wtorek, 6 lutego 2024

Interludia

 

Nazywał się teraz Arrkain.

Arrkain – słowo pochodzące ze starego narzecza południowego Ragharanu, oznaczające pustkę. Doskonale oddawało istotę rzeczy – tak doskonale, że czuł wręcz rozpierającą go dumę, że zdołał na nie wpaść. Kropla ironicznego poczucia humoru nakazywała uśmiechać się półgębkiem za każdym razem, gdy tylko musiał je wypowiadać. Na całe szczęście tutaj nikt nie domyślał się faktycznej przyczyny tej wesołości, wszyscy mieli go jedynie za lekko szalonego obcokrajowca, który nie spoufalał się zupełnie z nikim.

Za obcokrajowca, za którym kręcił się jednooki Dziki smok. Cóż, tego, że może być jeźdźcem, również nikt się nie domyślał, choć to już budziło pewne wątpliwości, bo w przeciwieństwie do wielu różnych dotyczących go spraw, miejsca swojego pochodzenia nie ukrywał nigdy. Szybko przychodziło mu uczenie się języków, nieraz wykorzystywał do tego przeklętą pierwotną magię, pragnąc szybciej przyswoić sobie konkretne zwroty, lecz nigdy nie miał tak rozwiniętych zdolności lingwistycznych, by wyzbyć się charakterystycznego twardego akcentu. Wymyślenie bajki o wadzie wymowy lub odległym kraju, o którym nie słyszał zupełnie nikt, wydawało się znacznie trudniejsze, niż radzenie sobie z ewentualnymi plotkami, a żadne kłamstwo przecież nie funkcjonuje, o ile nie wpleść w nie choć odrobiny prawdy, sprawa więc wydawała się oczywista. Całe szczęście, że nikt nie skojarzył go z osobą zmarłego szalonego króla. Sam nie wiedział dlaczego – informacje wprawdzie docierały do Gholobaru ze sporym opóźnieniem, napotkawszy na barierę w postaci Lodowego Pustkowia, niejako oddzielającego ten niewielki kraj od reszty świata, lecz w końcu pojawiały się i tutaj. A gdy już to zrobiły, nade wszystko miłujący plotki mieszkańcy robili już swoje, byle tylko dostały się do jak największej ilości uszu. Dlaczego nikt nie powiązał wydarzeń w odległym Ragharranie z nagłym pojawieniem się tajemniczego, mrukliwego najemnika z kalekim smokiem? Nie wiedział. Być może możliwość, że rzekomo zmarły Vrarghr Lemarr miałby okazać się jak najbardziej żywy, była zbyt absurdalna, by uwierzyło w nią nawet pospólstwo, lecz i tak...

A zresztą, czy to było na tyle istotne, by wymagało zastanowienia? O ile można mówić o czymś takim w podobnej sytuacji, spotkało go burzowe szczęście – był tutaj anonimowy. Ciekawy, interesujący, przez co nie brakowało mu klientów, bo wciąż znajdował się na ludzkich językach, charakterystyczny aż do bólu ze swoją jasną skórą i różnobarwnymi oczami, ale nikt nie śmiał nawet przypuszczać, jakoby nie był tym, za kogo się podawał. Wszyscy z zadziwiającą łatwością łykali bajeczkę, jakoby od wielu lat podróżował po świecie wraz ze smokiem, którego uratował przed pewną śmiercią. Owszem, pytano go o to, co widział, co przeżył – odcięci od Dużej Ziemi, jak nazywano tu resztę Starego Kontynentu, mieszkańcy Gholobaru nader chętnie słuchali o tym, jak wyglądało życie poza znanymi im ziemiami – lecz z pokorą równą tej ciekawości przyjmowali odmowę, jeśli nie miał akurat ochoty odpowiadać na uciążliwe pytania.

Właśnie kimś takim tutaj był. Kimś obecnym, rozpoznawalnym, a jednak żyjącym z boku. Był pustką. Był samotnikiem. Był... cóż, pieprzonym szczęściarzem, jeśli wziąć pod uwagę, od czego zdołał się wywinąć, i powinien to wreszcie docenić. Poniekąd tak właśnie robił – doceniał, szanował dobre serce Erghona. Młody wojownik, którym do tej pory tak gardził, teraz jawił się w jego oczach jak... Na bogów, może i to było absurdalne, lecz miał go wręcz za przyjaciela. Nie znał go, nie miał pojęcia o jego przyzwyczajeniach, rodzinie, zainteresowaniach. Nie miał prawa wiedzieć, jaki jest jego charakter, jakim jest człowiekiem w prywatnym życiu. Jedynym, czego był pewien, pozostawał fakt, że to była ostatnia osoba, jaką powinien darzyć cieplejszymi uczuciami, a jednak czuł się poniekąd tak, jakby to właśnie jemu zawdzięczał życie. Tak, to Erghon ostatecznie go ułaskawił – nie wypuścił za nim pogoni, pozwolił, by uciekł, choć musiał doskonale wiedzieć, że dogonienie go, gdy leciał na praktycznie śmiertelnie rannym smoku, będzie dziecinną igraszką. Pozwolił mu uciec. Dlaczego? Łamał sobie nad tym głowę od samego początku, odkąd tylko Vrarghr Lemarr ostatecznie przestał istnieć i przeobraził się w Arrkaina Bez Nazwiska, jak siebie samego nazywał. To było interesujące, a zwłaszcza gdy kwestię tę roztrząsać nad kuflem klarownego piwa, jakie serwowano tu w niemal każdej karczmie, które to tak bardzo mu zasmakowało, że wręcz nie wyobrażał sobie, aby mógł przetrwać bez niego ścięty upałem dzień. Erghonem powodowały motywy, których za nic nie pojmował – na bogów, dał przeżyć człowiekowi, który równie dobrze mógł wylizać rany w jakiejś niedostępnej dziurze, a potem wrócić i narobić jeszcze więcej kłopotów! Darował życie komuś, kto jak nikt inny zasługiwał na śmierć! Tak wyglądało prawdziwe dobro? Czy może bezbrzeżna głupota? Sam nie wiedział. Mimo wszystko nie potrafił opędzić się od wrażenia, że to właśnie Erghon, ten na pierwszy rzut oka tak zarozumiały i tak żałośnie młody chłystek, darował mu obecne życie. I coś jeszcze ważniejszego...

Darował mu świadomość. Świadomość tego drugiego umysłu połączonego z jego własnym. Tego, którego nigdy nie dostrzegał, nieustannie myśląc o innym, zagasłym już tak dawno temu.

Ckliwe rozważania nałogowego alkoholika? Czy może jednak coś w tym było? Jak na złość, w tej jednej kwestii Zarroth uparcie milczał, choć odkąd wydobrzał, stał się tak rozmowny jak nigdy, jakby za cel obrał sobie nadrobienie tych wszystkich lat, podczas których nie wypowiedział ani słowa.

Prawda była taka, że wspomnienie własnej dawnej potęgi i tego, jakie uczucia wywoływała, przeważnie okazywało się nie do zniesienia. Żal dławił go, uniemożliwiał zaczerpnięcie tchu. Mięśnie drżały, nienaturalnie osłabione – znękane chorobą, która zdjęła nie ciało, lecz potrzaskany umysł, nawiedzany nieustannie odpychanymi w próżnej nadziei na zwycięstwo obrazami z przeszłości. Często kręciło mu się wtedy w głowie, słyszał odzywające się zewsząd głosy i zupełnie nie wiedział, które z nich są prawdziwe, a które sobie jedynie uroił. Dla świętego spokoju starał się ignorować wszystkie bez wyjątku, lecz zdarzały się dni, gdy okazywało się to zadaniem ponad jego marne siły. Gdy były tak głośne, że nie dało się udawać, iż nie istnieją...

Tylko alkohol pomagał. Tylko upojenie tym dziwnym, lecz całkiem znośnym piwem scalało okruchy spójnych myśli w jedno. Tylko po kilku kuflach, gdy wszystko wokół okrywała miękka, nieco mleczna mgiełka, był w stanie jakkolwiek funkcjonować.

Nie, nie było dobrze, choć uparcie to sobie wmawiał. Nigdy nie było dobrze.

Stworzony jesteś do wielkich spraw, Vrarghrze Lemarrze!

Lecz zaprzepaściłeś definitywnie swoją wielką szansę.

Nieudacznik. Szaleniec. Złamany król, który ma nierówno pod sufitem. Niegdyś władca, przed którym drżał cały Stary Kontynent, a prawdopodobnie i reszta świata, teraz zaś... Alkoholik? Najemnik słynący z brania każdej roboty, obojętnie jak brudnej? Wygnaniec? Wyrzutek, społeczne zero...

Czasami tak bardzo nienawidził siebie, że jedynie obecność Zarrotha odciągała go od wzniesienia Mgielnego Ostrza przeciwko sobie samemu. Dreszcz rozdzierał trzewia nieustannym bólem – pragnął, by nareszcie go nakarmić, już, teraz, natychmiast! – a on wciąż musiał spychać go na same obrzeża świadomości. To powodowało fizyczne cierpienie, nie tylko psychiczne. Cierpienie, z którym nie był w stanie żyć. Każdego by to złamało.

Dlaczego nie mógł tak po prostu zdechnąć w chwili, gdy Jarrhönn wydała ostatnie tchnienie? Dlaczego, skoro umierał od tego każdy? Jeśli bogowie faktycznie istnieli, a to wszystko było częścią ich tajemnego planu, coś po drodze musieli nieźle spierdolić.

Ulice Imali, dusznej stolicy Gholobaru, raziły oczy mnogością kolorów i drażniły uszy nawałem wszelkiego rodzaju dźwięków. Ogniście barwne ubrania przemykających wiecznie zatłoczonymi ulicami mieszkańców były tak jaskrawe i pełne szczegółów, że przypominały egzotyczne kwiaty – i równie jak one, miały doprawdy mdlący zapach. Roześmiane kobiety w długich, zwiewnych sukniach uwielbiały złotą biżuterię, lśniącą na niemal każdej części ich ciała – na nadgarstkach, ramionach, migających chwilami kostkach nóg, na smukłych szyjach. Kolczyki miały nawet w pępkach, dobrze widocznych pomiędzy roztańczonymi frędzlami zwieszającymi się z gorsetu sukni. Gdy tylko się poruszały, szlachetny metal podzwaniał jak końska uprząż. Doskonałe, śnieżnobiałe zęby lśniły na tle bardzo ciemnej, niemal czekoladowej karnacji, a wyrysowane na czole symbole – czerwone, niebieskie lub złote, w zależności od kasty, do której przynależały – odciągały wzrok od podkreślonych czernidłem oczu. Włosy zwykle upinały w skomplikowane koki, na których układanie musiały codziennie poświęcać przynajmniej godzinę. W czarnych jak skrzydła kruka lub łuski Dzikiego kosmykach połyskiwały różnokolorowe szklane paciorki, na części z nich wyrysowano symbole nawiązujące do dawno zapomnianej religii, których wciąż używano w charakterze wróżb mających zapewnić szczęśliwe, dostatnie życie.

Mężczyźni nie byli dużo lepsi – w spodniach z szerokimi, obszytymi barwnymi rąbkami nogawkami i sprawiających wrażenie zbyt obszernych koszulach, obładowani biżuterią niemniej doszczętnie niż ich żony, sprawiali wrażenie oswojonych tropikalnych ptaków. I tak jak one się zachowywali – gadali bez ustanku, a ich nieco jazgotliwy język i wysokie głosy były wystarczająco irytujące, by Arrkain chętnie unikał jakiegokolwiek towarzystwa.

Poza tym... na bogów, oni wszyscy nieustannie się śmiali. Niezależnie od klasy społecznej, ludzie rozmawiali ze sobą z entuzjazmem godnym lepszej sprawy. Nieznajomych witano ze względami, jakich nie okazałby z pewnością nawet najbliższej rodzinie, i to nie tylko dlatego, że jego własna familia była tak... cóż, chujowa, bo tego nie dało się określić w inny sposób. Tutaj każdy się śmiał, a fascynującą dyskusję zapoczątkować mogło każde rzucone przypadkiem słowo, choćby dotyczące tak trywialnego tematu, jak pogoda, każdego dnia dokładnie taka sama.

No właśnie, pogoda... Arrkain, nie dość, że był wyjątkowo aspołecznym mrukiem, z całego serca nienawidził upałów, a słońce w Imali zachodziło jedynie na sześć krótkich godzin dziennie. Ukrop nieprzerwanie lał się z nieskazitelnie czystego, błękitnego nieba, sporadycznie wstrzymywany warstwą jasnoszarych chmur. Gdy już chmury się pojawiły, następowało to, co utrzymywało go przy życiu równie skutecznie, jak fundowane w kamiennych kuflach piwo – cudowny, chłodny, gwałtowny deszcz, ziębiący płonącą skórę i pomagający przywołać rozbiegające się myśli. Jaka szkoda, że ustawał równie szybko, jak się zaczynał... Całe miasto wyglądało dokładnie tak, jak powinno w kraju, którego zdecydowaną większość stanowiły pozbawione kropli wody pustynie: budynki były okazałe, przysadziste, nieprzyjemnie kwadratowe, o płaskich dachach i zupełnie pozbawione jakichkolwiek ozdób. W porównaniu do miłującej przesadę architektury Ragharranu, sprawiały wrażenie niczego więcej, jak slumsów – brzydkiego, starego gołębia o brudnych piórach, postawionego tuż obok najpiękniejszej papugi. Zwyczajnej jaszczurki skonfrontowanej ze smokiem o lśniących, kryształowych łuskach... Konstrukcje z wypalanej cegły pokrywał tynk, wszędzie dokładnie taki sam – mieniący się złociście w piekącym słońcu. W ciemnych oknach powiewały różnobarwne firany i gęsto tkane zasłony, chroniące wnętrza przed nieznośną temperaturą, podobnym materiałem oblekano stragany handlarzy, które spotkać można było dosłownie na każdym rogu, oferujące nieraz produkty sprowadzone z najdalszych zakątków świata. Ulice były zadziwiająco czyste, wyłożone jasnym brukiem, zamiatanym każdego poranka przez specjalnie do tego powołanych pracowników, otrzymujących za swoje starania zaskakująco sowite wynagrodzenie, pozwalające żyć na naprawdę wysokim poziomie ich rodzinom. Tak, było to miasto bez wątpienia świetliste, porządne i szczęśliwe... a właśnie to obecnie denerwowało Arrkaina najmocniej.

Do tego tutejsi ludzie nie przepadali za roślinami. Znajdujące się w całej metropolii drzewa mógłby policzyć na palcach, brakowało tu nawet kwietników z mniej okazałymi roślinami, choć deszcze następowały na tyle często, że utrzymanie ich nie musiałoby wcale sprawiać większych problemów. Dla Arrkaina było to naprawdę niezrozumiałe – nie potrafił funkcjonować bez świeżego zapachu zieleni, cienia rzucanego przez wiekowe pnie i rozłożyste korony... Absurd. Spieczony na wiór kraj dziwnych ludzi i jeszcze dziwniejszych zwyczajów.

Jedynym, co go w przypadku Gholobaru prawdziwie ujęło, była jego specyficzna kuchnia. Mocne, intensywne przyprawy, pikantność, której sam zapach przyprawiał o rozkoszne swędzenie w nosie... Cóż, za pełną miskę kaszy wymieszanej z gęstym, aromatycznym sosem byłby w stanie oddać wiele. Może nie zrezygnowałby na jej poczet na rzecz paczki porządnych ragharrańskich papierosów, gdyby tylko kiedykolwiek stanął przed takim wyborem, lecz...

To właśnie zapach jedzenia okazał się tego dnia najgorszy. Choć nigdy sobie nie żałował, a większość zarobionych w niekoniecznie legalny sposób pieniędzy przeznaczał właśnie na zaspokajanie kulinarnych potrzeb, podobne zapachy były w stanie pobudzić żołądek nawet parę minut po posiłku tak sutym, że wymagał poluzowania pasa. Przemykając wąskim, niemal klaustrofobicznym przesmykiem, biegnącym na tyłach rozlokowanych wzdłuż głównej drogi restauracji, przeżywał wprost niewysłowione tortury. Każde choć minimalnie uchylone drzwi kusiły, doprowadzając wręcz do zarówno psychicznego, jak i fizycznego bólu. Na bogów, jedzenie było jedną z tych rzeczy, które fascynowały go zawsze... a zwłaszcza gdy w miarę dorastania odkrył, że mógł przyswoić go zaskakująco wiele bez szczególnych konsekwencji dla sylwetki. Problem polegał na tym, że pora była gorzej niż nieodpowiednia. Powtarzał sobie w myślach natrętnie, że jeszcze tylko trochę – jeszcze dwie, góra trzy godziny, i będzie mógł oddawać się przyjemnościom aż do chwili, gdy wyrzucą go z zamykanego lokalu na bruk – lecz i to nie pozwalało trzewiom się uspokoić. Świetnie, jakby mało było rozpraszających czynników wokół... Omal nie jęknął z ulgi, gdy minął wreszcie pechowy skrót i wszedł do wąskiej uliczki, odchodzącej od niego pod kątem prostym...

Szybko przekonał się, że to było jeszcze gorsze.

Z trudem przecisnął się między grupą młodych, ewidentnie pijanych mężczyzn. Znacznie niżsi i drobniejsi od niego, nawet w swoim stanie woleli ustąpić z drogi, problem jednak polegał na tym, że zwyczajnie nie mieli gdzie – musieli praktycznie wtulić się w otynkowaną ścianę wznoszącego się po lewej stronie budynku, by nie musieć otrzeć się o niego żadną częścią ciała. Umilkli raptownie, gdy ich mijał, jak ciemna, posępna chmura gradowa. Czuł ich palące spojrzenia, ociekające równą dawką lęku, jak i ciekawości, lecz sam nie zaszczycił ich nawet jednym. Bo i po co? Ot następna przeszkoda na zdecydowanie zbyt ciasnej drodze. Tak, to był kolejny powód, dla którego Gholobar nie plasował się wśród jego ulubionych miejsc na świecie – jego budowniczowie za nic mieli niepraktyczność podobnych zaułków i upstrzyli swoje miasta zawrotną ich ilością, nie bacząc na nic. Miało to swoje plusy, takie jak to, że przesmyki wśród wysokich budynków praktycznie zawsze tonęły w orzeźwiającym cieniu, tak pożądanym, gdy bezlitosne słońce przypalało żarem szersze trakty, lecz... jeśli były jeszcze jakieś, Arrkainowi zupełnie umykały. Nie cierpiał podobnych chodników, nie cierpiał zbytniej bliskości innych ludzi, porozumiewających się w tym swoim głupim języku, nienawidził mieszających się ze sobą zapachów ich perfum, nierzadko kiepsko przykrywających dający się we znaki aromat skwaśniałego potu. Nie było czemu się dziwić, bo i kto nie pocił się w tej nieludzkiej temperaturze, lecz zdecydowanie wolał unikać wystawiania się na cierpienie, gdy tylko była taka możliwość...

Niestety teraz jej nie miał. W gardle aż go ściskało, z takim trudem wstrzymywał wyrywające się na usta przekleństwa.

Wyminął skąpo odzianą kobietę, którą dostrzegł dosłownie w ostatniej chwili. Owinięta jedwabną szatą w bajecznie jaskrawych kolorach, podzwaniająca złotą biżuterią, w którą wprawiono okazałe kamienie szlachetne we wszelkich możliwych wariacjach barwnych, była naprawdę piękna... lecz dobrze wiedział, czym był przybytek za jej plecami, którego drzwi biły po oczach jasnym fioletem.

Witaj! – zawołała za nim śpiewnym głosem. – Nie zatrzymasz się na chwilę? Wyglądasz na zmęczonego...

Oj tak, był kurewsko zmęczony.

Kurewsko. Bardzo zabawne... Nie od dziś miał wrażenie, że wraz ze śmiercią Vrarghra Lemarra pogrzebał również swoje poczucie humoru.

Odmówił kobiecie gestem, na całe szczęście nie próbowała więcej nalegać. Czasem wystarczało samo jego spojrzenie, żeby zniechęcić jakiegokolwiek natręta, choć kobiety, a zwłaszcza prostytutki okazywały się nieraz bardziej wytrwałe, niż mógłby sobie tego życzyć. Nie potrafił zdobyć się wobec niej na nieuprzejmość – pierwszą myślą, jaka pojawiła mu się w głowie na jej widok, było wrażenie, że musiała być tak bardzo nieszczęśliwa...

Cóż, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak działał na kobiety. Jednak problem polegał na tym, że... nie chciał tego odwzajemniać. Nie chodziło nawet o to, że czuł obojętność na ich wdzięki. Doceniał ich urodę, doceniał piękno, kształt ciała, głos, gesty... jego ciało również w pewien sposób na to reagowało. Cała rzecz jednak tkwiła w tym, że nie chciał mieć z żadną z nich do czynienia. Wiele razy mu to wypominano, śmiano się z niego, gdy był jeszcze Vrarghrem Lemarrem – drwiono, nazywając błędnym rycerzem lub pogardliwie żelazną dziewicą – lecz naprawdę sądził, że aby czuć przyciąganie do niewiasty, musi pojawić się coś więcej. Nie tylko pożądanie, nie tylko fascynacja jej powierzchownością... ale też uczucie. To nieuchwytne coś, co wynikało z połączenia wszystkich czynników razem – piękna, wdzięku, intelektu, charakteru. Zarówno Vrarghr, jak i Arrkain nie potrafili oddzielić popędu od miłości, jakkolwiek to brzmiało. A że żaden z nich nie natrafił jeszcze na taką kobietę, która łączyłaby w sobie wszystko, czego pragnął, którą chciałby uczynić swoją – i której chciałby się oddać w pełni, jej i tylko jej...

Z jakiegoś powodu to nie siebie uważał za żałosnego, a tych wszystkich słabych, myślących jedynie własnym przyrodzeniem wiecznych chłopców, którzy korzystali z usług płatnej miłości i uważali się we własnych oczach za rozgrzeszonych, gdy zaszczycili obsługującą ich kobietę chwilą rozmowy, nim przeszli do rzeczy. Na bogów, gdzie tu było miejsce na czyste sumienie? Wystarczyło zastanowić się przez krótką chwilę, ile kobiet faktycznie pragnęło w swoim życiu zająć się odpłatnym oddawaniem własnego ciała.

Nie on był godny politowania. Tylko ci, którzy z własnymi popędami nie potrafili poradzić sobie bez pomocy z zewnątrz. To nawet brzmi jak słabość, prawda? Po tysiąckroć wolał trwać setki lat jako przeklęty prawiczek, niż dołożyć swoją cegiełkę do takiego procederu.

Zabawne. Choć Vrarghr Lemarr nigdy nie miał zahamowań w niesieniu okrucieństwa, choć pod jego jarzmem wszyscy cierpieli równo, choć nie miał litości nawet względem małych dzieci... zawsze miękł, gdy przed jego obliczem stawała kobieta. Wtedy na wierzch wychodził ten niepoprawny dżentelmen, którym był lata temu, nim to wszystko się stało. Który zawsze przepuszczał w drzwiach, użyczał ramienia, pomagał podnosić ciężkie przedmioty i nigdy nie rzuciłby niewłaściwym słowem, a wręcz gotów był dać w pysk każdemu, kto przy nim by się na to poważył. Nie zawsze wiedział, co powinien powiedzieć w obliczu szczególnej piękności, ale jednak...

Vrarghr Lemarr. Obrońca niewiast. Idiotyzm. Ale prawdziwy, jakkolwiek to brzmiało. Pomysłodawców każdego z napotkanych burdeli najchętniej poddałby oczyszczającemu działaniu płomieni. Ogień był przecież doskonałym lekarstwem na wszystko, a zwłaszcza na trawiące świat zepsucie. Gdy problem spłonie, przestaje przecież istnieć, nieraz tak permanentnie, jakby nigdy wcześniej go tam nie było.

Rezydencje najbogatszych mieszczan niewiele różniły się od pozamiejskich dworków w Ragharranie. Jedynie sam styl, w jakim wznoszono budowle, odbiegał od tego, do którego Arrkain przywykł. Podczas gdy dorastał wśród niekończącego się przepychu – smukłych wież o spiczastych dachach, płaskorzeźb, witrażowych okien o fantazyjnych kształtach i wszelkich możliwych rozmiarach, stanowiących nieraz dominujący element całych elewacji – tak w Imali miał do czynienia z nieprzyjemną prostotą. Tak jak w głębi miasta, i tutaj stawiano na proste linie, nieprzyjemnie gwałtowne kąty i jak najmniejszą liczbę ozdób. Blanki wokół rozciągających się na dachach tarasów lub subtelny geometryczny wzór na obwodzie okiennych ram wyczerpywały całkowicie limit zdobności. Gdzie było tym przysadzistym, przypominającym rozrzucone klocki domostwom do ragharrańskiej strzelistości? Maleńkim okienkom, często pozbawionym nawet szyb, brakowało jakiegokolwiek powabu, a pokryta warstwą zaprawy cegła miała dokładnie ten sam odcień, co wszędzie indziej w mieście. Szlacheckie dworki w Ragharranie wznoszono z ciemnoszarego kamienia, rzadziej sięgano po czerwoną cegłę, układaną w skomplikowane portale i arkady, tutaj zaś... Cóż, małe dziecko nie rozrysowałoby prostszego projektu. Arrkain, choć do tej pory zupełnie nie doceniał ozdób i sam miał siebie za człowieka wolącego surowość od zbędnych ozdobników, tutaj cierpiał wprost niewysłowione męki, ilekroć dla samej rozrywki czy przywołania spokoju pragnął zawiesić na czymś wzrok. Na całe szczęście bogacze odnosili się do zieleni znacznie chętniej niż mieszczanie, bo spore działki, otaczające ich posiadłości, zacieniały nieliczne drzewa, zaś w skrupulatnie wytyczonych rabatach lśniły kolorami selektywnie dobierane gatunki kwiatów o dużych, niezwykłych płatkach – gatunki, których nie potrafił nawet nazwać, bo w niczym nie przypominały jego rodzimych. Tylko że... tutaj również brakowało tego czegoś. Brakowało dzikości. Brakowało pozwolenia naturze panoszenia się w taki sposób, jaki jej samej wydałby się najdogodniejszy. Każda roślina w gholobarskich ogrodach, jeśli już jakiś się trafił, miała ściśle wytyczone miejsce i z pewnością ponosiła surowe konsekwencje, jeśli choćby jednym listkiem odważyła się poza nie wykroczyć.

Arrkain nienawidził wytyczania naturze granic. Jeśli dobrze się zastanowić, nie lubił żadnego wytyczania granic.

Po gwarnych ulicach miasta tutejsza cisza wydawała się wręcz sielankowa. Za każdym razem, gdy oddalał się od przelewającego uliczkami tłumu na tyle, by przestawać go słyszeć, nie mógł się nadziwić, jaką ulgę niosła ze sobą nagła cisza – i jak bardzo męczył go ten nieustający tumult. Jeśli mógł to do czegoś porównać, najmocniej kojarzył mu się z chaosem w myślach, jaki niosło ze sobą panowanie nad stadem Dzikich...

Dzikich, które nie potrafiły myśleć i porozumiewać się jak zwyczajne smoki. Które dopiero musiał tego uczyć... a by to zrobić, konieczne było niszczenie ich umysłów i tworzenie ich praktycznie od nowa.

Przestań myśleć! – skarcił sam siebie. Zgrzytnął zębami, zacisnął dłonie w pięści. To było kiedyś... a teraz była jedynie pustka, czyż nie?

Przesadzenie wysokiego ogrodzenia nie sprawiło mu specjalnych trudności. Choć jego ciało miało niemal czterdzieści lat w dniu, w którym ostatecznie przestało się starzeć, nigdy nie zatracił sprawności fizycznej znacznie młodszego człowieka – dbał o to, by tak się nie stało, codziennie zmuszając się do forsownych ćwiczeń. Nawet wtedy, gdy ból potrzaskanego umysłu i ziejącej w sercu pustki po Jarrhönn zdawały się zbyt ciężkie, by pozwoliły na podźwignięcie członków z łóżka. W pewnym sensie ćwiczenia i walka z cieniem, pozwalająca zachować szermierczą sprawność, były tym, co w ogóle trzymało go przy życiu. Tylko gdy mięśnie paliły bólem, miał szansę po prostu... się wyłączyć. Przestać przeżywać, przestać szukać w myślach tego głosu, który zniknął z nich już na zawsze.

Płot był stosunkowo wysoki, zwieńczony ostrymi szpikulcami – teoretycznie pełniącymi funkcję dekoracji, lecz w praktyce całkiem nieźle sprawdzającymi się jako zabezpieczenie przed włamaniem, gdyż nie trzeba było wiele, by zawisł na jednym z nich na parę sekund, o mało nie rozdzierając koszuli. Zaklął szpetnie pod nosem i wylądował na ugiętych nogach, omal nie tracąc równowagi, na całe szczęście jednak gęsta w tym miejscu trawa skutecznie stłumiła odgłos uderzenia.

Na bogów, skąd ta bujna zieleń? Z pewnością musiano ją specjalnie pielęgnować. Choć deszcze pojawiały się w Gholobarze dość często, temperatura i żar płynący z czystego nieba skutecznie wysuszały wszelkie ostatki wilgoci, nim te na dobre wsiąkły w pylistą glebę. Autorzy tych ogrodów musieli poświęcać sporo czasu na utrzymanie ich w podobnym stanie.

Powoli zapadał zmrok. Arrkain sięgnął po zalegające pod drzewami cienie, a następnie otulił się nimi szczelnie, pozwalając, by pochłonęły go całkowicie. Światło załamało się korzystnie na ostrych krawędziach, przyoblekając go w niewidzialność. W takim stanie mógłby spacerować wśród pracujących ogrodników, pozostając niezauważonym, lecz i tak ucieszył się, dostrzegłszy, że w pobliżu nie ma nikogo. Wysypane eleganckim, lecz nazbyt ugrzecznionym białym kamieniem ścieżki tchnęły swego rodzaju opuszczeniem, porzuceniem... Czuć było, że jest to ogród mający jedynie łowić zazdrosne spojrzenia, a nie zapewniać schronienie przed chaosem świata. To nie była oaza właściciela, lecz wyjątkowo okazały klejnot w jego koronie – ten, którego zadaniem było ściągać jak najwięcej kipiących zachwytem gapiów.

Podszedł aż do samych okien niskiego parteru i zajrzał do pogrążonego w mroku wnętrza. Słońce ledwie parę chwil temu skryło się za linią horyzontu, lecz obudowane grubymi murami pomieszczenia już tonęły w kuszącej ciemności, wypełnione setkami cieni, aż proszących, aby je pochwycić. Wokół panowały doskonałe cisza i bezruch – gdzieś nieopodal świergotały cykady, dźwięki daleko niosły się w zupełnie nieruchomym powietrzu, lecz pomimo tego, że wsłuchiwał się w gorący wieczór dokładnie, nie wychwycił żadnego odgłosu, który wydać mógłby człowiek. Brak ochrony nieco dziwił, lecz... tutaj był dość powszechny. Tutaj bogacze nie mieli się czego obawiać, gdyż sam wypełniający ich kieszenie, mieniący się pieniądz stanowił najlepszą ochronną tarczę, jaką można było zapewnić. Dziwny kraj dziwnych obyczajów.

Okna zabezpieczały kraty. Ozdobne, gięte w motyw pnączy pręty były prawdopodobnie najbardziej wykwintną częścią całego budynku. I najsolidniejszą, o czym Arrkain szybko się przekonał, szarpnąwszy za nie na próbę – ani drgnęły w betonowych obejmach, pomimo niemałej siły, jaką w to włożył. Odruchowo ułożył lewą dłoń w pozycji Przywołania, lecz zacisnął palce w pięść, nim Mgielne Ostrze uformowało się w pełni.

Nie, nie mógł zostawiać po sobie śladów, a zwłaszcza takich. Doskonale gładkie cięcia Ostrzem rozpoznano by w każdym zakątku znanego świata, a im dłużej mano go za prawie zwykłego wojownika z oswojonym smokiem, tym lepiej. Gdyby spodziewano się po nim podobnych atutów, zniknęłyby możliwości bezszelestnego przekradania się. Nieobecna straż pojawiłaby się jak spod ziemi, każde drzwi zyskałyby parę zamarłych w kamiennych pozach ochroniarzy, najmniejszej plamie cienia wyrosłaby para dodatkowych oczu i uszu. Poza tym wtedy nikt już nie miałby wątpliwości, kto stoi za podobnymi zleceniami. Teraz można było się tego jedynie domyślać, nikt nie dysponował twardymi dowodami, jednak gdyby rozpoznano w nim Mglistego... Cóż, wszyscy dobrze wiedzieli, że jeszcze nikt spoza Ragharranu nie dysponował Mgielnym Ostrzem, a że był tutaj jedynym osiadłym na stałe cudzoziemcem, jedynie kompletni głupcy nie połączyliby faktów. Anonimowość burze by wzięły. Wszyscy dowiedzieliby się, że najemnik podejmuje się nie tylko tych legalnych zadań.

A więc nie, Ostrze odpadało. Zaklął pod nosem i ruszył wzdłuż budynku, szukając łatwiejszego przejścia. Wystarczyłoby zupełnie zwyczajne zamknięte okno – z zamkiem poradziłby sobie bez trudu Mrok. Niestety jak na złość tutaj wszędzie natykał się na te przeklęte kraty.

Ach nie, jednak był cień nadziei, że nie będzie musiał wspinać się po elewacji na wyższe piętro. Na tyłach posesji natrafił na rozległy taras, tak bardzo niepasujący do ogólnej prostoty bryły, że aż kusiło go, by przetrzeć oczy, byle tylko upewnić się, że to nie złudzenie. Podtrzymywany smukłymi kolumnami z rzeźbionymi w kwiatowe wzory kapitelami, daszek zwieszał się nad pofalowaną jak tafla morza posadzką, wykładaną mozaiką we wszelkich możliwych odcieniach błękitu, układającą się w motyw chaotycznych wirów, oddanych tak doskonale, że widziana kątem oka zdawała się trwać w nieustannym ruchu. Upewniając się, że tarcza Mroku wciąż jest wystarczająco szczelna, rozpalił niewielką kulę ognia i nachylił się nad pokrytymi emalią kamyczkami, pragnąc przyjrzeć się z bliska. Miały różne kształty i wielkości, w ledwo widocznych fugach zaś połyskiwały drobiny szczerego złota.

Na męki Radrossa, a jednak bogacze wszędzie byli identyczni. Choć sam przez parę lat miał zaszczyt mienić się najważniejszym spośród nich, jako władca całego kraju, nigdy nie pojmował, na co komu potrzebny aż taki zbytek. Może i zapierało to dech w piersiach, może i powodowało zachwyt nad zdolnościami układającego obraz artysty, a jednak było tak bardzo niepraktyczne...

A dopiero narzekał na brak zdobień, czyż nie?

Potrząsnął ze złością głową i zgasił kulę ognia, prostując się. Potrzebował chwili, by wzrok na powrót przywykł do ciemności. Zwalczył chęć posłużenia się pierwotną magią, aby mu w tym dopomóc, i podszedł do rozległych drzwi wychodzących na ogród. Tak jak myślał, tutaj krat nie było – wielkie tafle jednolitego, doskonałego szkła lśniły w lekkim blasku wąskiego sierpa księżyca, jakby zapraszały go do widocznego za nimi salonu, miękkiego i słodkiego od wypełniających go jedwabnych arrasów, upiętych firan, rozrzuconych po drewnianej podłodze dużych poduch, wzorzystych dywanów i foteli, zgromadzonych wokół niewysokiego stolika o kamiennym blacie. Wystarczyło posłanie jednej macki skondensowanej ciemności, by zamek odskoczył praktycznie bezszelestnie. Doskonale naoliwione zawiasy nawet nie pisnęły. Ostrożnie stanął na ciemnych deskach, powoli przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Nie skrzypiały... lecz nawet jeśli, teraz miało już pójść jak z płatka.

Dobrze wiedział, gdzie powinien iść – zwiad zawsze czujnego Zarrotha, z niewyobrażalnej dla człowieka wysokości dostrzegającego wiele potrzebnych szczegółów, był niezbędnym elementem przed każdym podobnym działaniem, którego nigdy by nie zaniedbał. Gęsto tkane dywany skutecznie wytłumiły odgłos kroków w ciężkich butach. Mrok łasił się do jego dłoni, aż prosząc, by uformował go w tarczę lub ostrze... i nie zamierzał dłużej mu tego odmawiać.

Dreszcz rozlał się po ciele rozkosznym gorącem i przysłonił świat czerwonawą mgiełką. W taki właśnie sposób się budził... tak właśnie dochodził do głosu. Zarroth mruczał w jego myślach, na wpół zaciekawiony, na wpół zazdrosny – on również pragnął posmakować krwi.

Bezpośrednio z rozległego, lecz nieprzyjemnie niskiego salonu przechodziło się do korytarza. Z ciemnego, długiego pomieszczenia można było obrać kilka dróg – do jednego ze skrytych za zamkniętymi drzwiami pomieszczeń lub po niezbyt atrakcyjnych marmurowych schodach na piętro. Tam właśnie się skierował. Nieprzyjemnie niskie stopnie miały tę niezaprzeczalną zaletę, że nie skrzypiały i można było pokonać je tak szybko, jak miało się ochotę. Powiódł dłonią po szerokiej kamiennej balustradzie, roztarł na czubkach palców warstewkę wysuszającego skórę kurzu. Wygląda na to, że ktoś nie płaci tu szczególnie dobrze służbie...

Mężczyzna znajdował się dokładnie tam, gdzie się go spodziewał – spał we własnym łóżku, za szczelną zasłoną półprzezroczystych firan o wszelkich możliwych odcieniach fioletu i rąbkach obszytych złotymi frędzlami. Nawet się nie poruszył, gdy Arrkain przekroczył próg nagrzanego w ciągu dnia pokoju. Zasłony wzdymały się obok okna, poruszone niemal niewyczuwalnym podmuchem wiatru, lecz nie zasłonięto ich dokładnie, przez co fragment granatowego, rozgwieżdżonego nieba był doskonale widoczny. Na zachodzie wciąż znaczył go krwawy rozbryzg światła słonecznego, jak smuga rozlanej świetlistej farby, lecz w Gholobarze wszyscy kładli się spać i wstawali w rytmie narzuconym przez następujące po sobie dzień i noc. To była kolejna ze zmian, do której Arrkain nie potrafił przywyknąć pomimo tych lat, które tu spędził. Sam zdecydowanie preferował spanie do południa i buszowanie po okolicznych piwiarniach aż do głębokiej nocy.

Delikatnie odgarnął kłęby przelewających się firan i obrzucił znudzonym spojrzeniem śpiącego. Mężczyzna musiał być w jego wieku – mógł mieć koło czterdziestki, lecz gładko ogolona głowa i obfita tusza pozbawiały go większości cech wskazujących na faktyczny wiek. Leżał na plecach, lecz nie chrapał – oddychał gładko i spokojnie, co początkowo nakazało Arrkainowi zdwoić czujność, bo a nuż tylko udaje sen? Na bogów, któż o takiej posturze nie chrapał w podobnej pozycji? Sam coś o tym wiedział, choć brzuch miał płaski...

A jednak. Gdy nachylił się nad okrytym lekkim prześcieradłem ciałem, wygładzone rysy nalanej twarzy nie zmieniły się ni na jotę. Albo miał do czynienia z doskonałym aktorem, albo...

Nieważne. Posłuszny Mrok uformował się w ostrze, wystrzelił naprzód, owinął się wokół mięsistego podbródka i wzbogacił ciało o dodatkowy uśmiech. Krew trysnęła, ciemne oczy otworzyły się na ułamek sekundy i utkwiły w zwieszającej się nad nimi spokojnej twarzy mordercy, lecz wypełniający je blask strachu i zaskoczenia zagasł równie szybko, jak się pojawił. Arrkain doskonale wiedział, jak należało podrzynać ludzkie gardła, dawno minęły czasy, gdy pozwalał sobie na jakiekolwiek pomyłki. Odczekał, aż czerwień przestanie pulsować, odszedł od łóżka na parę kroków. Teraz już nie musiał silić się na ciszę, dobrze wiedział, że w domu nie ma nikogo więcej.

Kula ognia przegoniła cząstki Mroku, lecz one wciąż gdzieś tam były. Posłusznie wycofały się na bezpieczną odległość, lecz w każdej chwili gotowe były ponownie wsunąć się w jego ruchliwe palce, chętne i plastyczne, lecz już nie tak nachalne, jak przed chwilą.

Spiżarnia była pełna, dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Bo i czego mógł oczekiwać po przemytniku? Sięgnął po szklaną butelkę z charakterystyczną złocistą zawartością i uniósł ją bliżej światła, próbując odczytać przesadnie ozdobne litery na etykiecie...

Doskonale znał tę markę. Sięgnął po jeszcze dwie butelki, zawahał się nad kolejną, lecz uznawszy, że to już i tak było zbyt wiele pozostawionych za sobą śladów, wycofał się z powrotem w stronę wciąż otwartych drzwi na taras. Nie chciał kłopotać się z kolejnymi zamkami i otwieraniem frontowego wejścia. Nigdy nie lubił wchodzić głównymi drzwiami, choć otwarcie ich kosztowałoby go pewnie równie mało zachodu, jak dostanie się do środka oknem. Dlaczego? Nie umiał tego wytłumaczyć. Tak było, i już.

Śmierć nie korzystała z głównych drzwi...

Na zewnątrz odkręcił jedną z butelek macką Mroku i uniósł ją do ust. Cudowny smak whisky rozlał się po języku i ognistą falą spłynął do żołądka. W głowie przejaśniło się na krótką chwilę, tylko po to, by zaraz wszystko przesłoniła charakterystyczna mgiełka.

Ragharrańska. Najlepsza. Na bogów, nie pił jej już tak dawno, że niemal zapomniał, jak wspaniale smakuje. Uśmiechnął się szeroko, zatrzymał na chwilę, rozkoszował się, dopóki smak nie przytłumił się na tyle, by ciało zaczęło wołać o kolejną porcję. Zupełnie jakby domagało się dawki niezbędnego lekarstwa...

Może to właśnie było żałosne? Uparte niezwracanie uwagi na kobiece wdzięki, zabijanie na zlecenie i picie na umór w wolnych chwilach? Jeśli tak... to cóż, innego życia po prostu nie znał. I nie przyjmował, by kiedykolwiek mogłoby stać się jego udziałem.

Noc była dziwnie chłodna i orzeźwiająca. Delikatny wiatr, którego jeszcze parę chwil temu tak mu brakowało, przyjemnie chłodził zroszone niewielką warstwą potu ciało. Cykady śpiewały jak oszalałe, kryjąc się w wysokiej, zbrązowiałej trawie, porastającej pobocza drogi za miastem, i wśród gałęzi dziko rosnących krzewów i drzew. Mięsiste liście dobrze odbijały dźwięki tętniącego wokół życia... życia pozbawionego tego, co przypominało o ludziach, czego tak bardzo pragnął. To były najlepsze chwile całej doby – gdy już po ciemku z ulgą opuszczał granice miasta i wchodził na bardziej dzikie tereny, na nieutwardzoną polną ścieżkę prowadzącą do chaty, w której osiedlił się wiele lat temu – do jedynego porządnego lasu w kraju pustyń i stepów. Droga była długa i niewygodna, lecz nigdy się na nią nie skarżył. Przebycie jej pozwalało się wyciszyć, wejść w zamyślenie przypominające wręcz hipnotyczny trans, w trakcie którego umysł odpoczywał o niebo skuteczniej niż podczas mąconego koszmarami snu. W dzień, gdy nad nielicznymi dzikimi kwiatami unosiły się stada brzęczących pszczół i kolorowych motyli, a Zarroth szybował gdzieś wysoko, jawiąc się jako niewielka czarna plama na tle błękitnego nieba, Arrkainowi prawie się tutaj podobało. Już prawie pewien był, że mógłby zamieszkać tutaj na to bliżej nieokreślone „zawsze”, osiąść na stałe, zacząć się zadamawiać... niestety zawsze czar prędzej czy później pryskał, a przed oczami znowu stawały mu wspomnienia omszałych, zerodowanych skał, soczystej zieleni, chłodu wysokogórskiego powietrza i wilgoci zalegających w nim mgieł. Ten krajobraz, choć również miał swój urok, zwłaszcza że należał do jedynych faktycznie zielonych wycinków Gholobaru, w niczym nie przypominał otoczenia, w którym się wychował. Nie było mu wcale daleko do pofałdowanych równin i lasów otaczających znajdujące się w centrum Ragharranu Myllhaven, lecz Góry Barierowe nieodmiennie go do siebie przyzywały. Tęsknota miała smak wilgoci i krystalicznie czystej wody prosto z kamienistego strumienia. I dźwięk wiatru gwiżdżącego w igłach skarłowaciałych, powykręcanych iglaków. I kolor upstrzonej barwnymi porostami skały z wapienia lub piaskowca. Oraz kształt bruzd i otworów, jakie rzeźbiły w niej latami wiatr i woda.

Tutaj nawet skał nie było, jedynie brązowiejąca trawa przeplatana z piachem. Na bogów, cóż za przeklęty krajobraz...

Whisky pomagało utrzymać czar na dłużej. Utrudniało wybicie się z transu, a tego właśnie najmocniej potrzebował. Wytrzymał znacznie dłużej niż zazwyczaj i niemal skory był do tego, aby głośno zacząć dziękować za to bogom, choć już lata temu przywykł do myśli, że ci nigdy go nie słuchali. Kręciło mu się w głowie, pusta butelka nieprzyjemnie ciążyła. Marzył o papierosie.

Zatrzymał się na szczycie niewielkiego przepustu o kamiennych balustradach. Ustawił balast na przyjemnie płaskiej krawędzi, sięgnął po papierośnicę, zapatrzył się w wody płynącego poniżej strumienia – nie krystalicznie czyste, lecz brązowawe od unoszącego wraz z nimi pyłu, co widział nawet w mroku nocy. Spokojnie odpalił papierosa...

Odwrócił się gwałtownie dosłownie w ostatniej chwili. Mgielne Ostrze zaśpiewało w rozcinanym powietrzu i oparło się lodowatym sztychem na gardle upadającego w pył drogi człowieka. Mężczyzna krzyknął ze sporym opóźnieniem i uniósł ręce w obronnym geście, zaciskając powieki tak mocno, jakby dobrowolne pozbawienie się zmysłu wzroku miało automatycznie uczynić go niewidzialnym.

Panie, proszę, nie zabijaj...! – zakwiczał żałośnie słabym głosem...

Rhagarrańczyk. Blady, ze śladami znaczącego wychudłe policzki zarostu i srebrzącą się w ciemnych włosach siwizną. Drobny, o połowę mniejszy od Arrkaina, w dodatku nieuzbrojony.

Czego chcesz? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Zaciągnął się papierosem, skrzywił, czując okropny smak dymu. Burzowy Gholobar z tym jego brakiem pojęcia o dobrym tytoniu...

Przybywam w pokoju! Panie, błagam, ja... – Mężczyzna zakrztusił się, lecz przynajmniej wreszcie rozchylił powieki. Wiele to nie dało, gdyż przerażony wzrok zaraz uciekł mu w stronę drażniącego skórę Ostrza.

Arrkain wycofał się, lecz nie Odesłał miecza. Opuścił go w pozornie rozluźnionej ręce, choć każdy, kto znał go przynajmniej ze słyszenia, dobrze wiedział, że poderwałby go w mgnienie, zdecydowanie szybciej, niż potencjalny zabójca potrzebowałby na atak. Sprytne palce Mroku rozpełzły się już po okolicy, szukając czegokolwiek poza buszującymi w zaroślach nocnymi zwierzętami, lecz wyglądało na to, że człowiek przybył do niego sam.

Gdy odsunęła się zagrażająca mu broń, zdołał unieść się do siadu. Ostrożnie i prawdopodobnie zupełnie bezwiednie pomasował gardło, na którym w wyraźnym świetle księżyca rysowało się krwawe zadrapanie – zupełnie niegroźne, lecz z pewnością dość bolesne. Skrzywił się, gdy natrafił na wyciekającą z niego kroplę czerwonej wilgoci.

Czego chcesz? – powtórzył Arrkain, tym razem ze zniecierpliwieniem. Ostatnim, na co miał tej nocy ochotę, była rozmowa z przypadkiem napotkanym krajanem.

Ja... Przysłano mnie tu z posłaniem – wypowiedział mężczyzna zbielałymi wargami. Głos wciąż miał drżący, lecz przynajmniej nie zdradzał już narastającej paniki. Zebrał się na odwagę, by ostrożnie stanąć na nogi i przesadnie uważnym gestem strzepnąć warstwę suchego pyłu z cienkiego podróżnego płaszcza.

Sprężaj się.

W dużych oczach znowu zabłyszczał strach, napotkawszy na tak szorstką odezwę, lecz przynajmniej tym razem wahanie było już ograniczone do niezbędnego minimum.

Przysyła mnie sam król Erghon Zdobywca – powiedział wreszcie, prostując się ze z trudem odszukanymi resztkami dumy. Okazał się nieco wyższy, niż Arrkain początkowo się spodziewał, widocznie to lęk i poniżająca pozycja odebrały mu nieco wzrostu. – Jego Wysokość nalegał, bym z tobą porozmawiał, panie. Sprawa nie cierpi zwłoki, więc jeśli można... – Zawiesił znacząco głos.

Arrkain uniósł znacząco jedną brew, tę nad czarnym okiem. Jasnoszare jak zawsze pozostało dzikie i nieprzystępne.

Erghon Zdobywca? – powtórzył z nieskutecznie tłumionym niedowierzaniem. Pragnął zabrzmieć lekceważąco, emocje jednak zerwały się z wodzy i wypłynęły, choć zupełnie się tego nie spodziewał. I nie zamierzał zrzucać winy na whisky. – A cóż takiego on może ode mnie chcieć, hę?

Jego Wysokość prosił, bym nalegał na rozmowę – oznajmił mężczyzna. Nabrał odwagi, gdy ujrzał, że jego rozmówca nie trzyma się w najlepszej równowadze... i to zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Wzrok na chwilę uciekł mu w stronę ustawionych rzędem na murku butelek, w tym jednej zupełnie pustej, drugiej zaś opróżnionej do połowy, a Arrkain z ledwością powstrzymał dziecinny odruch przesunięcia się tak, by je zasłonić własnym ciałem. – Trawi go nad wyraz ważny problem i...

Do rzeczy! – warknął, ostatecznie tracąc cierpliwość. – Skoro Jego Wysokość żrą jakiekolwiek problemy, to dlaczego nie porozmawia ze mną osobiście, co?

Człowiek znowu się skulił, lecz powrót do poprzedniego stanu zajął mu znacznie krócej. Czy powinien bać się pijanego? Pewnie teraz nie odczuwał już strachu, bo niemal całkowicie zdominowało go politowanie.

Z pewnych powodów, które i dla ciebie powinny być oczywiste, panie, Jego Wysokość nie mógł spotkać się z tobą akurat tutaj. – Mężczyzna dłonią wskazał znacząco otoczenie. Na palcu zabłysł mu pierścień z królewskim emblematem, Arrkain na zbyt długą chwilę utkwił w nim spojrzeniem.

Gdy był mniejszy, Zarroth nosił go na czubku prawego rogu na znak, że jedynie smok godzien jest zaufania Vrarghra Lemarra.

Wyobraź sobie, że mogę tych powodów nie pojmować – westchnął ze zniecierpliwieniem. – Co to za spotkanie? I czego wy właściwie ode mnie chcecie? Dokończyć to, co zaczęliście przed laty? A pewien byłem, że tutaj akurat nikomu nie będę przeszkadzać.

Mężczyzna nie miał pojęcia, do czego pił, co poznał po jego bezradnie zmarszczonych brwiach. Rozkosznie zabawne... A więc tajemnica wciąż była bezpieczna? Tylko że...

Król Erghon błagał, byś zechciał z nim porozmawiać. – Posłaniec uderzył nagle w zupełnie inny ton: zmęczony, lecz również z lekką nutą desperacji. – Za pięć dni na Lodowym Pustkowiu, na skraju Rozpadliny w jej najwęższym miejscu. Prosił, panie, abyś się stawił. Zrozumie jednak, jeśli nie zechcesz tego zrobić. Ja jedynie miałem to przekazać, proszę mnie za nic nie winić.

Niech ci będzie, człowieku. Odejdź, pókim dobry. – Arrkain machnął na niego ręką jak na natrętną muchę.

Mężczyzna zawahał się. Sam nie wiedział, co takiego powinien uczynić – czy naprawdę został tak po prostu odprawiony? Obejrzał się przez ramię, jakby miał nadzieję tam znaleźć odpowiedź, i ruszył wreszcie w drogę w stronę skrytego za niewielkim wzniesieniem miasta. Ukłonił się ze znacznym opóźnieniem, dłuższy czas wahał, nim odwrócił się do Mglistego plecami, a gdy już to zrobił, barki skurczone miał z nerwów.

Arrkain odprowadził go wzrokiem, nim nie zniknął wśród gęstego mroku. Bezwiednie obrócił Mgielnym Ostrzem w palcach, nim je Odesłał.

Erghon i pragnienie rozmowy... czy może nawet wręcz nie tyle pragnienie, ile błaganie, bo tak chyba mógł to z czystym sumieniem nazwać. O ile nie był to jakiś podstęp, sprawy w Ragharranie musiały się naprawdę mocno skomplikować, skoro pragnął się zniżyć do rozmowy z nim. Co takiego musiało się tam stać? Intryga, uknuta w celu definitywnego pozbycia się upadłego szalonego króla, nijak nie pasowała do szlachetnego dzieciaka z niebieskim mieczem, którego poznał tych kilkadziesiąt lat temu. Dzieciaka tak rycerskiego, że postanowił darować mu życie, choć miał wszelkie powody, by je wtedy zakończyć.

Splunął pogardliwie. Obcasem buta zgniótł niedopałek papierosa, lecz podniósł go chwilę po tym i wrzucił do pustej butelki. Zebrał balast i ruszył w przerwaną drogę ku chacie, którą zajmował.

I co ty o tym sądzisz, smoku?, spytał w milczeniu przysłuchującego się jego myślom Zarrotha.

A cóż takiego mam sądzić?, mruknął Dziki. Przeciągnął się leniwie, gdzieś od strony majaczącego nieopodal lasu, w którym mieli swoją kryjówkę, dało się słyszeć trzask łamanych potężnym cielskiem gałęzi. Nie wydaje mi się, by ten człowiek kłamał.

A jednak prawda byłaby jeszcze bardziej absurdalna.

Niewątpliwie. Wracaj do domu, Vrarghrze Lemarrze.

Już miał ofuknąć smoka, by przestał nazywać go w ten sposób, jak zresztą robił tysiące razy od ładnych parudziesięciu lat, lecz ugryzł się w myślowy język. Na burze, sam miał tego serdecznie dosyć. Nieustanne napominanie nie było w stanie przekonać przeklętej bestii do czegokolwiek, a odbierało mu jedynie siły i dobry humor. Jaki więc miało sens?

Chwilę walczył z zakrętką upartej butelki. Palce nie chciały słuchać, drętwe i dziwnie obce, jakby za pomocą pierwotnej magii usiłował zapanować nad ciałem i umysłem kogoś obcego. Zaklął wściekle, błysnęło Mgielne Ostrze, odszpuntowana szyjka upadła w pył drogi. Idealnie gładkie krawędzie mogły rozciąć delikatne usta, ale nie zamierzał się tym zbytnio przejmować.

Znaleźli go. Na męki Radrossa, nawet tutaj go znaleźli!

A czy to źle?

Nie odpowiedział, a Zarroth nie naciskał więcej.

Tak, było źle. I dobrze jednocześnie. Sam już nie wiedział, co takiego powinien myśleć. Zupełnie jakby w jego ciele walczyły dwie nienawidzące siebie nawzajem osobowości. Jedna, kryjąca się za czarnym okiem, rządziła się prawami zdrowego rozsądku i ponurej rezygnacji, druga zaś, ta, która spoglądała na świat źrenicą tonącą w szalonej szarej, niemal białej tęczówce, pragnęła... powrotu. Pragnęła pozostać sobą. Pragnęła żelazną pięścią zmiażdżyć wszelkie konwenanse i sięgnąć po to, co utraciła.

Nie zasłużyłeś, warknął na siebie w myślach.

A jednak...

Nie masz prawa!

To jest właśnie moje dziedzictwo.

Dziedzictwo? Jesteś jedynie uzurpatorem. Sięgnąłeś po władzę, która się tobie nie należała.

Oczywiście, że mi się należała. Inaczej nie czułbym się w niej tak...

Szukasz durnych usprawiedliwień, podczas gdy sam świetnie wiesz, jak wygląda prawda.

Prawda? Sam nie wiedział. Nie wiedział już niczego. Arrkain nie spoglądał wstecz, jeśli nie liczyć tęsknoty za krajem, z którego pochodził. Arrkain był... po prostu pusty. I jak najbardziej prawdziwy – nie musiał przeobrażać się w innego człowieka, żeby nim zostać. Lecz nawet Arrkain czuł czasem, że... powinno być coś jeszcze. Że tam, setki kilometrów stąd, za niezmierzonym Lodowym Pustkowiem pozostały jakieś niedokończone sprawy, odzywające się natrętnym przypomnieniem na samej krawędzi podświadomości, jeśli nie uważał skrupulatnie, by nie dać im dość do głosu. Odzywały się jak natrętny rój gryzących os i tak jak żądlących owadów, nie dało się ich zignorować. A gdy już raz się pozwoliło, by przekroczyły granicę, by zbliżyły się wystarczająco, nawet próba ucieczki okazywała się zbyt marnym rozwiązaniem, aby je przegnać. Należało to zdusić w środku...

Albo zabić. Tylko jak?

Powinieneś tam zdechnąć. Śmierć była właśnie tym, na co zasłużyłeś, otrzymałeś zaś łaskę. A teraz twój niedoszły kat zapragnął dopraszać się... czego? Pomocy? Toż to perfekcyjny dowód na istnienie tej całej „ironii losu”, czy jakkolwiek to burzowe diabelstwo nazwać...

Mgielne Ostrze znowu błysnęło, rozcięło powietrze z jękliwym dźwiękiem, lecz natrafiło na pustkę. Arrkain krzyknął bezsilnie, Zarroth zaryczał gdzieś niedaleko.

Niech ich wszystkich Źródło Burz pochłonie...!

Zielonkawy opar lizał krawędzie wielkiego miecza, lecz nie miał odwagi go odesłać. Zupełnie jakby zaskakująco lekka przy swoich gabarytach broń przyjęła formę jego kotwicy, czegoś, dzięki czemu z trudem, ale jednak trzymał się na powierzchni rzeczywistości, nie pozwalając, by pochłonęło go... to coś, co znajdowało się tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Ba, na ledwie parę milimetrów! Zasłona dzieląca go od szaleństwa była tak nieznośnie cienka...

Czy w ogóle istniała? Przecież od zawsze był szalony.

Powoli obrócił Ostrze w palcach. Było takie... proste. Pozbawione ozdób, idealnie proporcjonalne. Jak zupełnie zwyczajny miecz, każda dobrze wykonana broń mająca służyć do walki, a nie ozdoby. Nieco za duże dla zwyczajnego człowieka, lecz dla kogoś o jego wzroście właściwie idealne.

Broń też budziła wspomnienia.

Wracaj do domu, Arrkainie.

O proszę, a jednak pamiętał...

W lesie, pomiędzy wysokimi drzewami o monumentalnych pniach i mięsistych liściach, panował przyjemny chłód. Ledwo widoczne między gałęziami gwieździste niebo wisiało wysoko, niezmierzone, potężne i dokładnie takie samo, gdziekolwiek by się nie udał. Jedyna rzecz, która pozostała niezmienna od milleniów... Ta świadomość nie wiedzieć czemu niosła ze sobą swego rodzaju ulgę, choć miałby problem, by wyjaśnić jej powód, gdyby ktokolwiek go o to spytał.

Od lat mieszkał w niewielkiej chacie w sercu jedynego gholobarskiego lasu. Tylko tutaj miał przynajmniej namiastkę tego, czego najbardziej mu brakowało – przesyconego zapachem zieleni powietrza, szumu wiatru w gałęziach, skrzypienia kołyszących się wiekowych pni, śpiewu ptaków. Ogromne drzewa, nazywane przez miejscowych smoczymi dębami, choć ich owalne liście nijak nie przypominały dębowych, rosły do niewyobrażalnych rozmiarów – gdyby tylko tego zapragnął, mógłby wydrążyć któryś z monumentalnych pni i urządzić w nim sobie wygodne mieszkanie, znacznie większe i bardziej luksusowe niż obecne. Poszatkowana zmarszczkami kora, twarda, lecz pofałdowana jak skóra starszego człowieka, była stosunkowo miękka i w miarę plastyczna, a komuś wyposażonemu w Mgielne Ostrze podobna praca nie przyniosłaby specjalnych trudności. Miecz może nie należał do najlepszych narzędzi ciesielskich, lecz z pewnością nadałby się do wycinania dużych bloków drewna, i to bez najmniejszego wysiłku, skoro każdą materię rozcinał z równą łatwością jak ludzkie ciało. Potem wystarczyłoby całość wygładzić, być może nanieść jakieś zdobienia, które choć odrobinę przypominałyby architekturę Ragharranu...

Szlag, domek w drzewie w niczym nie przywodziłby na myśl jego ojczyzny, ale brzmiało to jak całkiem ciekawe rozwiązanie. Że też przez te wszystkie lata nie wpadł na podobny pomysł, tylko tkwił... tutaj.

Chatę wznieśli prawdopodobnie drwale. Porzucono ją ładnych kilkadziesiąt lat przed tym, jak się pojawił w tych okolicach, wraz z dniem, w którym królewska para surowo zabroniła wycinania nielicznych rodzimych drzew i zaczęła sprowadzać potrzebne drewno z zagranicy. Gdy zobaczył ją po raz pierwszy, miała dach zarwany pod ciężarem roślinnych samosiejek i ściany z ciemnych bali obleczone grubym kobiercem soczyście zielonego mchu, narosłego po ulewnych deszczach i mającego spalić się na wiór po kilku słonecznych dniach. To, że wprawione w powykrzywiane okna szyby pozostały w całości, powinien uznać za coś w rodzaju swoistego cudu. Niełatwo było doprowadzić to miejsce do stanu używalności, lecz gdy już mu się to udało, czuł niewspółmierną do efektu dumę. Wciąż nie wyglądało idealnie, lecz świadomość, że z ruiny wyniósł je do rangi mieszkania własnymi rękami... Może to prawda, że najwięcej satysfakcji sprawiało zrobienie czegoś samemu? W jego przypadku sprawdzało się to nieodmiennie od wielu lat. Nawet w czasach Vrarghra Lemarra, gdy miał prawo mienić się królem jednego z najpotężniejszych krajów Starego Kontynentu, większość spraw załatwiał sam. Nie potrafił choćby wyobrazić sobie, że ktoś mógłby wybierać mu codzienny strój, a zwłaszcza pomagać mu go zakładać, czy chociażby asystować przy kąpieli. Na burze, nawet swoją komnatę wykańczał sam, doszedłszy do wniosku, że wykonawca mógłby nie pojąć instrukcji... Ależ budził wtedy sensację na dworze. Przed pogardliwymi i rozbawionymi spojrzeniami uratowało go jedynie to, że były to już lata, w których nieposłusznych poddanych oddawał Zarrothowi na pożarcie.

Smok zaburczał głęboko, oblizał się. Wciąż pamiętał smak ludzkiego mięsa, choć nigdy od tamtych czasów nie wspomniał, by za nim tęsknił.

Drzwi wciąż ciężko chodziły w zawiasach, lecz na to niewiele mógł poradzić – frontowa ściana osiadła nieco swego czasu, co mocno wykrzywiło nadproże. Nie groziła już zawaleniem, jak na samym początku, lecz nie mógł usprawnić działania zawiasów, o ile nie pragnął jednocześnie zrezygnować z grubej warstwy uszczelki, powstrzymującej wszelkiego rodzaju leśne robactwo od lęgnięcia się w ciepłym wnętrzu. Gdy drzwi poruszyły się, szorując okutym stalą spodem w dawno nieprzycinanej trawie niewielkiej polany, owijający się wokół budynku jak strażnicza rzeźba Zarroth poruszył się lekko i łypnął na Arrkaina na wpół uchylonym okiem, zły za przerwanie drzemki.

Przecież i tak nie śpisz, warknął na niego i wszedł do środka, zasuwając za sobą rygiel. Choć smok służył za najlepszą możliwą ochronę, zawsze wyznawał zasadę wzmożonej ostrożności.

Odstawił butelki z whisky na stół, gestem rozpalił ogień w kamiennym kominku, choć w powietrzu wciąż czuć było wspomnienie codziennego upału.

I co ja powinienem zrobić, smoku?, spytał bezradnie, wpatrzywszy się w przelewający w butelce złoty trunek. Czy mam przystać na tę prośbę? Mam z nim porozmawiać? Czy to pułapka?

Nie wiem, mruknął Zarroth. Nie wymagaj ode mnie odpowiedzi. Nie znam się na ludzkich intencjach. Jednak gdybym miał decydować... Urwał, zawahał się.

Arrkain zdwoił czujność i nadstawił myślowych uszu.

Gdybyś miał decydować...?, pogonił niecierpliwie.

Gdybym miał decydować, poszedłbym tam, ot żeby przekonać się, czy jest prawdą to, co mówią.

Milczał przez dłuższą chwilę. Aż podskoczył, gdy trzasnęło suche polano, a kilka iskier posypało się na drewnianą podłogę.

Może i masz rację, przeklęta bestio. To nie może być podstęp. Jest zbyt... skomplikowany. Zgadza się?

A nawet jeśli, od czegoś masz mnie. Smok zawarczał klekocząco i poruszył się w ciemności na zewnątrz.



***


Pustkowie ciągnęło się jak okiem sięgnąć. Zlodowaciałe, wielokolorowe porosty, otulające jałową ziemię – porosty obleczone delikatną i doskonałą jak szkło warstwą lodu – chrzęściły pod miażdżącymi je podeszwami butów, a pojedyncze chwasty, nie wiadomo jakim cudem wyrosłe ponad wysokość parunastu centymetrów, falowały w rytm podmuchów przeszywająco lodowatego wiatru. Nisko zawieszone słońce przypatrywało się równinie z krystalicznie czystego, nienaturalnie bladego nieba, lecz jego promienie nie dawały ani odrobiny ciepła. Jedynym ich skutkiem była ciągła konieczność mrużenia nienawykłych do takiej jasności oczu, w obawie przed budującym się gdzieś bólem głowy, wbijającym w mózg tysiącami nieznośnych igieł.

Aspekt Ognia sprawiał, że nigdy nie było mu tak prawdziwie zimno, lecz mimo to i tak niechętnie wyjął dłoń z ciepłej kieszeni podszytego futrem płaszcza, by osłonić oczy. W pewnym oddaleniu, za niewielkim wzniesieniem terenu znajdowała się Rozpadlina – kamienna szczelina w ziemi, wionąca lodowatym oddechem samego środka ziemi, wiecznie wypełniona ostrymi jak brzytwy lodowymi odłamkami, zdającymi się wręcz kpić z następowania po sobie pór roku. Nawet wiosną, gdy równinę na kilka dni obsypywały łany kolorowego kwiecia i soczysta zieleń, lód ani myślał topnieć, wciąż tak samo błękitny i milczący, jak od setek lat, odkąd całe te ziemie objęła klątwa.

Arrkain nie wiedział, czym była. Za każdym razem, gdy się tutaj znajdował, zupełnie odruchowo próbował wypuścić lepkie, ruchliwe palce magicznej sądy, by wybadać przesycającą powietrze energię, lecz powstrzymywał się od tego w ostatniej chwili. Nie zamierzał łamać danych sobie przysiąg z tak błahego powodu...

Cóż, być może chęć rozwiązania liczącej sobie millenia zagadki nie była wcale tak znowu błaha, lecz i tak czuł wewnętrzny opór za każdym razem, gdy tylko przemknęła mu przez myśl. Miał obejść się bez pierwotnej magii? Obiecał przed sobą i bogami, że nigdy więcej po nią nie sięgnie? Tak więc miało pozostać. Najwyższa pora na to, by zacząć przestrzegać własnych zasad. Doskonale pamiętał, co na Ragharran sprowadziło traktowanie ich podobnie lekką ręką.

Nigdy więcej. Odpuszczenie sobie choćby raz, choćby na krótką chwilę, nieuchronnie prowadziło do kolejnych podobnych incydentów. Pierwotna magia uzależniała, była wielokrotnie lepsza od najsilniejszego narkotyku. Zarroth warczał głęboko w jego głowie na samą myśl podobnego rozluźnienia. Nie mógł mu tego zrobić. Przecież przysięgał, prawda?

To zdecydowanie nie była najlepsza pora na rozmyślania.

Powietrze smakowało lodem i wydawało się niezwykle lekkie, niemal nie stawiało oporu, gdy parł na szczyt niewielkiego wzniesienia. Porosty mieniły się pastelowymi barwami – subtelną, wpadającą w beż zielenią, delikatnym, soczystym fioletem, przytłumioną czerwienią. Wyglądały pięknie, jak coś wyciętego z obrazu pędzla najprzedniejszego artysty i wrzucone ot tak do rzeczywistego świata, gdzie można go było dotknąć, doświadczyć wszystkimi zmysłami. Kruche gałązki o kształtach podobnych do tych, jakie mróz maluje na szybach ogrzewanych domostw, pękały pod butami z dźwiękiem, jaki przywodził Arrkainowi na myśl miażdżone w smoczych szczękach kości. Z całych sił starał się odepchnąć od siebie to skojarzenie – odepchnąć dziesiątki wspomnień, w których łuskowate bestie na jego polecenie rozrywały wrogów na strzępy z równą łatwością, z jaką on ogryzał mięso z pieczonego żeberka – ale obojętnie, jak się starał, one wciąż stawały mu przed oczami, tak wyraźne, jakby wszystko to widział ledwie wczoraj. Choć upłynęło już tyle lat...

Ile to? Nie liczył, lecz z całą pewnością przeminąć musiało już przynajmniej jedno pokolenie. Przekleństwo Mgielnego Ostrza, choć w większości przypadków jawiło mu się jako dar, skutecznie odbierało zdolność właściwego postrzegania czasu.

Tyle lat... Tak długo nie był już w Ragharranie, a wciąż pamiętał smak wiatru, owiewającego zerodowane, gładkie granie Gór Barierowych. Wciąż budził się w środku dusznych, pustynnych nocy z wrażeniem, że słyszy gwizd wiatru w załamaniach poznaczonych pęknięciami kamieni, choć był to jedynie szmer w niedokładnie zamkniętych okiennicach. Brakowało mu tego... Miał wrażenie, że właśnie tam, w tych przeklętych górach, w których dorastał, w których najpierw zyskał, a następnie stracił kompletnie wszystko, zostawił jakąś integralną część siebie samego, bez której nie potrafił właściwie żyć. I nie było to wspomnienie Jarrhönn. To było coś innego, głębszego... Podświadome wołanie, jakie wydawać mogła jedynie pragnąca go znowu pochłonąć ojczyzna. Świadomość, że właśnie tam znajdowało się to jego szczególne miejsce w świecie. Że właśnie tam prawdziwie przynależał.

Ileż by dał, żeby wzbić się nad tymi wygładzonymi przez wiatr skałami na grzbiecie Zarrotha i jeszcze raz to wszystko zobaczyć – na własne oczy, nie tylko we wspomnieniach. Z zupełnie innym nastawieniem, z poczuciem, że krwawiąca w sercu pustka została przynajmniej częściowo zasklepiona. Z poczuciem, że widocznie tak miało się stać...

Gdyby nie utracił Jarrhönn, nigdy nie zyskałby Zarrotha. Tyle już minęło, od tak wielu wiosen okazywał mu względy jak tylko mógł, a wciąż trawiły go wyrzuty sumienia za te wszystkie zmarnowane lata.

Zdwoił czujność, gdy wyczuł delikatne wibracje powietrza. Ktoś w pobliżu używał magii Mroku... lecz dość nieumiejętnie. Nie zamaskował skutecznie manipulacji nielicznymi cieniami, także ktoś, kto w tym aspekcie poruszał się od małego, bez trudu mógł go wyczuć. Nie dał po sobie jednak niczego poznać; ostatkiem wolnej woli powstrzymał się od sięgnięcia po cienie i wypuszczenia ich na zwiad. Zarroth zawarczał głęboko gdzieś w jego myślach, lecz wciąż się nie ujawniał.

Plan był do niczego, Arrkain doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Żałośnie niedopracowany, wymyślony na szybko... Łatwiej chyba byłoby uznać, że w ogóle nie posiadał żadnego planu, niż określać ułożoną w głowie kolejność działań w tak górnolotny sposób. Zakrawało to niemal o grzech, jeśli dobrze się sprawie przyjrzeć. Tylko że właściwie co miał do stracenia? Zarroth nie był w stanie skutecznie się tutaj ukrywać. Cieni nie było tak wiele, by można było przekuć je w niewidzialną zbroję, nie zdołałby ukryć ogromnego smoka przed niczyim wzrokiem, a już tym bardziej przed prawdopodobnie wykwalifikowanymi w szukaniu podobnych anomalii żołnierzami. Jedyną możliwością okazało się pozostawienie przyjaciela daleko stąd, za niewielkim wzniesieniem terenu, które odkryli na zwiadzie poprzedniego dnia. Dzięki temu mógł pozostać z miejsca spotkania zupełnie niewidoczny i dość szybko znaleźć się u boku Arrkaina, jeśli zaistniałaby taka konieczność... Lecz czy wystarczająco szybko? Tego nie wiedział niestety żaden z nich. Ta luka w rozważaniach spędzała smokowi sen z powiek – od poprzedniego dnia nie zmrużył oka, wciąż kręcąc się niespokojnie i wyklinając w myślach niczym niezadowolony z obrotu spraw dzieciak. W efekcie odebrał również możliwość snu Arrkainowi, czego skutek był możliwy do przewidzenia: teraz obaj słaniali się na nogach ze zmęczenia. Mężczyzna złościł się w myślach na przytępione zmysły, nie mógł wyobrazić sobie sceny ewentualnej walki – z tak spowolnionymi reakcjami mogła skończyć się porażką, nawet biorąc pod uwagę fakt istnienia niezaprzeczalnego atutu, jakim było Mgielne Ostrze. Wątpił, by mogło być aż tak źle, lecz jeśli przeciwników będzie kilku...

O ile w ogóle miało dojść do jakiejkolwiek walki. Choć zwykle stosował się do zasady zakładania najgorszego, by nigdy nie przeżyć nieprzyjemnego rozczarowania, tym razem sam musiał przyznać, że wizja walki jest niemal nieprawdopodobna. Ko zabiegałby o rozmowę, i to musząc pokonać tak wiele trudności, by się do niego dostać, jeśli później zamierzał go zabić? Nawet jeśli poselstwo z Ragharranu mogło oznaczać tylko jedno, człowiek, którego spotkał pięć dni wcześniej, miał przynajmniej kilka okazji, by niepostrzeżenie wbić mu nóż w plecy – gdy z nim rozmawiał, był tak zatrważająco pijany, że nawet dziecko by sobie z nim poradziło, a skoro mężczyzna jednak się na to nie zdecydował, nalegając na spotkanie, coś musiało być na rzeczy... choć zupełnie umykało mu co. Po co ktokolwiek chciałby się z nim widzieć? Na bogów, mieli go za martwego. A nawet gdyby nie, to kto chciałby kontaktować się z szalonym królem, który sprowadził na kraj tak wiele złego? Jeśli już, najbardziej prawdopodobną wydawała się opcja, według której ewentualny posłaniec kazałby mu zabierać się gdzieś jeszcze dalej stąd, choć aby spełnić podobną prośbę, musiałby definitywnie opuścić Stary Kontynent, bo nie było już na nim żadnego dalej wysuniętego punktu niż odległy Gholobar. Chyba że liczyć Przeklęty Las, lecz posłanie go tam równałoby się z wyrokiem śmierci. I to wyjątkowo niehumanitarnym, jeśli się zastanowić...

Wciąż nie wierzył, że sam Erghon mógłby się tutaj pofatygować.

Troje ludzi czekało na niego na samej krawędzi Rozpadliny. Szeroka na nie więcej niż parędziesiąt metrów, lecz głęboka tak, jakby sięgała do samego wnętrza ziemi, szczelina dzieliła pustkowie na dwie idealnie równe połowy, strasząc lodowatymi wyziewami, w czasie cieplejszych dni zbierającymi się w zawiesistą mgłę, znacznie utrudniającą dojrzenie przeciwległej krawędzi. Ostre jak wyszczerzone kły lodowe kryształy lśniły oszałamiająco w promieniach białego słońca, mieniąc się wszelkimi barwami błękitu i głębokiej zieleni, jak nieopatrznie rozlane gęstniejące szkło. Nieraz podczas cieplejszych dni słychać było stamtąd przejmujące dreszczem trzaski, zupełnie jakby ziemia pękała na pół. Jak podziemna burza, odstraszająca wszystko, co żywe. Sylwetki w charakterystycznych zimowych mundurach Ragharranu zdawały się tym zupełnie nie przejmować – na tle jasnobłękitnego ognia wyglądały niczym posągi, zupełnie nieruchome. Jedynie powiewające na lekkim wietrze płaszcze zdradzały, że to nie rzeźby, lecz żywe postacie – krew, kości, ciepło.

Arrkain był na to szczególnie wyczulony. Zarroth poruszył się niespokojnie gdzieś tam daleko, przestąpił z łapy na łapę, z nozdrzy uleciał mu obłoczek różnobarwnego ognia. Strzygł uszami, wrażliwym słuchem starając się zrekompensować częściową ślepotę, choć teraz nie spoglądał przecież swoimi oczami. Mężczyzna doskonale czuł jego zdenerwowanie i niecierpliwość. Pomimo jego zabiegów, by wreszcie uległo to zmianie, potężny Dziki wciąż zachowywał się dokładnie tak, jak kiedyś. Choć jego myśli były już bardziej ugładzone, mocniej przypominały te płynące od zwykłych smoków, choć już nie zawsze należało nazywać go szalonym, choć chaos w jego głowie systematycznie się porządkował, nic nie było w stanie wyplenić z niego całkowicie dawnych przyzwyczajeń. Nadal w chwilach takich jak ta jego pierwszym odruchem było niesienie śmierci. Przerażającej, niszczycielskiej, lecz przy okazji szybkiej i zabójczo skutecznej. Dokładnie tak, jak sam go tego nauczył. Nie miał prawa mieć mu tego za złe... choć nieraz trzymanie go w ryzach przysparzało mu sporych problemów.

To była jego wina. To, jak i wiele innych spraw, które wciąż się za nim ciągnęły, przypominając o sobie w najmniej odpowiednich momentach. Wyrzuty sumienia podgryzały jak stadko wyjątkowo uciążliwych węży, na które jedynym lekarstwem pozostawał mocny alkohol. To przeklęte rozwodnione piwo pomagało jedynie częściowo.

Szlag, wszystko by oddał, by móc teraz wziąć przynajmniej kilka łyków. Umoczyć wąsy w pianie, przełknąć złocisty płyn, krzywiąc się lekko od drapania w gardle, otrzeć krótką brodę rękawem... i byłby zdolny do dalszego działania. Bez tego jego myśli przypominały kompletny chaos, jak pole bitwy w momencie, gdy uśmiercono ostatniego dowódcę. Zdenerwowanie smoka ani trochę nie pomagało. Ba! Czyniło bałagan jeszcze bardziej dojmującym, przeszywającym... a jego samego bardziej bezradnym. Ściskało go w gardle, gdy uświadamiał sobie, z czego to wynika, a w takich chwilach zatracał zdolność logicznego myślenia.

Nie, nie piwo. Najlepsza byłaby czysta whisky. Lekko brązowawa, tak cudownie paląca w gardle i żołądku, odrobinę wędzona w smaku. Raj na języku i ulga przeszywająca dreszczem wszystkie mięśnie...

Na bogów, dlaczego w Gholobarze nie było ogólnodostępnej whisky? To był jeden z powodów, dla których nie cierpiał tego wysuszonego na wiór kraju. Ten najważniejszy powód. Jak można żyć bez whisky?

Zupełnie zwyczajnie, burknął Zarroth. Wy, ludzie, jesteście tacy dziwni.

Nie znasz się, smoku, odparował w niezbyt wyszukany sposób.

Ludzie znajdowali się już tak blisko, że musieli go widzieć. Jeden uniósł dłoń na powitanie, kolejny obrócił się w jego stronę, dłonią przysłaniając oczy, choć słońce znajdowało się niemal idealnie za jego plecami. Jeden z większych kamieni, leżących tuż obok, drgnął...

To nie był kamień. To był smok.

Arrkain zamarł kilkadziesiąt metrów od szczytu wzniesienia, obserwując podnoszącego się na łapy gada. Zwierzę nie było szczególnie duże, z pewnością nie mogło mieć jeszcze roku. Przeciągnęło się powoli, leniwie, jakby doskonale zdawało sobie sprawę z tego, że nic na tej jałowej równinie nie mogło mu się równać. Ziewnęło szeroko, ukazując wnętrze różowej, zębatej paszczy, i powoli wysunęło przed siebie opancerzone ostrymi pazurami łapy, rozluźniając porośnięty kolcami grzbiet. Skrzydła rozwinęły się na chwilę, poruszyły dla pobudzenia krążenia w zastałych od zimna i bezruchu mięśniach, i złożyły na powrót. Ślepia skierowały się na Arrkaina, lecz nie wyrażały szczególnego zainteresowania...

Smok był biały. Owszem, miał żółte ślepia, a krępa sylwetka jasno wskazywała, że więcej ma wspólnego z gatunkami z dawnego wschodu kontynentu, do Dzikich zaś mu daleko, a jednak... to wystarczyło, by mężczyzna dłuższą chwilę nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Zdołał zachować kamienny wyraz twarzy, z czego był wręcz cholernie dumny, lecz obawiał się, że chwila wahania była zbyt długa, by uznano ją jedynie za daleko płynącą ostrożność. Zmartwiał z lewą nogą wysuniętą naprzód, jakby planował sięgnąć do przewieszonego przez plecy miecza w kolorze łusek Jarrhönn, choć w rzeczywistości, gdyby poczuł się faktycznie zagrożony, prędzej przywołałby śmiercionośne Mgielne Ostrze niż posiłkował się smoczą stalą.

Nie czuł się zagrożony. Czuł się... przerażony. Jednak nie mężczyznami, którzy mogli z nim walczyć, a natłokiem wspomnień, dobijających się do drzwi umysłu. Jak na razie szczelnie zamkniętych, lecz nie mógł wiedzieć, jak długo jeszcze to potrwa.

Weź się w garść, na źródła burz!

Wyprostował się. Zacisnął dłonie w pięści.

Nie jesteś bezradnym dzieciakiem. Jesteś pieprzonym szalonym królem. Jesteś Vrarghrem Lemarrem, na wszystkich bogów! Nie będziesz drżał na widok bieli łusek. Nie będziesz korzył się przed grupką wojowników. Nie będziesz udawał, że jesteś nikim, podczas gdy posiadasz potęgę, o jakiej temu światu się nie śniło...

Zarroth warczał basowo, lecz ani drgnął. I bardzo dobrze.

Odetchnął jeszcze raz. Znowu obrzucił krystaliczne łuski wzrokiem... Dopiero teraz dostrzegł, że w rzeczywistości wcale nie były podobne do tych, na których tak mu zależało. Smok miał w sobie coś pięknego, choć brakowało mu smukłej elegancji Dzikiego – był mocny, o krótkich, silnych rogach, poprzecinanych poprzecznymi prążkami. Młody, lecz dobrze widział czającą się we wciąż rosnącym ciele potęgę. Należało tylko dać jej w pełni rozkwitnąć... Niczym jednak nie mógł równać się z Zarrothem. Owszem, z pewnością potrafił zaatakować w mgnieniu oka, lecz zatrzymałby się w połowie ruchu, zdjęty grozą, gdyby dobiegł go ryk wzbijającego się do lotu potężnego samca.

Ludzie zaczynali się niecierpliwić... a powietrze po ich lewej stronie delikatnie drgało, jakby wzburzane płynącym z głębi Rozpadliny Gorącem.

Rozpadlina była lodowata, nigdy gorąca. To więc mogło być tylko jedno...

Uśmiechnął się pod nosem. Nie odgarnął z twarzy zbłąkanych kosmyków włosów, by choć odrobinę to ukryć, i ruszył wreszcie naprzód. Powoli, krok za krokiem, by dać rozmówcom do zrozumienia, że nie miał się gdzie ani po co śpieszyć. Nie uważał ich za na tyle ważnych, by musieć się przejmować konwenansami. Bo i dlaczego miałby? W ich oczach powinien być martwy, nie istniało więc nic, za co mogliby go ukarać.

Zatrzymał się w odległości paru kroków od nich. Był rozluźniony, lecz lewa dłoń praktycznie sama układała się w pozycji Przywołania. Coś liznęło jego skórę wzdłuż kręgosłupa...

To był przeklęty Dreszcz. Zupełnie nie w porę.

Czemu zawdzięczam sobie tę niespodziewaną wizytę?! – zawołał, starając się przekrzyczeć wiatr. Uśmiechnął się półgębkiem, krótko poruszył ramionami, jakby zamierzał objąć gości powitalnym uściskiem.

Jeden z mężczyzn wystąpił naprzód, odrzucił kaptur futrzanego płaszcza. Oczom Arrkaina ukazała się posunięta w latach, lecz wciąż znajoma twarz...

W jaki sposób pokonałeś najeźdźców z Isstarii? – spytał Erghon Zdobywca, nie bawiąc się w powitania.

Arrkain przechylił głowę, pragnąc przyjrzeć mu się z innej perspektywy, spoważniał. Owszem, zmienił się – dziecięce rysy zniknęły, stłumione przez zadbaną brodę, gładkie czoło poznaczyły głębokie zmarszczki, jakich przysporzyć może jedynie natłok zbyt wielu problemów, lecz oczy wciąż posiadały dawny blask. Blask odwagi, gotowości stawienia czoła wszelkim problemom... nigdy desperacji. Erghon całym sobą sprawiał wrażenie dobrego, zaangażowanego władcy, nigdy niepostępującego zgodnie z podszeptami emocji, lecz kierującego się zdrowym rozsądkiem. Barki poszerzyły mu się nieco, brzuch możliwe, że odrobinę się powiększył, napinając materiał haftowanego w żółto-czerwone wzory wamsu, lecz wciąż sprawiał wrażenie sprawnego wojownika, zwłaszcza gdy niby to bezwiednie położył dłoń na rękojeści zawieszonego u boku niebieskiego miecza.

Scheira. Gdzież ona była? Arrkain z ledwością powstrzymał się od rozejrzenia wokół. Czy to dużą smoczycę maskował Mrok? Nie przypuszczał, by tak było, żaden z dwóch towarzyszy króla nie wyglądał, jakby posługiwał się tym aspektem na tyle sprawnie, by zakamuflować obiekt wielkości dorosłego smoka, lecz...

Musi gdzieś być, posłał w stronę Zarrotha. Wyczuwasz ją?

Gdzieś daleko stąd. Smok oblizał się niecierpliwie, mięśnie paliły go, napompowane chęcią natychmiastowego rzucenia się do walki. Są tu dwa smoki, lecz nie znam żadnego z nich.

Dwa? Arrkain ledwo zdołał powściągnąć wykrzywiający wargi uśmiech. Czyli jednak... Wzrok omal znowu nie uciekł mu w stronę falującego lekko powietrza. Ktoś, kto nie wiedział, czego szukać, z pewnością przegapiłby to lekkie zawirowanie, lecz on posiadał przecież wprawę. Posiadał, bo sam posługiwał się tą magią od bardzo dawna. Ciekawe, że Erghon zdawał się o tym nie pamiętać. Czyżby naprawdę sądził, że zdoła go na to nabrać? Zabawne...

Sens słów króla dotarł do niego dopiero po paru chwilach. I bynajmniej nie rzucił go na kolana.

Znowu się naprzykrzają? – spytał z udawaną troską. Tak naprawdę miał to zupełnie gdzieś. Coraz mocniej ciągnęło go do schowanej w kieszeni płaszcza paczki papierosów...

O tak, porządne papierosy – a raczej trudności w ich zdobyciu – były kolejnym powodem, dla którego nie cierpiał spalonego słońcem Gholobaru. Jego mieszkańcy nie mieli najmniejszego pojęcia, co to dobry tytoń.

Erghon skrzywił się lekko. Towarzyszący mu mężczyźni – podstarzały wąsacz o pociągłej twarzy i młody wojownik o silnych dłoniach kogoś nawykłego do walki ciężkim toporem – drgnęli praktycznie jednocześnie, pragnąc zareagować, lecz zatrzymali się w miejscu, gdzie osadziła ich uniesiona szybko dłoń króla.

Cisza miała konsystencję zalegającego w Rozpadlinie lodu.

W oczach Erghona błysnęła niecierpliwość. Przestąpił z nogi na nogę, na krótką chwilę maska spokojnego, rozsądnego władcy przestała istnieć.

W jaki sposób, Vrarghr? – spytał niecierpliwie, mrużąc oczy w wąskie szparki. W jego głosie pojawiła się charakterystyczna stalowa nuta, z całą pewnością właśnie ta, która zmuszała podwładnych do wykonywania wszystkich jego poleceń.

Arrkain skrzywił się, rzucił obcym mężczyznom kwaśne spojrzenie. Wciąż nie wyjmował prawej ręki z kieszeni, lecz lewa drgnęła nieznacznie...

Oni wiedzą – rzucił Erghon ze złością. – Z nimi twój sekret pozostaje bezpieczny. Na męki Radrossa, czy ktoś jest w stanie powiedzieć mi, dlaczego w ogóle to robię? – Potarł czoło w zmęczonym geście, na chwilę przymknął oczy. Odetchnął głęboko, z trudem zmuszając się do zachowania spokoju. Arrkain dobrze widział pulsującą na jego skroni żyłę, widział drżenie rąk w grubych rękawicach... widział jego spięte nerwowością ramiona. Zawsze był dobrym obserwatorem, a język ciała Erghona zdążył poznać, gdy ten był jeszcze ledwie giermkiem w Myllhaven, goniącym po zamkowych dziedzińcach za świeżo wyklutym smokiem.

Kiedy zdążyłeś dorosnąć, dzieciaku? – pragnął zapytać, lecz w porę ugryzł się w język.

Vrarghr! – Erghon uniósł gwałtownie głowę, nie zdoławszy wytrzymać jego milczenia. – Wiesz, jak ich powstrzymać, czy nie?

Arrkain – czy może raczej Vrarghr, bo pierwszy raz od tak wielu lat znowu do niego było mu bliżej – w skupieniu przyjrzał się swoim paznokciom. Nonszalancją starał się pokryć wątpliwości i zasiany w jego sercu lęk... bo Isstaria nie była przecież takim sobie zmartwieniem. To był wielki problem. Wielki i aż nazbyt trudny do zwalczenia. I absolutnie niezasługujący na pominięcie go milczeniem.

Nie, nie lekceważył Erghona i jego towarzyszy. Jedynie próbował zyskać na czasie, naprędce szukając w myślach jakiegoś rozwiązania. Jak jednak mógł pomóc, skoro do Ragharranu było tak nieznośnie daleko?

Wiesz? – Erghon postąpił krok naprzód. To, co zabłysło w jego oczach i odezwało się drżącą nutą w głosie, było już z całą pewnością desperacją. – Czy nie? – dokończył sykliwym tonem. – Do stu diabłów, przecież już z nimi walczyłeś!

Owszem. – Uniósł na niego wzrok. Spoważniał, stwardniał... sam nie wiedział, jak to określić. Pierwszy raz od dziesiątków lat poczuł się prawdziwie sobą. Być może to właśnie w tym odnajdywał się najlepiej? W wielkich bitwach, planowaniu... czy czymkolwiek to było. – Walczyłem z nimi. Pokonałem ich. Lecz nie jestem w stanie tego powtórzyć, gdy nie ma mnie na miejscu. I obawiam się, że wy nawet jeszcze nie zdajecie sobie sprawy z tego, co oznacza inwazja Isstarii.

Mężczyźni popatrzyli po sobie. Ich wzrok ociekał niewypowiedzianymi pretensjami, zaskoczeniem... niezrozumieniem. A także lękiem, od którego Vrarghr poczuł charakterystyczny kwaśny posmak na języku. Tym razem cisza nie była lodem, tylko parzącym zmysły ogniem...

Lodogień. Jarrhönn... Omal się nie skrzywił. Zarroth zamruczał głęboko, uspokajająco, i prawdopodobnie tylko to zdołało utrzymać w ryzach jego zdrowe zmysły.

Nie był już Arrkainem. Był Vrarghrem Lemarrem w jego własnej szalonej osobie. Jakim prawem mógł kiedykolwiek łudzić się, że istniało cokolwiek innego? Jak mógł oszukiwać w ten sposób samego siebie? Jak mógł, skoro tak właśnie wyglądała prawda? Arrkain był wymysłem, maską, jaką przywdziewał niezależnie od okoliczności, nie mogąc znieść widzianej w lustrze twarzy. Tych przeklętych dwubarwnych oczu i cienkiej, białej blizny, jaką pozostawiło po sobie Mgielne Ostrze...

Nic nie usprawiedliwiało głupoty płynącej z okłamywania siebie samego.

Lodogień – wyszeptał, choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy. To, że jakiekolwiek słowa opuściły faktycznie jego usta, rozpoznał dopiero po twarzach stojących naprzeciw mężczyzn. – To, czego mi trzeba, to Lodogień.

Jarrhönn... – Erghon powtórzył to słowo zupełnie nieświadomie, lecz zabrzmiało tak, jakby smakował je na języku, rozkładał na czynniki pierwsze, pragnąc zrozumieć każdą sylabę, każdą zgłoskę z osobna. Odnieść można by wrażenie, że nie słyszał go nigdy wcześniej, choć to oczywiście było niemożliwe. Musiał je słyszeć... musiał, bo symbol mitologicznego Lodognia zdobił zaprojektowany przez Vrarghra Lemarra sztandar Ragharranu. Musiał, bo wychował się w kraju, którego szalony władca modlił się do martwego smoka o tym właśnie imieniu. Nikt, kto urodził się w tamtych czasach, nie mógł nie kojarzyć Lodognia, o ile nie wychował się w głębi głuszy.

Lodogień. Jarrhönn. Na bogów...

Co masz na myśli? – Erghon nie przekrzywił głowy. Nie uniósł jednej brwi. Nie zrobił żadnej z tych min, jakich spodziewać by się można po zwyczajnym człowieku. Pozostał spokojny, stateczny, rozemocjonowany jedynie na tyle, na ile pozwalało mu przyzwyczajenie dobrego władcy. Król w każdym przeklętym calu.

Zbawca. Dawca życia... Vrarghr sam już nie wiedział, co powinien o nim sądzić. Kochać? Nienawidzić?

Wdzięczność? Wściekłość? Przecież dzielił je tylko jeden krok. Dłoń świerzbiła, palce same układały się w taki sposób, jakby już obejmowały doskonale wpasowującą się w dłoń rękojeść Mgielnego Ostrza. Ileż by dał, by móc teraz Przywołać miecz bez żadnych konsekwencji – poczuć jego rozkoszny ciężar, zakręcić potężną bronią w palcach, usłyszeć, jak powietrze śpiewa, rozcinane piekielnie ostrą klingą... Nie istniała piękniejsza muzyka.

Dreszcz liznął go wzdłuż kręgosłupa. Był tutaj, tuż na wyciągnięcie. Jak zawsze. Wierny, poddany... wszechobecny, elektryzujący, oszałamiający. Upajający. Wystarczyłoby tak niewiele, by mu się poddać...

Zarroth zawarczał, lecz brakowało mu w tym przekonania. On również tego pragnął. Również pragnął poczuć zapach krwi i jej metaliczny smak. Również pragnął, by coś się wydarzyło... cokolwiek, byle tylko przerwać tę uciążliwą wegetację. By tylko znowu poczuć, że żyje!

Czy ty czujesz, że żyjesz, Jarrhönn?

Sam nie wiedział, który z nich zadał to pytanie. W tej chwili ich kalekie umysły stanowiły jedno.

Lodogień – powtórzył uparcie. Sam się zdziwił, jak chrapliwie, jak nisko zabrzmiał jego głos. Niemal jak nieludzkie warknięcie. – Może i ciężko ci to sobie wyobrazić, lecz jedynie to poskutkuje.

Wciąż nie rozumiem, co takiego chcesz przez to powiedzieć. – Erghon bezradnie rozłożył ramiona. Młodszy z wojowników spojrzał na niego ostrożnie: w jego oczach czaiło się pytanie, ostatkiem sił musiał powstrzymywać się od zadania go na głos...

Vrarghr już wiedział, że biały smok należy właśnie do niego. Podobnie jak rozumiał, że to samiec. Owszem, w jego żyłach płynęła wschodnia krew, lecz rozrzedzona. Dawno już nie spotkał wschodniego smoka czystej krwi. Być może wcale ich już nie było, odkąd Creonia uznała wielkie gady za nieczyste.

Cóż... – Uśmiechnął się półgębkiem i zdławił niewesoły śmiech. – To już wasz problem, czyż nie? Tak zadecydowaliście w dniu, w którym odważyliście się strącić mnie z tronu i wygnać. W dniu, w którym poważyliście się podnieść miecz na mojego smoka! – Nie chciał, by ostatnie słowa zabrzmiały aż tak ostro, lecz to było znacznie silniejsze od niego. Dawno stłumiona wściekłość – wściekłość, z której istnienia nie zdawał sobie wręcz sprawy, zamknięty w kokonie jestestwa Arrkaina – rozgorzała na nowo. Miał wrażenie, jakby płomienie zatańczyły na jego skórze, i niewykluczone, że tak właśnie było. Nigdy nie panował nad aspektem Ognia, gdy górę brały emocje. To była jego najsilniejsza, jak i najsłabsza strona jednocześnie. Od zawsze. I pewnie na zawsze.

Erghon zaklął zupełnie nie po królewsku. Skrył na parę ciągnących się w nieskończoność chwil twarz w dłoniach, odetchnął głęboko. Modlił się o spokój i cierpliwość... doskonale było to po nim widać.

Nazywamy to smoczą gorączką – powiedział wreszcie znacznie spokojniejszym, wręcz zmęczonym tonem. Wyprostował się lekko, spojrzał w stronę Vrarghra, lecz uparcie unikał patrzenia mu prosto w oczy. – One chorują, Vrarghrze. I umierają. Życie ucieka z nich tak prędko, że najlepsi uzdrowiciele nie są w stanie sobie z tym poradzić. Zdajesz sobie sprawę, co to dla nas oznacza? To koszmar. To nasz koniec, na Khrimme Jedyną!

Rozumiem, że jeźdźcy umierają wraz ze smokami? – Uniósł jedną brew z pozornym zaciekawieniem, choć doskonale wiedział, jaka będzie odpowiedź. Istniała tylko jedna...

Wciąż pozostajesz jedynym w znanej historii, który zdołał przetrwać coś podobnego – przyznał młody król.

Młody... Vrarghr z niejakim rozbawieniem złapał się na tym, że w myślach wciąż tak właśnie określa Erghona Zdobywcę – jako młodego króla, choć jego wygląd wskazywał na to, że musiał mieć już pod czterdziestkę. Wyglądali na zbliżonych wiekiem, choć gdy ostatni raz się widzieli, młodemu buntownikowi na dobrą sprawę nie rosła jeszcze broda, a Vrarghr już doszukiwał się w lustrze siwych włosów. Choć przez więź ze smokiem starzał się znacznie wolniej niż zwykli ludzie, Erghon również odczuwał skutek oddziaływania czasu. I był władcą dłużej niż Vrarghr przed nim. Na bogów, jak to możliwe? Kiedy ten czas minął? Miał wrażenie, że lata przeciekły mu między palcami, zniknęły gdzieś, zaplątały się i zagubiły w czasoprzestrzeni.

Dokładnie tak jak wtedy... – mruknął do siebie, lecz tak, by było słyszalne dla wszystkich pozostałych. Spojrzał w bok, na moment utkwił wzrok w nazbyt interesującym poroście, choć sam nie wiedział dlaczego...

Co mógł im doradzić? Istniało cokolwiek takiego?

Wiesz, co z tym zrobić? – W głos Erghona wkradła się desperacja. Nachylił się mocniej w jego stronę, rozognione spojrzenie mu rozbłysło...

Ogień i lód. Jakie to zabawne, że tym razem grał rolę lodu...

Wiem, za kogo mnie macie – powiedział wreszcie z westchnieniem. Swoim dawnym poważnym, twardym tonem, nie lekceważącym tonem Arrkaina. – Wiem... bo i sam dałem wam powody, byście za takiego mnie mieli. Ale tym razem musicie zawierzyć mi na słowo. Rozwiązanie tkwi w słowie „Lodogień”. Tkwi w tej sięgającej czasów sprzed cienionocy legendzie.

Przecież to zwykłe bajki! – wyrwało się wąsaczowi. Na chwilę spuścił Vrarghra z oczu i obejrzał się na swojego władcę ze wściekłością rozszerzającą źrenice. – To zupełne szaleństwo! Panie...

Dajcie mu mówić! – uciął Erghon stanowczo. Wąsacz umilkł i skulił się, cofając na dwa kroki, jakby władca uderzył go w twarz. Skrzywił się, lecz nie dodał nic więcej. Jasne oczy pałały mu nienawiścią – gdyby tylko wzrok był w stanie uczynić krzywdę, Vrarghr z pewnością padłby trupem.

Ale nie czynił krzywdy. I już dawno stracił moc, jaka nakazywała mu milczeć lub przejmować się zasłyszanymi słowami. Z pewnością był zbyt stary, by brać pod uwagę czyjąkolwiek opinię... a teraz przecież to właśnie jego pytano o zdanie.

Zabawne. Erghon zdobywca przemierzył pół Starego Kontynentu, byle tylko zasięgnąć jego rady! Mało brakowało, a parsknąłby śmiechem. Gdyby tylko sprawa była mniej poważna...

Nie jestem pewien, czy zdajecie sobie sprawę z tego, czym w rzeczywistości jest Lodogień – podjął, odczekawszy chwilę potrzebną do nabrania pewności, że tym razem nikt mu nie przerwie. – Nie wiem... bo i niewielu w waszych czasach było takich, którzy by w tę legendę wierzyli. Wychowałem się u podnóża Gór Barierowych, tam podobne opowieści wciąż były żywe, lecz wy... – Urwał na chwilę, powstrzymując się z trudem od dodania czegoś, co znowu mogłoby obudzić w przybyszach złość. To nie była pora na przerzucanie się inwektywami, na udowadnianie sobie nawzajem, który z nich miał największe prawo mienić się mężczyzną. – Lodogień to czysta prawda – podjął znacznie cichszym głosem – choć nie możecie wiedzieć, że zawarta w przenośni.

W przenośni? – prychnął młody, lecz umilkł pod miażdżącym spojrzeniem króla.

Kontynuuj – warknął Erghon.

Tylko jak ja mam wam to wyjaśnić, skoro po prostu nie chcecie uwierzyć? – spytał, bezradnie rozkładając dłonie. – Znacie treść legendy. Znacie jej symbolikę. A jednak wciąż pozostajecie ślepi.

Twierdzisz, że interpretacją starej bajki zdołałeś pokonać najeźdźcę? – Tym razem to Erghon nie zdołał wytrzymać, choć wciąż brzmiał na tak nieznośnie spokojnego. – Nie wierzę w to. Vrarghr, na litość boską, to nie jest sprawa, w której wskazane są żarty. Przybywamy po pomoc. Przybywamy, by prosić cię o ratunek, choć sam wiesz, co powinniśmy uczynić zamiast tego. Sam wiesz, że powinienem cię wtedy zabić! Nie na darmo jednak pozwoliłem ci żyć. Zrobiłem to, ponieważ wierzyłem w twoją mądrość, w twoje doświadczenie. W to, jaki podobno byłeś kiedyś. Udowodnij, że nie pokładałem w tobie wiary na darmo.

Kurwa, Erghon! – Vrarghr sam nie wiedział, dlaczego mu się to wyrwało, lecz wściekłość okazała się znacznie silniejsza niż chęć zachowania pozorów dobrego wychowania. – Erghon... Czegoś tu nie rozumiem. Chcieliście mnie wtedy zabić, ty i twoja żona, nie mydl mi nawet oczu twierdzeniem, jakoby mogło być inaczej. Wiem, jak było. Pamiętam to znacznie lepiej, niż tobie się wydaje. Pamiętam ból, gdy Elveere wbiła miecz w oko mojego smoka! – Mgielne Ostrze znikąd zmaterializowało się w jego dłoni. Wojownicy drgnęli, sięgnęli po miecze, lecz posłał im tylko pogardliwe spojrzenie. – Nie pojmuję, dlaczego pozwoliliście mi wtedy uciec. Mieliście nadzieję, że zdechnę, gdy tylko oddalę się od Myllhaven? Nic dziwnego, każdy zwyczajny smok z podobnymi obrażeniami powinien umrzeć, a ja pewnie nie przeżyłbym straty drugiego... chociaż chuj wie, skoro już raz to przeszedłem! – Splunął pogardliwie. – Nieważne. Nie wiem, co wami kierowało. Ale jestem więcej niż pewien, że nie było to pragnienie zyskania wiedzy i wiara w moje dobre serce!

Twarz Erghona pozostała kamienna. Obojętne, co wywołało jego emocje przed chwilą, teraz nie okazało się na tyle władne, by zmącić jego stalowe rysy.

To już mój problem, co wtedy nami kierowało – odpowiedział ze spokojem. – Zadałem ci jedno pytanie, Vrarghrze Lemarrze. Czy zechcesz na nie odpowiedzieć?

Oczywiście, że tak – prychnął zaraz po tym, jak opanował krótki napad śmiechu. – Znacie tę legendę, prawda? Tę, w której dobro zostaje oddzielone od zła?

To nie było tak – zaprotestował młodzik, lecz wystarczyło jedno spojrzenie Vrarghra, by się uciszył.

Owszem, nie było tak – potwierdził ostrożnie – choć w dużym uproszczeniu można to tak ująć. Niech jednak ci będzie... Prawdziwa wersja tej opowieści brzmi tak, że światło nigdy nie oddzieliło się od ciemności. Zło nie rozgraniczyło się z dobrem. Nie, bo powstało coś pomiędzy... Powstał Lodogień. Już pal licho całą snującą się wokół niego historię, bo to właśnie on jest tutaj ważny. – Chwilę zastanawiał się nad dobraniem kolejnych słów. – Zastanawialiście się kiedyś, co to takiego? Czym ten Lodogień właściwie jest?

Po bezradnych spojrzeniach mężczyzn zorientował się, że niekoniecznie. Tym lepiej, nieraz wyrobione opinie skutecznie blokowały zrozumienie prawdy...

Nie mówię tutaj o interpretacji legend – podjął z kpiącą nutą w głosie. – Mówię o czystej prawdzie. Lodogień... czy raczej Lodognie to Dzikie smoki.

Mężczyźni wyglądali na zagubionych. Popatrzyli po sobie, wąsacz wzruszył ramionami, młodzik zaklął pod nosem. Nawet Erghon wymamrotał coś bliżej nieokreślonego, nie będąc w stanie ubrać bezradności w zrozumiałe słowa.

Nie pojmuję – przyznał po dłuższej chwili. – Jakim cudem Dzikie...

Nie musisz pojmować – wszedł mu w słowo bez żadnego skrępowania. – Grunt, byś uwierzył mi na słowo. Dzikie smoki to wasz klucz. One są całkowicie odporne na magię Isstarii. Na tą całą... smoczą gorączkę. Niezbyt trafiona nazwa, jeśli miałbym być szczery, ale niech wam będzie.

Nawet jeśli... – Erghon ze złością potrząsnął głową. – Nawet jeśli... to co to ma do rzeczy? Nie da się oswoić Dzikiego smoka. Nie da się nakłonić go do posłuszeństwa, co dopiero więc mówić o zachęceniu, by bronił granic kraju. Nie mówię tu oczywiście o twoich metodach, Vrarghrze.

Moje metody nie były słuszne – wycedził przez zaciśnięte zęby. – A Dzikie smoki nie pojmują czegoś takiego jak granice kraju, a już zwłaszcza chęci bronienia ich. Dla nich są abstrakcyjne. Znają tylko własne terytoria, a one nijak się mają do tego, co wymyślili ludzie.

Więc jakim sposobem...? – Erghon nie dokończył. Urwał wpół słowa, gdy znad nie tak znowu odległego horyzontu uniósł się wielki kształt.

Vrarghr uśmiechnął się pod nosem. Trzej mężczyźni jak oczarowani obserwowali powiększającą się plamę na bezchmurnym niebie, aż nabrała rozmiarów ogromnego smoka. Zarroth wylądował z gracją, wzburzając powietrze ogromnymi skrzydłami, parsknął, siejąc wokół jasnymi iskrami.

Powietrze zafalowało. Vrarghr wzdrygnął się, gdy iluzja mroku ostatecznie przestała działać, lecz nie był wcale zaskoczony, gdy niebieski smok pojawił się pozornie znikąd. Najpierw zmaterializowało się jedno ostre jak brzytwa pióro, potem cała wstęga jaskrawej, nienaturalnie wręcz nasyconej barwy, dopiero potem przybierająca właściwy kształt – którykolwiek z mężczyzn posługiwał się magią Mroku, do ostatniej chwili musiał dbać o to, by bestia pozostała niewidoczna, lecz zabrakło mu umiejętności i skupienia, aby zdziałać cokolwiek, gdy zwierzę zaczęło się gwałtownie poruszać. To nie była Scheira, lecz smok okazał się niemniej imponujący – pokryty błękitnymi piórami z żółtym, niemal złocistym środkiem, smukły i eteryczny, lecz równie śmiercionośny jak wszyscy jego pobratymcy. Poderwał się na tylne łapy, rozłożył szeroko duże skrzydła, ryknął tak głośno, że ziemia niemal zadrżała w posadach, i nachylił się, eksponując rozwidlone na końcach rogi, lecz nie zaatakował, wstrzymywany w miejscu rozkazem swojego jeźdźca. Cytrynowe, kocie oczy utkwiły w Zarrocie, zakończony grotem ogon zesztywniał, lecz lekka śmierć nie ruszyła do ataku.

Dziki jedynie zmierzył mniejszego samca pogardliwym wzrokiem i wyszczerzył na niego kły od niechcenia.

To jest właśnie wasz jedyny ratunek – odezwał się Vrarghr, wskazując na jednookiego smoka. – Tylko że nigdzie nie pójdzie beze mnie.


***


Strażnica była najdalej wysuniętym na południe punktem Ragharranu – najdalej wgryzającym się w Lodowe Pustkowie przejawem zorganizowanej cywilizacji, jaki kiedykolwiek powstał. Obecnie wiele brakowało jej do świetności – monumentalne mury niewielkiego zamku i niebosiężnej wieży zwieńczonej spiczastym dachem, krytym gontem w kształcie ostrych smoczych łusek, niszczały w zastraszającym tempie, przegrywając nierówną walkę z niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Lata znoszenia mroźnych nocy, ostrych wiatrów i niedającego ciepła słońca pokryły siwy kamień siatką rozlicznych pęknięć, rozbiły w drobny mak piękne, wysokie szyby, wypędziły ostatnich mieszkańców z niemożliwych do ogrzania komnat. Teraz traktowano ją jedynie jako przystanek – a i to pewnie niedługo. Vrarghr był niemal pewien, że wiele nie trzeba, by budynek obrócił się w końcu w nienadającą się do odratowania ruinę. A szkoda. Miał do niego pewien sentyment... to przecież tutaj ratował półślepego Zarrotha od śmierci, ostatni raz w życiu korzystając z pierwotnej magii. Spędzili w tych skutych lodem murach pół roku. Prawdopodobnie najpiękniejsze pół roku od czasu, jak odebrano mu Jarrhönn.

Teraz budowlę pokrywały ogromne sople lodu. Kaskady skamieniałej wody wyglądały jak zatrzymane w czasie – lśniły niczym najdroższe kamienie, całkowicie dominowały siwe mury, a większość z nich była tak długa, że mogłaby przebić na wylot smoka. Jakim cudem ta budowla wciąż stała, skoro zwieszały się na niej tak niewyobrażalnym ciężarem? Cały ten obraz wyglądał niczym wizytówka Lodowego Pustkowia, jego definicja zamknięta w jednym fragmencie rzeczywistości. Powinno się malować go pod tym zagadnieniem w każdej szanującej się encyklopedii, bo tu nawet wiatr niósł ze sobą kryształki marznącego śniegu. Zbyt małe, by zdołały zalec białą czapą na ziemi, lecz wystarczające, by smagana nimi skóra piekła nie do wytrzymania.

Zarroth był zbyt duży, by wylądować na przystosowanej dla smoków platformie, stulonej do boku wieży. Vrarghr zeskoczył z jego grzbietu praktycznie w locie, przeturlał się po oblodzonej posadzce z niejakim trudem i poderwał się na równe nogi tak szybko, jak było to tylko możliwe, lecz Erghon i jego dwaj pomocnicy i tak dostali się do środka znacznie szybciej i wygodniej. Zarówno biały roczniak, jak i znacznie większy pierzasty samiec bez trudu zmieściły się w półokrągłym otworze, prowadzącym do zacisznego wnętrza wieży. Vrarghr poszedł za nimi, szczelniej otuliwszy się płaszczem, mając nadzieję, że kamienne ściany dają choć odrobinę osłony przed lodowatym wiatrem. Mróz stał się tak dotkliwy, że nawet magia Ognia stawała się bezsilna, jeśli szło o rozgrzanie zgrabiałych palców.

Posadzka na najwyższym poziomie wieży została misternie złożona z niewielkich, okrągłych kamieni w ciepłym, lekko beżowym odcieniu, skręcających się w przyprawiający o zawroty głowy wir. Idealnie okrągła przestrzeń wyposażona niegdyś była w łukowato sklepione okna o gomółkowych szybach, niestety na chwilę obecną zostały po nich same resztki, jak wyszczerzone zęby sterczące z zachowanych w całkiem niezłym stanie ołowianych ram. W niektórych miejscach wciąż walały się resztki niszczejących szmat i desek, śladów po tym, jak kilkadziesiąt lat wcześniej usiłował odgrodzić się od bijącego z zewnątrz chłodu. Nigdy nie udało mu się zrobić tego skutecznie, jednak wtedy problem nie był aż tak dotkliwy, jak teraz. Wtedy jeszcze Zarroth był w stanie się tutaj zmieścić, a żar bijący od płynącego pod jego łuskami ognia sprawiał temperaturę całkiem znośną. Łatwo było skryć się pod ogromnym skrzydłem i przywrzeć do wiecznie rozpalonego boku. I trwać tak, jakby nie istniało nic innego.

No i wtedy trafił szczęśliwie na następujące raz na ładnych parę lat lato. Szczęście głupiego, czyż nie?

Otrzepał się z drobin ostrego śniegu – czy może zbitych w nieregularne grudki kryształków lodu, z upodobaniem wpadających za futrzany kołnierz i zalegających we wszystkich zagięciach ciemnogranatowego płaszcza.

Na bogów, jak trudno było zdobyć coś w podobnie ciemnym kolorze w mdląco jaskrawym Gholobarze... Vrarghr naprawdę nie cierpiał tego kraju. Dopiero teraz czuł to w pełni – gdy nareszcie znalazł się z dala od niego. Miał wrażenie, że po długim czasie bezdechu pozwolono mu zaczerpnąć powietrza. Na burze, nawet ten mróz był o niebo lepszy od piekielnego upału, wraz z potem wysysającego siły na cokolwiek. Cokolwiek prócz prób upicia się całkiem smacznym, lecz dość słabym piwem.

O tak, pierwszym, co zrobi w Ragharranie, będzie z pewnością kupienie sobie największej butelki whisky, jaką tylko zdoła zdobyć. I paczki papierosów, tych lepszych, które nie smakują sianem.

Atak był ostatnim, czego się spodziewał.

Przestał liczyć się z tym, że cała sprawa mogła okazać się podstępem, odkąd ujrzał czekającego na niego Erghona. Wątpił, by władca, który już raz darował mu życie, pofatygowałby się do niego jeszcze raz, zmieniwszy zdanie i pragnąc jednak je odebrać. Jaki miałby w tym cel? Arrkain nikomu nie zagrażał. Nie wpływał na politykę Ragharranu, nie mieszał się do ważnych wydarzeń... ot po prostu egzystował, próbując stopniowo wykończyć swoją przeklętą nieśmiertelną wątrobę, i imał się tej roboty, jakiej nie pragnął podjąć nikt prócz niego. Nie przeszkadzał, i tyle. Owszem, do czasu, aż ujrzał podstarzałą twarz władcy, wciąż miał z tyłu głowy, że to może być zasadzka, lecz jego obecność wszelkie wątpliwości skutecznie rozwiewała. Nie przypuszczał, by Erghon planował podjąć się tak bzdurnej, okrutnej roboty, jak wywabienie go z kryjówki, w jakiej nie wadził nikomu, i wbicie noża w plecy, gdy najmniej się tego spodziewał, dlatego też całkowicie stracił czujność...

Na własne szczęście jednak tym razem był trzeźwy.

Wąsacz poruszył się zupełnie nieoczekiwanie. Przez naciągnięty na głowę kaptur nie zdołał zauważyć go w porę, zaalarmował go jednak świst wyciąganego z pochwy miecza. Stal przecięła dzielącą ich odległość w brutalnym ciosie – szerokim zamachu, w który mężczyzna włożył pełnię swej wzmocnionej smoczą magią siły. To nie miała być finezyjna szermierka, to nie musiało wyglądać chwalebnie – to miała być pieprzona egzekucja, a tu od pięknie dopracowanych ruchów o wiele ważniejsza jest przeklęta skuteczność. Vrarghr uchylił się w ostatniej chwili, a klinga Mgielnego Ostrza zaśpiewała urzekająco w skutym lodem powietrzu. Niebieski miecz jeźdźca poszybował parę metrów dalej i z kaleczącym uszy brzękiem wylądował na kamiennej posadzce poza zasięgiem właściciela.

Zarroth ryknął przeszywająco i naparł na wieżę, aż zadrżała w posadach.

Ivar! – zawtórował mu Erghon ze zgrozą w głosie i rozszerzonych oczach, utwierdzając Vrarghra w przekonaniu, że to bynajmniej nie jemu zawdzięczać musiał atak. Król niestety nie zdołał dodać nic więcej – drżąca podłoga usunęła mu się spod nóg, upadł ciężko na bok, klnąc zupełnie nie po królewsku. Młodszy jeździec w ostatniej chwili wsparł się na boku białego smoka, byle tylko nie stracić równowagi, lecz też przez parę sekund nie był zdolny do jakiejkolwiek reakcji...

A parę sekund mogło tutaj oznaczać wszystko.

Pierzasty smok zerwał się z miejsca i rozmywając się w wielobarwną smugę, rzucił się w stronę Vrarghra. Mężczyzna tanecznym krokiem uskoczył na bok, o włos mijając rozwartą paszczę, i w ostatniej chwili wstrzymał lewą rękę z mieczem, nim zatopił go w ciele bestii. Bezradnie uderzył miękki kark głowicą, lecz smok tej wielkości nie miał szans choćby się od tego zachwiać. Smukła głowa na długiej szyi obróciła się i pomknęła na niego jeszcze raz, zabłysły wyszczerzone kły...

Smok odskoczył, kwicząc z bólu i strachu, gdy tuż przed nim wybuchła ściana ognia. Pierzaste nie dość, że nie potrafiły wykrzesać płomieni, nigdy nie były na nie odporne. Kilka wstęg Mroku oddzieliło się od zalegających w kątach cieni i owinęło się na mocnych łapach gada, unieruchamiając go w miejscu, kolejna spętała kark i wygięła go pod nienaturalnym kątem, tak że tylko jedno cytrynowe oko mogło dalej wbijać się w przeciwnika z morderczą wściekłością, lecz nic ponadto. Długi ogon bezradnie rozciął powietrze, lecz nie dosięgnął Vrarghra, podobnie jak uderzające wściekle skrzydła. Jedna wyrastająca z nich lotka była długa tak, jak Vrarghr wysoki, spętał więc je po chwili zastanowienia, nie chcąc ryzykować, że przypadkiem którąś z nich oberwie. Każda z nich była na tyle sztywna i ostra, że przebiłaby na wylot ciało nieostrożnego człowieka.

Uwinął się z tym w samą porę – Ivar już ponownie miał w rękach niebieski miecz. Z okrzykiem rzucił się na Vrarghra, w jasnoniebieskich oczach zabłysła granicząca z szaleństwem desperacja...

Nienawidził walczyć z desperatami. Popełniali najwięcej błędów, nie dbali o nic prócz ranienia przeciwnika, obojętni na własne obrażenia czy osłabienie organizmu. Trwali do ostatniej chwili, dopóki tylko byli w stanie unieść miecz lub ustać na mięknących nogach. I walczyli tak chaotycznie, że przewidzenie ich ruchów stawało się praktycznie niemożliwe. Jak to dobrze, że wybrał Mgielne Ostrze zamiast miecza Jarrhönn – w takiej sytuacji, gdy mięśnie miał zdrętwiałe z obezwładniającego zimna, nie zawierzyłby wzmacnianej stali, nawet jeśli w narcystycznym przekonaniu sądził, że nie narodził się jeszcze szermierz, który byłby w stanie mu dorównać.

Ivar, przestań natychmiast! – Gdy tylko młodszy jeździec pomógł Erghonowi stanąć na nogi, król rzucił się w ich stronę. Z gołymi rękami – z jakiegoś powodu nie sięgał po przypasany do boku miecz, co Vrarghrowi wydało się nader głupim rozwiązaniem.

Nie wtrącaj się, panie! – Ivar zatrzymał się na chwilę, by posłać swojemu władcy spojrzenie. – Nie wtrącaj się, bo...

Tyle wystarczyło. Vrarghr naparł na niego całym swoim ciężarem – był od mężczyzny znacznie wyższy i cięższy, bez trudu więc zbił go z nóg. Mgielne Ostrze świsnęło wąsaczowi tuż przed nosem, prawdopodobnie ucinając parę włosów z okazałego zarostu, i zatrzymało się na klindze niebieskiego miecza. Stal ponownie za pomocą prostej dźwigni wypadła z desperacko próbujących ją zatrzymać palców, lecz tym razem nie potoczyła się po podłodze – prawa dłoń Vrarghra już na nią czekała. Przechwycił klingę, zacisnął na niej palce, na próbę zakręcił nią w powietrzu. Dociśnięty butem do zimnej podłogi mężczyzna warknął jak wściekłe zwierzę, nie ubierając artykułowanych dźwięków w zrozumiałe słowa.

Zarroth znowu ryknął, kłąb ognia oblał platformę na zewnątrz. Vrarghr żywił szczerą nadzieję, że czarny olbrzym nie zacznie wspinać się po murze – wątpił, by stare fundamenty były w stanie to wytrzymać, a zdecydowanie ostatnim, czego potrzebował, było wygrzebywanie się z ogromnego gruzowiska.

Niezłe wyważenie – mruknął jakby sam do siebie, przeglądając się w klindze zdobytej broni. Smok wąsacza zawarczał wściekle gdzieś za jego plecami; nietrudno było domyślić się, że jego myśli dominować musiały najczystsze przekleństwa. Ciekaw był, dlaczego bestia wciąż się do niego nie odzywała. Dorosłe smoki przeważnie unikały kontaktu z kimkolwiek oprócz swych jeźdźców, lecz jeszcze większą nienawiścią darzyły tłumienie własnych emocji.

Ty śmieciu...! – wykrztusił Ivar, lecz umilkł, gdy but upadłego króla nacisnął mocniej na jego żebra. Zakrztusił się, gdy powietrze uciekło mu z płuc, a następnie splunął, lecz nie trafił – plwocina rozprysła mu się na brodzie, miast dosięgnąć Mglistego.

Był tak słaby, tak bezbronny...

Daj mi jeszcze! – prosił Dreszcz.

Prosił? Nie, on błagał – błagał, by ostrze któregokolwiek z mieczy dokończyło dzieła, by bladą skórę splamił rozlewający się szybko szkarłat, by te kipiące nienawiścią oczy zaszły mgłą i znieruchomiały na zawsze...

Przestańcie natychmiast! – krzyknął Erghon. Skamieniały na kilka chwil, teraz ponownie rzucił się w ich stronę. – Vrarghrze, na litość bogów...

Sztych Mgielnego Ostrza dotykał krtani Ivara. Wystarczyło pchnąć... Jeden krótki ruch, ledwie poruszenie palcami.

To niosło ze sobą upajającą władzę. Panować nad życiem i śmiercią – nie ma nic lepszego, jeśli chciało się poczuć prawdziwą moc.

Vrarghrze! – Dłoń Erghona zacisnęła się na jego nadgarstku, lecz mężczyzna nie użył siły. Bał się? Prawdopodobnie.

Moje imię Śmierć i jestem tutaj. – Vrarghr roześmiał się ochryple. Wyrwał się władcy, zakręcił Ostrzem w palcach i Odesłał je w tumanach zielonkawej mgły. Niebieski miecz jeźdźca przerzucił do lewej dłoni, niedbale podrzucił i cisnął wreszcie w stronę prawowitego właściciela. Erghon odskoczył, a Ivar skulił się odruchowo, lecz broń nie dosięgnęła żadnego z nich, upadając bezpiecznie parę centymetrów od stóp leżącego.

Co cię napadło, na męki Radrossa?! – Erghon pomógł Ivarowi wstać, lecz nie okazał mu bynajmniej specjalnej delikatności. Gdy starszy mężczyzna spróbował sięgnąć po swoją broń, przydeptał ją butem. – Ivarze...!

To, co planujesz, królu, jest złe – wycedził mężczyzna przez zęby zaciśnięte tak mocno, że na policzkach wystąpiły mu ścięgna. – Potwornie złe. I tak lekkomyślne... Na bogów, ten człowiek! – Wytknął Vrarghra drżącym z emocji palcem. – Właśnie ten człowiek sprowadził tyle zła na nasz kraj! Zapomniałeś już o tym? Czy wy wszyscy już o tym zapomnieliście?!

O czymś takim nie można tak po prostu zapomnieć. – Erghon uspokajająco położył mu dłoń na szerokim ramieniu. Zachował kamienny wyraz twarzy, gdy wojownik mu się wyrwał i odsunął na kilka kroków. – Ivarze, czy sprowadzałbym go z powrotem, gdybym nie został postawiony pod ścianą? Nie ma dla nas innego ratunku, dobrze o tym wiesz. Sam przyznałeś mi rację. Sam powiedziałeś, że cel uświęca środki...

Ivar ponownie splunął. Tym razem niemal wcelował w eleganckie buty władcy.

Gówno prawda! – prychnął. – Każdy z nas może powiedzieć cokolwiek tylko zechce, i kto to sprawdzi? Wasza wysokość popełnił niewybaczalny błąd w momencie, gdy w ogóle pozwolił temu szaleńcowi żyć. Cóż cię do tego podkusiło?! Ten człowiek... Nie, nie człowiek, ten potwór! Ten potwór powinien wtedy zdechnąć, dokładnie tak, jak sobie na to zasłużył! Po tym, co zrobił nam wszystkim... co zrobił mnie i mojej rodzinie...!

Więc chodzi o zemstę? – mruknął Vrarghr. – Rozkosznie przewidywalne. Nie pamiętam cię, człowieku. Nie wydaje mi się, abym uczynił coś tobie czy twojej rodzinie.

Umrarr. Mówi ci to coś? – Ivar zmrużył oczy w wąskie szparki. – Kojarzysz to imię?

Vrarghr poszukał czegokolwiek w myślach...

Skrzywił się. Ach, no tak. Umrarr...

Wiem, że nie masz najmniejszej ochoty mnie słuchać, lecz mimo to zachęcam cię do uwierzenia w to, że zdecydowanie lepiej jest, gdy Umrarr ogląda świat spod dwóch metrów ziemi – warknął, nie zdoławszy ukryć pobrzmiewającej w głosie pogardy.

Jak śmiesz...! – Ivar rzucił się w jego stronę, lecz Erghon i młodszy jeździec jakimś cudem zdołali pochwycić go pod ramiona. – Jak śmiesz! Żadne dziecko nie powinno skończyć w ten sposób! Żadne...!

A czy pamiętasz, w jaki sposób kończyły miejskie koty, gdy je dopadał? – Vrarghr uniósł jedną brew. Lewą ręką odszukał paczkę papierosów, włożył jednego do ust, odpalił pstryknięciem palcami. Dla niego temat mógłby zostać zakończony.

Koty?! – Ivar szarpnął się, lecz Erghon był równie silny jak przed latami. Utrzymał go, choć i w jego oczach zaczynała pojawiać się groza. On również musiał to pamiętać... Chyba każdy znał tę historię, jeśli tylko przebywał w Myllhaven tamtego dnia. Każdy pamiętał rozciągnięte na zamkowym murze zwłoki, takich rzeczy nie dało się od razu zapomnieć...

W dupie mam przeklęte koty! Kogo one interesują?! – W głosie Ivara pojawiła się płaczliwa nuta. Zaczynał wiotczeć w trzymających go ramionach. – Mówisz o kotach, podczas gdy w taki sposób potraktowałeś mojego syna! To było jeszcze dziecko! Dziecko...

Dziecko, które bawiło się cierpieniem – odwarknął ze znudzeniem.

Miał sześć lat! Gdybyś miał serce...

Gdybym miał głos, zostałbym bardem. – Splunął z niesmakiem. Na bogów, ależ gholobarskie papierosy były paskudne... Aż dziw, że przez te wszystkie lata nie poczuł się zmotywowany, żeby przez ich smak zerwać z nałogiem.

Przestańcie natychmiast! – Erghon wdarł się w już formowaną odpowiedź Ivara. Puścił mężczyznę, gdy ten przestał nareszcie z nim walczyć, i zmęczonym gestem potarł czoło. Pomimo zimna, na skórę wystąpiły mu krystaliczne kropelki potu. – Jak mogłem nie skojarzyć go z Umrarrem? – mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż kogokolwiek innego.

Nie da się dopilnować wszystkiego. – Vrarghr wzruszył ramionami. – Sam dobrze to wiem.

Ty również zamilcz! – Królewski palec dźgnąłby go w pierś, gdyby tylko jego właściciel stał bliżej. – Zamilcz, bo... Kurwa!

Zarroth zaśmiał się gdzieś w myślach Vrarghra Lemarra. A więc nie tylko ty udajesz, że nie masz najbledszego pojęcia o królewskich manierach...

Ja nie udaję, smoku. Vrarghr uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Ja naprawdę nie mam o nich pojęcia. Ale powiedz sam, czyż nie uczyniłem wtedy słusznie?

Smok nie odpowiedział. W zasadzie oznaczać mogło to cokolwiek.

Zabrzmię na bezdusznego, lecz muszę powiedzieć, że to w tej chwili naprawdę nie jest ważne – powiedział wreszcie król, doprowadzając się do porządku. Popatrzył najpierw na Vrarghra, następnie przeniósł współczujące spojrzenie na Ivara. – Wybacz, Ivarze. Wybacz, ale naprawdę nie mamy w tej sytuacji żadnego wyboru. To nasz jedyny ratunek. Smoki umierają, a północne granice płoną...

Ivar zaklął i odszedł na parę kroków, zaciskając pięści tak mocno, że aż drżały mu ramiona. Vrarghr uwolnił jego smoka z więzów Mroku – bestia doskoczyła do swojego pana, przylgnęła wielkim łbem do jego boku i zamarła z szokiem płonącym w ślepiach, gdy została bezceremonialnie odepchnięta.

A to ciekawe. Doprawdy, miłość do własnych dzieci podobnież jest niezmierzona... lecz nic nie jest w stanie równać się z tą, jaką jeździec odczuwa względem swojego smoka. Smok to integralna, nieodłączna część ciebie, coś, bez czego nie jesteś w stanie przeżyć. Dlaczego to tak wyglądało?

A swoją drogą... jak można było darzyć jakimkolwiek cieplejszym uczuciem dzieciaka takiego jak Umrarr? Vrarghr wciąż, pomimo upływu lat, w czasie których miał aż za dużo czasu na roztrząsanie przeszłości, tego gówniarza jakoś nigdy nie żałował. Uczyniłby z nim dokładnie to samo, gdyby miał okazję jakimś sposobem cofnąć się do tamtego dnia.

Vrarghrze. – Głos Erghona zadrżał lekko, gdy zwrócił się w jego stronę. – Czy mimo tego, co tu się stało, nadal jesteś chętny nam pomóc?

Moje zamiary nie uległy zmianie. – Zdusił niedopałek obcasem. – Byłem władcą tego przeklętego kraju przez ładnych parę lat. Nie zamierzam przyglądać się z boku, jak płonie, ze świadomością, że jestem w stanie temu zaradzić.

Król z początku niechętnie, lecz podszedł bliżej. Wyciągnął w jego stronę dłoń, zdołał się nie skrzywić, gdy Mglisty ją uścisnął.

A więc szalony król i jednooki smok jeszcze mogą się zrehabilitować – powiedział z kwaśnym uśmiechem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz