął cień, lecz opanował się na tyle szybko, że nie zdołała go zinterpretować. Potrząsnął głową, próbując odegnać jakąś natrętną myśl. – Pisklaki często zostawiamy tutaj na pierwszą noc. W dobrym towarzystwie łatwiej im się przyzwyczaić do tego miejsca i własnego boksu później.
Ja nie chcę własnego boksu!, Khrimme odwróciła się w ich stronę z płonącym spojrzeniem, przerywając na chwilę próby złapania Zekhira za nos. Ogromny samiec za każdym razem jej umykał i na pierwszy rzut oka miał z tego równie wielką zabawę jak ona.
Proszę cię, nie zaczynaj znowu..., jęknęła Lhynne bezradnie, lecz ku jej bezbrzeżnemu zdziwieniu smoczyca zadeklarowała gorączkowo:
Nie, ja zostaję tutaj! Właśnie tu! I koniec! Tu jest w porządku. Oni są znacznie milsi niż ty i z pewnością mnie nie wyrzucą ze swojego domu. Uniosła łeb z wyższością i parsknęła z pogardą.
Ty mała..., Lhynne zdławiła stek przekleństw. W porządku. Proszę bardzo. Zostań tu sobie.
Och, sama chciałaś mnie tu wygnać, a teraz żywisz do mnie pretensje! Dzika pokazała jej kły, lecz jej słowa skrzyły się humorem. Masz, co chciałaś. Ludzie są tacy dziwni...
Nie wiesz nawet jak bardzo. Lhynne spod oka zerknęła na Kriggsa, korzystając z okazji, że to nie na niej się skupiał. Studiował wiszącą na jednym z filarów tablicę, na której pracownicy stajni wypisali skrupulatnie pory, o których karmiono wielkie smoki i czyszczono ich boksy.
– Chyba często tu bywasz? – spytała powoli. – Helveg nie sprawiał wrażenia zaskoczonego twoją obecnością.
– Bywam tu praktycznie codziennie. – Kriggs wzruszył ramionami i dodał z odrobiną czarnego humoru: – Czasem miewam wrażenie, że to burzowe królestwo trzyma się tylko dzięki mojej obecności w strategicznych miejscach.
– To znaczy?
Nabrał powietrza, jakby chciał odpowiedzieć, lecz zreflektował się szybko i potrząsnął głową.
– Być może kiedyś zrozumiesz, dziewczyno.
Złość znowu zatętniła w jej piersi.
– Znowu to robisz – warknęła, wytykając go ze złością palcem.
– Po prostu niektóre sprawy zaobserwować musisz sama. Obserwuj... i wyciągaj własne wnioski. A obiecuję, że przestaniesz spać tak spokojnie.
– A co to miało... – Ugryzła się w język, nim dokończyła, gdy rzucił jej kamienne spojrzenie. Kriggs należał do tego wąskiego kręgu osób, które uciszyć mogły ją bez użycia słów.
– Jeszcze dużo zwiedzania przed nami, a dzisiejszej nocy uderzy Szara Mgła – powiedział, oglądając się na drzwi prowadzące na zewnątrz. – Khrimme może tu zostać. Pożegnajcie się, ja potem wrócę i dopilnuję, by dostała kolację.
Właśnie, idź już, warknęła Khrimme. Masz czego chciałaś. Już ci nie będę przeszkadzać w twoim ślicznym domku.
Po kim ty jesteś taka bezczelna?, jęknęła Lhynne.
***
Jeśli się jej przyjrzeć, Szara Mgła nie różniła się specjalnie od zwyczajnej mgły. Była nieco ciemniejsza, nie biała, lecz metaliczna, niczym utkana z drobnych cząsteczek ciekłego srebra lub rtęci, zdawała się gęstsza i bardziej namacalna, jak coś, co można było pochwycić w dłonie i przytrzymać... lecz oglądana przez okno bezpiecznego schronienia nie miała w sobie nic wyjątkowego. Obrosła otoczką przerażających legend i jeszcze straszniejszych przesądów, swoim wyglądem całkowicie przeczyła aurze, w jaką ubrała ją ludzka wyobraźnia.
Jednak gdy się w niej zanurzyć...
Nikt o zdrowych zmysłach nie spacerował w Szarej Mgle. A nawet jeśli by się już o to pokusił... z pewnością określenie „zdrowe zmysły” przestałoby go dotyczyć.
Całe szczęście zmysły Kriggsa już od wielu – zbyt wielu – lat nie mogły nosić dumnego miana zdrowych.
Materia Szarej Mgły była ciężka i dławiąca, utkana z nigdy niewypowiedzianych lęków i na wpół zapomnianych snów. Była inteligentna, a jej wszędobylskie macki bez najmniejszego trudu wyciągały z umysłów strzępki uczuć, pragnień i traumatycznych wspomnień, aby upleść z nich nieskończenie przerażający gobelin strachów, zjaw i niezrozumiałych, pomieszanych groteskowo pragnień...
Było w tym coś nieskończenie pięknego. I prawdopodobnie również drobna nutka masochizmu, co Kriggs już od dawna u siebie podejrzewał. Jak inaczej to wytłumaczyć? Choć nie była w stanie zagrozić nikomu, kto nie wyściubiał nosa na zewnątrz, Szara Mgła budziła nieporównywalnie większe przerażenie niż wszystkie Czarne Burze razem wzięte. Co w nich było do lubienia? Nawet na to nie potrafił na dobrą sprawę odpowiedzieć. Lubił je i tyle. Przyciągały go. Być może fascynowały... lub faktycznie czerpał perwersyjną przyjemność z robienia sobie samemu krzywdy. Brzmiało to niezbyt dobrze, lecz było pewnie najbliższe gołej prawdy.
Szara Mgła była lodowata, szczypała w skórę igiełkami lodu i wciskała się nawet pod gruby wojskowy płaszcz, lecz krążący w żyłach alkohol robił swoje, pobudzając skrywany Aspekt Ognia i zmuszając do żywego krążenia wraz z krwiobiegiem w najdalszych zakamarkach organizmu. Ogień błagał o wolność, łasił się rozkosznie, przymilał, obiecując ulgę i spełnienie... lecz Kriggs nie był jeszcze tak pijany, by lekkomyślnie porzucić kontrolę. Do tego, aby zapomnieć o przeklętej dyskrecji, trzeba było czegoś znacznie mocniejszego niż butelka pięćdziesięcioletniej whisky i niepozwalające utrzymać pionu zawroty głowy. Żeby uwolnić Ogień, musiałby całkiem stracić świadomość...
I co na to powiesz, bestio? Pijemy dalej?
Zarroth się nie odezwał. Spał smacznie w jednej z królewskich smoczych stajni, głuchy i obojętny na kolejne ekscesy swojego jeźdźca. Lub zwyczajnie udawał, dając zadość zaprzysiężonej jakiś czas wcześniej obietnicy, na mocy której miał nie odzywać się do Kriggsa ani słowem, dopóki w jego żyłach krąży choć odrobina wywołującego fatalistyczny nastrój alkoholu.
Choć i to nie była do końca prawda. To fatalistyczny nastrój zmuszał do sięgnięcia po butelkę, nie odwrotnie. Alkohol sprawiał, że burzowe demony się oddalały. Wciąż znajdowały się na tyle blisko, by mącić spokój swoimi szeptami, lecz przynajmniej nie miały tyle sił, by wbić szpony w żywe ciało i zacząć je rozrywać na kawałki...
Ale czy Szara Mgła naprawdę była od tego lepsza?
Cień pojawił się znikąd. Srebrzysty opar uformował się w niego zupełnie nagle, błysnął i rzucił się na chwiejącego się mężczyznę bez najmniejszego szmeru zdradzającego zamiar. Uniósł eteryczny topór o podwójnym ostrzu, rozwarł nienaturalnie szeroko usta wypełnione ostrymi jak szpile zębiskami...
Kriggs zaklął, odskoczył chwiejnie, Mgielne Ostrze świsnęło w powietrzu i rozcięło zbitkę pary na dwie połowy. Zniekształcona gwałtownym ruchem powietrza, rozpłynęła się na powrót i wsiąkła w jeden z większych kłębów, gęstych tak, że po wejściu w nie nie sposób byłoby dostrzec wyciągniętą tuż przed twarzą dłoń.
Mgła wydzielała swoje własne trupie światło. Miało kolor świeżo ogryzionych z mięsa kości i fosforyzującą fakturę, jakiej nie sposób opisać za pomocą znanych słów. Była piękna... lecz kłębiące się w niej postacie z każdą chwilą zdawały się coraz bliższe. Prawdziwe...
To alkohol? Czy może faktycznie sięgały po niego kościste ręce o długich paznokciach, błyskały nie do końca ludzkie ślepia, bezdźwięcznie zderzała się pordzewiała broń?
Precyzyjny ruch nadgarstka i szybki wyrzut ramienia pchnęły długi miecz prosto w wyłupiaste ślepię zjawy. Ta rozwiała się z niemym krzykiem, jej oblicze zniekształciło cierpienie, zdające się rezonować w powietrzu i osiadać gęsią skórką na zroszonym potem karku.
– Idź precz! – Kriggs splunął na zwilgotniały uliczny bruk i mało brakowało, a przewróciłby się, odwracając dumnie na pięcie. Podkute buty niezbyt dobrze radziły sobie z wyślizganymi tysiącami stóp kocimi łbami. W ostatniej chwili wyciągnął wolną prawą dłoń i wsparł się na wygaszonej latarni. – Kto to tutaj postawił, na pieprzone Źródła Burz? – jęknął pod nosem, patrząc po kutym w motyw winorośli słupie na pozbawioną ognia głowicę o stłuczonych szybach. Zupełnie jakby bogowie zadrwili sobie z niego, podsuwając absurdalnie nieoczekiwany ratunek w chwili, w której najmniej w nich wierzył.
Mgła wciskała się do nosa i w najdrobniejsze pory skóry. Ileż by dał, by mieć przy sobie jeszcze jedną butelkę...
Nic nie było tak, jak powinno. Świat rozpadał się na drobne części jak upuszczona na twarde podłoże świetlna kula.
Pieprzone Havre i pieprzona Creonia...
Dlaczego to zawsze musiało być Havre?!
Jarrhönn patrzyła na niego zza chmury nieprzeniknionej mgły. Błysnęły perłowe łuski, wielki pysk rozjaśnił cień smoczego uśmiechu, obnażającego wilcze kły, zalśniły ślepia...
O nic się nie martw, durny człowieku. Ze wszystkim ci pomogę. Przecież jestem wspaniała!
Z szerokich nozdrzy uniosły się bliźniacze strużki dymu.
Spójrz tylko!
Tęsknota mąciła wszelkie myśli. Chciał wyciągnąć do niej dłoń, chciał poczuć gorąco tlącego się w niej płomienia. Chciał wsłuchać się w niepowtarzalny rytm jej oddechu i powolnego bicia ogromnego serca...
Tak prawdziwa, tak niedosięgła, tak...
Krzyknął i smagnął mgłę mieczem. Powietrze zaiskrzyło, postrzępiło się na tysiące płonących kawałków – zdawało się, że wybuchło, a świetliste, trupie macki wycelowały prosto w niego, sięgając tego, co żywe, pragnąc krwi i kłębiących się w nim uczuć. Odskoczył, zachwiał się i tym razem naprawdę upadł, lądując na kolanach. Mgielne Ostrze potoczyło się z brzękiem po kamieniach i rozwiało się, pozbawione mocy czerpanej z jego ciała. Uderzył pięścią w nieczułą ziemię, kostki palców zapiekły żywym ogniem, a resztki okolicznych cieni zafalowały, gotowe pomknąć w jego stronę w charakterze żywej tarczy.
– I na co ci to było, ty stary durniu? – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Dlaczego błagałeś go o litość?
Martwy byłbyś z pewnością zdecydowanie spokojniejszy, dodał w myślach i roześmiał się w głos na głupotę tego stwierdzenia. Na bogów, a jaki mógłby być, gnijąc na samym dnie jakiegoś zbiorowego grobu? Na uroczysty pochówek z pewnością nie mógłby w tamtych czasach liczyć.
Spróbował wstać, lecz ciało nie chciało go słuchać. Sam już nie wiedział, czy wilgoć na twarzy jest cząstkami umierającej Mgły, czy może jednak łzami, których nauczono go się wstydzić. Co to za mężczyzna, który pozwalał sobie na płacz? Za każdym razem przed oczami stawał mu żywy obraz ojca – to i wspomnienie nad wyraz ciężkiej dłoni, zostawiającej na skórze bolesne razy. Staruszek nigdy nie uznawał tłumaczeń, racja zawsze leżała po jego stronie... a gdy jego synowi sypnął się na twarzy pierwszy zarost, dłoń przemieniła się w płaz miecza. Fakt, że dzieciak zaczął przewyższać go zdolnościami już jako czternastolatek, wprawiał go w dodatkową furię.
Kriggs jak dziś pamiętał chwilę, gdy pierwszy raz stracił cierpliwość. Złapanie ruchliwym cieniem klingi ojcowskiego miecza i wyrwanie mu broni z rąk było dziecinnie proste, podobnie jak zdzielenie dorosłego mężczyzny własną drewnianą bronią niczym cepem, aż wywrócił się na wysypane piaskiem podłoże placu treningowego. Wciąż pamiętał satysfakcję, która go wtedy opanowała – dziką euforię, to poczucie nieskończonej wolności... i świadomość, że mógłby uczynić z leżącym u jego stóp człowiekiem dosłownie wszystko, jeśliby tylko tego zechciał. Szybko przewyższył ojca wzrostem, ledwie chwilę dłużej zajęło mu zbudowanie krzepy pozwalającej na wygrywanie z nim wszelkich pojedynków siłowych. Zdawał się dojrzewać znacznie wcześniej niż inni chłopcy w podobnym wieku, wprawiając w zadziwienie wszystkich wokół... i z każdym dniem stając się do ojca mniej podobnym. Być może to właśnie było powodem, dla którego stary lord darzył go aż taką nienawiścią?
Jakąż miał ochotę pokazać mu się teraz, po latach – nawet i pijany, rozchwiany jak teraz, lecz w płaszczu z wyszywanymi złotą nicią insygniami najwyższego generała. Udowodnić, że pomimo tego, iż rodzic spisał go na straty, uznawszy, że nic nie wskóra się z jego napadami złości i nieraz lekkomyślną siłą, zdołał zajść aż tak wysoko. Ależ to zabawne – uświadamiać sobie raz po raz, jak mocno siedzi w nas wspomnienie własnego ojca i jak mocno rzutuje na naszą osobowość jego miłość lub jej brak...
Twój ojciec nie był dobrym człowiekiem, szepnęła Jarrhönn. Ja nigdy nie potraktowałabym tak własnego pisklęcia.
Rzecz w tym, że on nie uważał mnie za swoje pisklę, odpowiedział jej cicho.
Wyłaniająca się z mgły wąsata twarz ojca była aż zbyt wyraźna. Wpatrywał się w nią dłuższą chwilę, nie wiedząc, co powinien począć. Lewa dłoń świerzbiła, Ostrze błagało o to, by je Przywołał, lecz nie mógł się do tego zmusić. Prawdopodobnie gdyby ojciec znowu spróbował go uderzyć, skuliłby się i spróbował osłonić, zamiast odpowiedzieć atakiem – dokładnie tak, jak kiedyś. Czyż to nie byłoby zabawne, gdyby zwierzchnik wojsk Ragharranu umykał przed chcącym dać mu w twarz podstarzałym lordem o ambicjach zbyt wysokich w stosunku do zajmowanej pozycji? Gdyby umykał przed przemocą mężczyzny znacznie niższego i słabszego? A jednak...
Dlaczego nie możesz po prostu odejść?
Zerwał się z ziemi jednym susem, wycelował pięścią w uśmiechniętą pod sumiastym wąsem twarz. Impet ciosu niemal obrócił go w powietrzu, lecz tym razem jakimś cudem zdołał ustać na nogach. Zawył z bezsilności, błysnęło Mgielne Ostrze, Mgła uchyliła się przed nim zwinnie jak żywe stworzenie.
– Jesteś martwy! – ryknął, celując palcem w formującą się już niedaleko znajomą postać. Ledwie się rozwiała, zaczęła tworzyć się od nowa w takiej odległości, by nie zdołał jej tak łatwo dosięgnąć. Śmiała się z niego bez żadnego dźwięku...
Podrzucił Mgielne Ostrze, złapał odwrotnym chwytem i cisnął nim jak włócznią. Miecz świsnął w powietrzu, przebił niematerialną postać i rozwiał się w fosforyzującą mgiełkę jeszcze zanim sięgnął ziemi. Choć potrafił Przywoływać go w czasie nieznanym dotąd spisanej historii, nigdy nie nauczył się utrzymywania go po zerwaniu kontaktu dłużej niż przez cztery uderzenia serca.
– Nie panujesz nad sobą – szepnął ojciec. – I to właśnie przyniesie ci zgubę, chłopcze... Nie nadajesz się na wojownika. Nie nadajesz się na nikogo prócz pozbawionego własnego rozumu rębajły, któremu palcem wskaże się cel.
– Gówno się znasz! – krzyknął, łapiąc się za głowę. W dziecinnym odruchu zakrył uszy rękoma, pochylił się wprzód, oddychając ciężko. – Nic o mnie nie wiesz...!
Ojciec milczał. Na bogów, przecież tak naprawdę nie było go tutaj – gnił w przeklętym rodzinnym grobowcu od wielu lat, nieodwiedzany już przez nikogo... Jedyny syn, który tak naprawdę prawdopodobnie wcale nie był jego synem, nie spieszył się do przedłużania rodu, którego był ostatnim przedstawicielem.
Uśmiechnął się pod nosem. Widzisz, staruszku? A tak ci zależało na trwałości naszej linii!
Nie mógł powstrzymać się od postrzegania sytuacji w charakterze czegoś, co stanowiło pewnego rodzaju zemstę. Nigdy nawet nie zastanawiał się nad tym, czy chciałby posiadać dzieci, lecz ich brak wydawał mu się doskonale działać na nerwy spoglądającego nań gdzieś z zaświatów ojczulka...
Jakież to zabawne, że gdyby nie ojciec, z całą pewnością jego burzowe życie nie wyglądałoby właśnie w ten sposób. Zamiast rozwijać karierę wojskową, z całą pewnością zostałby przeklętym bardem, jak chciała tego matka. Wprawdzie doskonale władającym mieczem, lecz z całą pewnością znacznie spokojniejszym... i z żywą Jarrhönn u boku.
Zanucił motyw jednej ze starszych pieśni wojennych. Nawet we własnym odczuciu doskonale mieścił się w tonacjach. Miał doskonały słuch od dzieciaka, bez trudu wyłapywał najkrótsze, najmocniej skryte nuty i powtarzał je bez zafałszowania. Talent – tak o nim mówiono. Wciąż lubił muzykę, była właściwie jedynym, co było w stanie stłumić szalejącą w nim burzę...
Więc może rzucić to wszystko i...
Ze złością potrząsnął głową w próżnej nadziei, że pomoże to uporządkować chaotyczne myśli. Na bogów, cóż począłby jako muzyk? Śpiewałby w przydrożnych karczmach, zbierał pieniądze do kapelusza... i z pewnością ledwo wiązał koniec z końcem, ewentualnych słuchaczy skutecznie odstraszając swoją kaprawą, pobliźnioną mordą. Pomysł najgorszy z możliwych. Zwłaszcza że żył właściwie jedynie dzięki temu, że Erghon Zdobywca wciąż dostrzegał w nim przydatne narzędzie. Gdyby tylko okazał się przestać spełniać pokładane w nim oczekiwania, życie z jako takiej sielanki z pewnością przeobraziłoby się... cóż, w nieżycie. Generał Kriggs von Eckhardt musiał pozostać generałem, o ile chciał pozostać pośród żywych.
Choć może...
Warknął pod nosem. O dziwo – pomogło. Czyż to nie zabawne?
Z trudem się wyprostował, uniósł twarz do pierwszych kropli lodowatego deszczu, pozwalając, by schłodziły rozpaloną wewnętrznym ogniem skórę. Jakże pragnął przywołać choć kilka niewielkich płomyków, pozwolić, by tańczyły na palcach, mieniąc się wszelkimi możliwymi barwami...
Dlaczego Aspekt Ognia był zabroniony? Co sprawiło, że posługujących się nim zabijano już po pierwszym przejawie talentu? Czy mogła tym być ta przeklęta chwiejność, która nie pozwalała mu funkcjonować?
Myśl, że mogłoby istnieć więcej jemu podobnych, zmagających się z problemami tożsamymi tym, które spędzały mu sen z powiek, wywołała przedziwną dławiącą złość.
Miał ochotę rozłożyć ramiona, przyjmując rozkosznie łagodzący deszcz. Miał ochotę stać tak pod bezmiarem czarnego nieba, pośród rozpuszczających się resztek Szarej Mgły i swoich własnych koszmarów, i po prostu śpiewać. Śpiew miał w sobie coś... wyzwalającego. Coś ożywczego, euforycznego, co potrafiło przegnać wszelkie smutki. Niemal każdej nocy śniło mu się, że śpiewał na całe gardło i czuł się przez to... po prostu dobrze. Zrzucał z siebie wszelkie okowy, przeganiał precz wszystko, co do tej pory go więziło i krępowało, dawał upust wszelkim emocjom, których nie dało się zawrzeć w zwyczajnej mowie. Emocje były zupełnie niezrozumiałe w prozie, lecz tak oczywiste, gdy je wyśpiewać...
Lecz jak ludzie zareagowaliby na śpiewającego generała? Śpiew zarezerwowany był dla fircyków w wielkich kapeluszach i obcisłych wielobarwnych spodniach, nie dla takich on. Bogowie, fircyk w rajtuzach był zdecydowanie ostatnim, czym pragnąłby się stać. A jednak...
Nie wiedział, jakim cudem dotarł do drzwi klatki schodowej. Wsparł się o drzwi, dłuższą chwilę trwał wtulony w nie, chłodząc wilgotną skórę dotykiem lodowatego metalu, pociągniętego szpetną brązową farbą. Zarroth wciąż uparcie milczał, a nieproszone myśli dominowały umysł, tłamsiły spokój i racjonalność, domagały się uwagi w coraz bardziej nachalny sposób. Brakowało mu już sił, aby się im skutecznie przeciwstawiać. Jeszcze chwila, a one...
Na bogów. Nie mógł teraz o tym myśleć. Co mu przyjdzie z roztrząsania wszystkiego, co działo się w ostatnich dniach?
Burzowe Havre. Jarrhönn. I przede wszystkim przeklęta Lhynne Lehann'rive i jej wielkie brązowe, wilcze oczy, wpatrujące się w niego w ten sposób...
Nie dało się o niej myśleć. Nie dało się jej przepędzić. Lhynne wciąż w nim była – czy to jako pozbawione głosu widmo, czy obiekt fantazji, których wstydziłby się szaleńczo, gdyby tylko mógł dostrzec je ktoś poza nim samym. Zwracała jego uwagę już wcześniej, oczywiście, że tak... lecz w ostatnim czasie urastało to do rangi obsesji. Nie potrafił jej przepędzić, obojętnie ile alkoholu by w siebie wmusił, jak wiele papierosów wypalił.
Lhynne... Przeklęta kobieta o urodzie małej dziewczynki, na której wdzięki powinien być całkowicie obojętny. A jednak z jakiegoś powodu nie był.
Drzwi były otwarte, o czym przekonał się po dłuższej chwili walenia w nie pięścią w celu zbudzenia dozorcy. Wtoczył się na klatkę schodową, odruchowo w zetknięciu z ciemnością przywołał migotliwy płomień, rzucający rozchwiane refleksy na ostre kształty wokół. Bogowie, ależ ulgę to przyniosło! Miał wrażenie, że w momencie uwolnienia Aspektu Ognia uwolnił spięte od niepamiętnego czasu partie mięśni, wyprostował się po wiekach trwania w nienaturalnie zgarbionej pozycji, zaczerpnął tchu po godzinach wstrzymywania go... Zdławienie płomyka i przywołanie w zamian posłusznych cieni było wręcz bolesne. Skrzywił się, warknął przez wyszczerzone groteskowo zęby.
A podobno panowałeś nad ogniem, dopóki trzymasz się na nogach, wycedził w myślach.
Lecz Ogień był tak... podobny. Ogień był nim. Ogień wypełniał go całego... i był cudownie nieprzewidywalny. Chaotyczny, dziki, nieokiełznany – zupełnie inny niż cienie, nad którymi panować można było w granicach niedoścignionej perfekcji.
Ogień budził cienie. Jedno nie istniało bez drugiego... więc dlaczego Ogień nie miał prawa żyć?
Był zdecydowanie bardziej pijany, niż sam się tego spodziewał, o czym się przekonał w konfrontacji ze schodami, tańczącymi mu pod stopami. Gdy dowlókł się do drzwi znajomego mieszkania – nowych, błyszczących i kompletnie niezgodnych z prostotą tego, co zawsze zastawał za nimi – wsparł się na nich ciężko i odczekał kilka chwil, nim uderzył w nie pięścią. Raz, drugi... Ghrell pofatygował się po ładnych paru minutach, gdy Kriggs niemal już zaakceptował fakt, iż musiał dzisiejszej nocy mieć dodatkowy dyżur w głównym szpitalu Myllhaven.
– Co, do kurwy...?! – Lekarz urwał wpół słowa, gdy przyjaciel mało nie wpadł mu do przedpokoju, właściwie jedynie cudem w ostatniej chwili łapiąc się futryny. – Ach, witaj, Kriggs – mruknął ze swoistą rezygnacją i zrobił wielkiemu mężczyźnie miejsce.
Mglisty wtoczył się do ciasnego wnętrza, z trudem wsparł się na ścianie. Na chwilę przymknął oczy, próbując opanować paskudne zawroty głowy, i wydusił z trudem:
– Masz fajki.
Ghrell westchnął i sięgnął do kieszeni jednej z obciążających wieszak kurtek. Praktycznie wcisnął przyjacielowi pudełko do rąk, ostentacyjnie ignorując, gdy generał odpalił papierosa za pomocą iskry wyczarowanej pstryknięciem palców. Do tej pory zajmował zaszczytne stanowisko jedynego człowieka mającego pojęcie o drugim Aspekcie magii Kriggsa, nie zamierzał więc niepotrzebnie zaczynać tematu, czym podważyłby zapewne zasadność pokładanego w nim zaufania.
– Usiądź może – zaproponował zmęczonym tonem, krótko wskazując przyjacielowi salon.
Kriggs posłał mu zgonione spojrzenie, jakby nie do końca pojmował, czego się po nim oczekiwało, zaraz jednak zamiast pytania w jego dwubarwnych oczach pojawiła się rezygnacja. No bo czemuż by nie? I tak nie miał nic lepszego do roboty.
Skórzana kanapa była dokładnie tak samo niewygodna, jak zwykle, a podsunięta usłużnie popielniczka dziewiczo wręcz czysta.
– Staram się ograniczać – wyjaśnił Ghrell, umykając przez pytającym spojrzeniem, i spytał szybko: – Napijesz się czegoś?
– Kolejne dary od pacjentów? – Kriggs zaśmiał się nieco na siłę.
– Sam dobrze wiesz, że tego akurat u mnie pod dostatkiem.
– Jak to właściwie działa, co? Dlaczego jakiś pośledni konował w ramach wdzięczności spodziewać się może najprzedniejszego koniaku, podczas gdy pierdolony zwierzchnik pierdolonych wojsk pierdolonego Ragharranu może liczyć tylko na kwiaty i uwielbienie tłumu, co? – Kriggs obserwował, jak przyjaciel majstruje przy przeszklonej gablocie, na której półkach pyszniły się formowane w wymyślne kształty butelki drogich alkoholi.
– Będąc szczerym, zdecydowanie chętniej przyjąłbym uwielbienie seksownych panien na wydaniu, niż... – Ghrell obdarzył butelkę whisky takim spojrzeniem, jakby zamierzał lada chwila cisnąć nią w złości o ścianę. – Tylko ty jesteś taki dziwny, że tego nie doceniasz.
– A na co mi to doceniać? Uwielbieniem panien się nie napiję. – Kriggs wzruszył ramionami, zapatrzywszy się na drobny ogieniek na końcówce szybko niknącego papierosa.
– O, to z całą pewnością. Burzowy idiota z ciebie, wiesz?
– Nie jestem idiotą, tylko...
– Tylko czekasz na księżniczkę z bajki? – Ghrell roześmiał się sucho. Choć wciąż zaspany, odszpuntował butelkę z zadziwiającą wprawą. – Ja ciebie kompletnie nie rozumiem, Kriggs. Czasem wręcz zastanawiam się, czy ty przypadkiem nie wolisz jednak mężczyzn. – Zmitygował się nieco pod ognistym spojrzeniem przyjaciela. – Znaczy nie, żebym uważał to za coś złego, naprawdę. Ja tolerancyjny jestem, sam o tym wiesz, co nie? Nie miałbym naprawdę nic...
– Przestań płynąć, Ghrell – przerwał mu Kriggs. – Podobają mi się kobiety. Ale jak na razie wszystkie, które spotkałem, nie były warte zawracania sobie nimi głowy.
Pewien był, iż wypowiedział te słowa z odpowiednim przekonaniem... lecz pech chciał, że Ghrell znał go zbyt dobrze. Lekarz zawahał się w ostatniej chwili, nim nalał miedzianego napoju do szklanki z rżniętego kryształu.
– O – mruknął cicho, wręcz jakby do siebie. – No, tego to się nie spodziewałem... Kim jest ta szczęściara?
Generał zaklął, zbyt energicznie zdusił niedopałek w popielniczce i na parę dłużących się w nieskończoność chwil ukrył twarz w dłoniach. I co takiego miał na to odpowiedzieć?
– Czyli jednak! – Lekarz aż podskoczył, mało nie rozlewając drogocennego napoju, i wytknął gościa szyjką butelki. – Kurwa, Kriggs, ja na to tyle lat czekałem...!
– Zamknij się – jęknął Kriggs, z wprawą odpalając kolejnego papierosa.
– Kto by pomyślał, że z twoim poziomem znajomości społecznych interakcji, z twoim podejściem do ludzi jako ogółu...
– Ghrelll...
– Ja wręcz już się zastanawiałem, czy jesteś zdolny do jakiegoś głębszego uczucia. Znaczy zastanawiałem się obok spekulacji, czy jednak nie lubisz chłopców. Sam rozumiesz – mieć czterdzieści lat i nigdy nie...
– Prosiłem grzecznie, żebyś się zamknął.
Lekarz umilkł wpół słowa, lecz nie wytrzymał długo i parsknął serdecznym śmiechem. Wręczył gościowi szklankę, ocierając cisnące się do oczu łzy.
– Nie mogę, brzuch mnie boli... – wykrztusił z trudem. – No dalej, opowiadaj, chłopie! Nie wierzę, bogowie, toż to... – Omal nie zakrztusił się własnymi słowami, gdy Kriggs obdarzył go jednym ze swoich kamiennych spojrzeń. Cienie w kątach pokoju zamigotały niebezpiecznie, palce lewej dłoni drgały mu, obiecując, że w pozycji Przywołania ułożyć mogą się w mgnieniu oka.
– Już nic nie mówię – burknął Ghrell i napełnił również swoją szklankę. Krzywiące się usta jasno sugerowały, jak wiele wysiłku kosztuje go zachowywanie milczenia.
Lecz co takiego mógł mu powiedzieć? Kriggs sam nie rozumiał, o co tutaj chodzi, więc jak mógł wytłumaczyć więcej komuś innemu?
Na bogów, sytuacja wyglądała gorzej niż beznadziejnie. On – człowiek, którego faktycznego wieku nie znał nikt prócz pary królewskiej, podający się jednak za czterdziestolatka... i Lhynne. Cóż mogło z tego wyjść prócz głośnego mezaliansu? Cóż mogło się wydarzyć, prócz tego, że złamałby życie młodej dziewczyny? Być może była nim teraz zauroczona. Być może wydawało jej się, że to coś poważniejszego... lecz co by się stało, gdyby ulegli emocjom? Co by się stało, gdyby z czasem zorientowała się, że jej świeżość nijak się ma do tego, czym był on? Wilcza dziewczynka zasługiwała na wszystko, co najlepsze. Zasługiwała na kogoś, kto sprosta jej oczekiwaniom, kogoś będącego w stanie za nią nadążyć. Potrzebowała kogoś, kto pozwoli jej rozkwitnąć, a nie kogoś, przy kim mogłaby osiągnąć co najwyżej jako taką stabilność. Potrzebowała kogoś z jej pokolenia, kogoś myślącego i czującego podobnie, a nie jeźdźca związanego umysłem ze smokiem, który nawet nie należał do niego, gdyż przed laty stracił swojego i jakimś cudem zdołał to przeżyć...
Lhynne potrzebowała kogoś, kto pozwoli jej rozwinąć skrzydła, a nie kogoś, kto nieustannie będzie ciągnął ją w dół.
– Rozumiem – mruknął powoli Ghrell. Dopiero wtedy Kriggs zorientował się, że stracił na moment kontrolę, że emocje musiały odbić się jakoś na jego twarzy...
– Nic nie rozumiesz – warknął i pociągnął potężny łyk ze szklanki. Machnął opróżnionym naczyniem w stronę gospodarza, domagając się uzupełnienia. – Nic nie rozumiesz, Ghrell.
– A może jednak? – Lekarz uśmiechnął się delikatnie i posłusznie uzupełnił napitek. – Kriggs, na bogów, umiem myśleć. I rozumiem więcej, niż ci się wydaje. Umiem rozpoznać, jak chłop się zakocha, tak samo, jak potrafię się zorientować, gdy panna da mu kosza.
– Nawet nie o to chodzi! – Znowu się napił, tym razem jednak odsunął szklankę od ust, gdy gorycz whisky sprawiła, że wstrząsnął nim dreszcz.
Ghrell sięgnął przez szerokość kanapy i wyłowił jednego papierosa z trzymanej przez Kriggsa paczki. Dłuższą chwilę szukał zapalniczki, wreszcie jednak przysunął się do przyjaciela i wyczarowanego na opuszce jego palca płomienia.
– A jednak coś się stało – powiedział z opóźnieniem, zaciągając się aromatycznym dymem. – Coś, co sprawia, że samotnie spacerujesz podczas Szarych Mgieł i warczysz na mnie za każdym razem, gdy spróbuję poruszyć temat. Przyjacielu, czarować to my, ale nie nas. Doskonale widzę, że coś się stało. Co jest z tą twoją wybranką nie tak, że nie startujesz do niej od razu, co? Chłopie, miłość jest warta poświęceń, uwierz. Jeśli czujesz, że to ta jedyna... Wiesz, ile ja bym za to dał? Co takiego cię powstrzymuje? Mężatka czy...?
– Mężatka... – Kriggs prychnął i jednym łykiem wykończył szklankę. – Jest ode mnie młodsza o dwadzieścia lat. – Praktycznie w ostatniej chwili powstrzymał się od podania prawdziwej wartości. Tej jednej rzeczy Ghrell nie miał prawa o nim wiedzieć.
– Ach. – Entuzjazm lekarza natychmiast oklapł. – A więc to tak... Wiesz, dwadzieścia lat to jednak dość... dużo.
– Mógłbym być jej burzowym ojcem. – Generał zgrzytnął zębami. – A więc zamknij się i daj mi spokój. Nie ma o czym rozmawiać.
Ghrell w ciszy strząsnął popiół z papierosa, zapatrzony w jakiś punkt przestrzeni.
– Kto by pomyślał – mruknął jeszcze ledwo słyszalnie. – Ech, przyjacielu, ty to jednak masz pecha...
– Ale to nie wszystko.
Lekarz zakrztusił się dymem, zaklął paskudnie pomiędzy kolejnymi spazmami kaszlu, wreszcie zdusił ledwie napoczętego papierosa w popielniczce, drugą ręką sięgając po szklankę Kriggsa. Nim generał zdążył zareagować, osuszył ją do dna jednym zachłannym haustem i zamarł na chwilę z zaciśniętymi powiekami i wykrzywionymi ustami.
– Kurwa, tobie jak coś się pierdoli, to już wszystko naraz – jęknął wreszcie, zamaszyście odstawiając rżnięty kryształ na blat taniego stolika. – Co jeszcze? Ma dwójkę dzieciaków i trzecie w drodze? Czy jej ojciec jest twoim rówieśnikiem? Bo ja już...
– Nie o to chodzi. – Ogień przyjemnie załaskotał w opuszki palców, ale zdołał go stłumić, powoli zaciskając dłoń w pięść. Jeden ze zgromadzonych w kątach cieni, bladych i niepewnych, skutecznie jednak opierających się blaskowi słabej świetlnej kuli wiszącej pośrodku nieprzyjemnie niskiego sufitu, zadrżał niespokojnie i poruszył się w jego stronę.
– Więc o co?
– Kojarzysz może Kunmira?
Ghrell myślał chwilę, grzebiąc w mącącej się od alkoholu pamięci, wreszcie jednak potrząsnął bezradnie głową.
– Pojęcia nie mam, co to za jeden. Jeździec? Chyba jeden z młodszych, weteranów zwykle kojarzę.
– Ukończył Akademię w zeszłym roku. Poszedł do wojska, chcąc się czegoś w życiu dorobić – dzieciak z biedoty, to i wielu innych perspektyw nie miał, choć uczył się nieźle. Niezbyt się do tego nadawał, ale jego wola. – Kriggs zapatrzył się w żarzący czubek papierosa. – No dorobić się chciał. I już się nie dorobi.
– To znaczy? Żebyś ty wiedział, jak mnie ta twoja maniera gadania zagadkami wkurwia... – Ghrell nie dokończył, cudem powstrzymał się też od pogardliwego splunięcia, mając na uwadze dobro podniszczonego dywanu na podłodze.
– No to Kunmir. Wysłali go na granicę, w Góry Barierowe. Sam wiesz gdzie. Przygotowywali go do zwiadu, do tego akurat w miarę się nadawał. Miał szybkiego smoka, więc... No. Ja nad tym nadzoru zbytnio nie miałem, zajmowali się tym ci od opieki nad Akademią i świeżakami tuż po niej, ale kojarzyłem dzieciaka. Kojarzyłem też trasę, którą go puścili. I problem cały zasadza się w tym, że wrócił tylko jego smok.
Ghrell poderwał gwałtownie głowę, poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, lecz słowa nie dały się wydobyć z zaciśniętego gardła. Resztki senności całkowicie zniknęły z jego twarzy, oczy zalśniły niepokojem.
– Znaczy... co się stało? Może wypadł z siodła i... – Urwał, dobrze wiedząc, jak głupio to zabrzmiało.
– Tak, wypadł z uprzęży, którą uczył się zapinać przez pieprzoną dekadę, a smoczyca tak się zagapiła, że zorientowała się dopiero wtedy, gdy plasnął w skały poniżej. – Kriggs potrząsnął ze złością głową i ostentacyjnie podsunął Ghrellowi pustą szklankę. – Na razie ciężko powiedzieć, co tam zaszło, ale cokolwiek to było, musiało być na tyle brutalne, że smoczyca do tej pory nie chce o tym mówić. Jest, kurwa, przerażona. Próbowałem coś z niej wyciągnąć, zastosowałem chyba wszystkie jebane techniki uspokajające, jakie znam, ale nic z tego. Mamrocze tylko, jak... – Umilkł.
Mamrocze jak straumatyzowany, nagięty siłą do mojej woli Dziki, podpowiedział głos w głębi głowy. Jak smok o potłuczonym umyśle. Smok, którego siłą nauczono mówić...
Zacisnął pięść aż do bólu, ale i tak liznęły ją płomienie. Spróbował skupić się na oddechu, spróbował sięgnąć do budzącego się i mruczącego w jego głowie Zarrotha...
Pragnął Przywołać Mgielne Ostrze i po prostu cisnąć nim w ścianę, ładując w to wszystko, przed czym pragnął uciec.
– Kriggs? – Ghrell wyciągnął w jego stronę dłonie, jakby chciał złapać go za ramiona i siłą przytrzymać w miejscu, lecz zawahał się w ostatniej chwili, pamiętając, że jemu akurat ogień mógł zrobić krzywdę.
Miała na imię Igri i lśniące jak lustro łuski w kolorze przygaszonej zieleni. Błonę dużych skrzydeł pokrywały jaśniejsze plamki, układające się we wzory w kształcie łez, a szczupłe, niemal eteryczne ciało było szybkie i zwinne. Miała w sobie potencjał, miała w sobie hart ducha i typową dla smoczyc butę połączoną z uwielbieniem do samej siebie. Potrafiła być spokojna i pogodna, ale też dzika i nieposkromiona, co tak dziwnie kontrastowało z jej niewielkimi rozmiarami. Znał ją, znał właściwie większość z tysięcy ragharrańskich smoków, przecież niemal każdy z nich prędzej czy później trafiał do niego, czy to na szkolenie, czy dla oceny umiejętności. Takie on szczególnie zapadały mu w pamięć... przez co jeszcze bardziej bolało oglądanie jej w takim stanie. Igri, którą dzisiejszego poranka przywleczono właściwie siłą do smoczych stajni na obrzeżach Myllhaven, właściwie w niczym nie przypominała Igri, którą zapamiętał. Drżący kłębek o nieobecnym spojrzeniu, niereagujący właściwie na nic wokół, nie przypominał w zasadzie niczego.
Nie miała na sobie śladów fizycznych obrażeń, choć opowiadano, że gdy odnalazł ją któryś z bardziej doświadczonych zwiadowców, cała zbryzgana była świeżą krwią. Nie pozwalała na nawiązanie kontaktu, nie reagowała na próbujących z nią rozmawiać Jeźdźców, ignorowała w zasadzie wszystko, co działo się wokół niej. Zaś jej umysł...
Kriggsa przebiegł dreszcz na samo wspomnienie. W głowie Igri panował kompletny chaos. Obrazy mieszały się w nim z pozbawionymi znaczenia słowami, czas utracił jakiekolwiek znaczenie, nie było już przeszłości i przyszłości – istniało jedynie niekończące się teraz, owinięte szczelnym płaszczem pomieszanych emocji, płaszczem wszystkiego jednocześnie. Igri nie odpowiadała, ponieważ już tego nie potrafiła. Odsuwała się od niego, gdy próbował wyłowić spośród chaosu cokolwiek konkretnego, warczała nawet na samą siebie, wpatrując się nieustannie w jeden punkt w przestrzeni, a przede wszystkim brzmiała tak, jakby nieustannie się z kimś kłóciła... czy może wręcz z całym napastującym ją tłumem, nie pamiętając jednocześnie odpowiednich słów, aby go powstrzymać. To przypominało zanurzenie się w najczystszym szaleństwie...
To przypominało coś, co Vrarghr Lemarr czynił czystej krwi Dzikim, aby je sobie podporządkować i zmusić do udzielania swej mocy i wykonywania rozkazów. I prawdopodobnie właśnie dlatego było dla Kriggsa tak przerażające.
Właśnie dlatego kolejny burzowy raz nie był w stanie wytrzymać z samym sobą.
– Lepiej by było, gdyby cię tam wtedy zabili – wycedził, masując rozsadzane bólem skronie.
– Co? – stropił się Ghrell. – Kriggs, na Źródła...
Odsunął się, nim przyjaciel położył mu dłoń na ramieniu, i poderwał się z kanapy. Za szybko – podłoga na moment uciekła mu spod stóp, góra i dół zamieniły się miejscami, zawartość żołądka podeszła do gardła, właściwie nie runął jak długi jedynie dzięki temu, że w porę chwycił za zniszczony betonowy parapet i wsparł się na nim całym ciężarem.
Rozsądek podpowiadał, że o piciu powinien już dziś zapomnieć... lecz niczego nie pragnął tak mocno, jak zwyczajnie odciąć się od świadomości. Nie myśleć, nie czuć... a na to znał tylko jeden sposób.
Co ja uczyniłem? Co byś sobie o mnie pomyślała, Jarrhönn?
Uspokój się, zawarczał głęboko Zarroth, już w pełni przytomny.
Nie słuchał go. Nie chciał go słyszeć. Przecież on...
Na wszystkich ludzkich bogów, przestańże, durny człowieku!, zaryczał smok, jego myśli na krótką chwilę utraciły oswojoną spójność. Mignęło w nich echo tego, co dominowało je dawniej – tego, co kryło się w umysłach wszystkich złamanych Dzikich.
Teoretycznie powinno wszystko pogorszyć. A jednak z jakiegoś powodu pomogło.
– Kriggs... – Ghrell chciał wstać za nim, lecz zatrzymał się na niecierpliwy gest generała.
– Zaraz – wycedził mężczyzna. Świat miał paskudny, kwaśny posmak.
Obiecałeś nigdy więcej tego nie robić, cedził Zarroth. Przysięgałeś na wszystko.
I dotrzymuję słowa.
A więc w czym burzowy problem? Opamiętaj się. Jesteś jej potrzebny.
Ci ludzie zastosowali na niej techniki, które...
Wniosek z tego taki, że tylko ty posiadasz wiedzę, jak to odwrócić. O ile odwrócenie tego jest w ogóle możliwe. Dlatego przestań się mazgaić, durny człecze, i weź się do pracy. Do czego to doszło, bym to ja był twym głosem rozsądku! Na sam koniec warknął głęboko, a słowa rozmyły się w serię nasączonych złością obrazów.
Kriggs już dawno nie słyszał, by ta burzowa bestia powiedziała tak wiele naraz.
– Kriggs? – zawołał znowu Ghrell, więc odwrócił się do niego na tyle gwałtownie, na ile pozwalał krążący w żyłach alkohol i wciąż buntujący się żołądek, i ryknął na całe gardło:
– Przestań mnie poganiać!
– Dobra, dobra! – Lekarz uniósł dłonie w poddańczym geście i wycofał się na kilka kroków. – Po prostu tak sobie myślę, że chyba powinieneś się położyć.
Generał zmełł w ustach przekleństwo i całą silę woli zużył na to, aby nie wytłumaczyć przyjacielowi, gdzie też powinien wsadzić swoje złote rady. Na całe szczęście mężczyzna znał go na tyle dobrze, że skutecznie sam się tego domyślił – odchrząknął, zrezygnowany opadł z powrotem na kanapę i z żelaznym postanowieniem ignorowania poczynań gościa, dopóki ten nie zacznie demolować mu mieszkania, skupił się na jak najwolniejszym napełnieniu własnej szklanki, pytając z pozornym spokojem:
– I co to dla nas oznacza? Bo rozumiem, że za zabójstwem chłopaka stoją kręcący się w górach Creończycy, a smoczyca oszalała z żalu.
– Jest gorzej, Ghrell – syknął schrypniętym głosem. Miał już tego wszystkiego serdecznie dosyć. – Na smoczycy wypróbowano dokładnie tę samą magię, którą wykorzystywał Vrarghr Lemmarr.
– Czyli... – Lekarz urwał. Wnioski nie zdołały przejść mu przez ściśnięte gardło.
– Nie mam pojęcia, jak zdołali poznać te techniki, ale jakkolwiek by nie było, wnioski są jasne. Mamy wojnę, Ghrell. Ludzie muszą się o tym dowiedzieć, a sam wiesz, co się wtedy stanie. Erghon podjął decyzję o podaniu wiadomości do obiegu publicznego jutro z samego rana. Prawdopodobnie w tej chwili... – Urwał, obejrzał się na ozdobny zegar, stojący w rogu pokoju. – Prawdopodobnie przed paroma chwilami aresztowano wszystkich znajdujących się w Myllhaven creońskich dyplomatów, w tym ambasadora. Z jakiegoś powodu jednak nikt się nie nastawia, że cokolwiek nam powiedzą.
Ghrell chwilę milczał nad szklanką.
– Czyli jednak historia kołem się toczy: cokolwiek jest grane, znowu mamy wojnę z Creonią, a o wszystko kolejny raz obwinić można burzowego Vrarghra Lemmarra – zażartował wreszcie bez przekonania. – Że też gnój daje się nam we znaki nawet zza grobu...
Chciałbyś, parsknął Kriggs w myślach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz