140 lat wcześniej
Zabawne, jak nisko upaść może człowiek...
Vrarghr wiedział, że po niego idą. Tak samo jak pewien był, że tej jednej walki nie zdoła wygrać, choć wewnętrzna duma jak zwykle nakazywała temu zaprzeczać. Tyle stoczonych bitew, tyle przelanej krwi, a on nadal nie miał pojęcia, czego szukał. Dopóki pozostawało się w ruchu, można było tę świadomość ignorować, spychać gdzieś na same obrzeża jaźni, gdzie okryta czarnym woalem zapomnienia poniewierała się w kącie, nikomu niepotrzebna, rzucona jedynie ot tak, by nie przeszkadzać. Jednak gdy choćby na moment zatrzymało się w miejscu, nie dało się dłużej udawać, że jej tam nie ma. To nie była czarna pustka. To było coś namacalnego, konkretnego i tak przerażającego, że najsilniejszy człowiek najchętniej uciekłby w popłochu, gdyby stanął twarzą w twarz z jej kaprawym obliczem.
Porażka. Pewnie to było jedno z jej imion. Porażka, stagnacja... lęk. Tak, przede wszystkim lęk. Zimny, lodowaty wręcz, niosący ze sobą posmak arktycznej świeżości, blokujący dech i sprawiający wrażenie, że krew zastygała w żyłach.
A pewien był, że przez tyle lat zdołał zapomnieć, jak smakował zwyczajny strach.
Pewien był, że w momencie, w którym ostatecznie zgasło kryształowe światło w ślepiach Jarrhönn, a ostatnie krople jej krwi zakrzepły na oślepiająco białym śniegu jak garść drogocennych rubinów upuszczonych przez nieuważnego olbrzyma, umarło w nim wszystko, co zdolne było do odczuwania jakichkolwiek ludzkich emocji. Od wtedy się nie bał... bo nie miał czego. Przecież nie można nic odebrać człowiekowi, który stracił wszystko.
Ogromna sala tronowa zamku tak starego, że pamiętał zapewne jeszcze czasy sprzed Dni Wiecznej Burzy, tonęła w lepkim, lekko wilgotnym półmroku. Płonęły jedynie staroświeckie latarnie, tworzące szeroką drogę prowadzącą do samych stóp obitego czerwonym aksamitem przedwiecznego tronu, górującego na podeście stworzonym z misternie rzeźbionych marmurowych stopni. Oślepiająco jasne płomienie tańczyły w praktycznie niewyczuwalnym przeciągu, iskrzyły delikatnie, mrugały, wiecznie radosne, dzikie, nieposkromione.
W ogniu było coś, co fascynowało szalonego króla niemal do bólu. Ogień miał duszę, miał jaźń, i choć z pewnością nie mógł myśleć w taki sposób, jak człowiek lub smok, musiał być w pewnym stopniu świadomy. Jak go inaczej wytłumaczyć?
Ale czy ogień w ogóle dało się jakkolwiek wytłumaczyć? Był zagadką prawdopodobnie jeszcze większą, niż Mgielne Ostrza i ich zapomniani stwórcy.
Zbliżali się. Pomimo swojego wieku, Vrarghr nadal wyglądał na mniej niż czterdzieści lat i słuch miał fenomenalny, nie musiał więc specjalnie się wysilać, by z aksamitnej ciemności korytarza wyłowić kilka niezgadzających się z wszechobecną ciszą szelestów. Lewa dłoń, zaciśnięta na rękojeści długiego miecza o przystosowanej do dwuręcznego chwytu rękojeści i oślepiająco białej głowni, zaczynała się pocić w czarnej skórzanej rękawicy. Świerzbiła delikatnie, przymuszając go, by ułożył ją w pozycji Przywołania, lecz wciąż się powstrzymywał. Nie zamierzał odkrywać wszystkich kart na samym początku. Należało zostawić sobie coś na koniec...
Odruchowo przejrzał się w klindze, w skąpym świetle błyskającej delikatnymi błękitnymi refleksami. Wzdrygnął się na myśl, że widział samego siebie pierwszy raz od tak dawna, że niemal zapomniał, jak wygląda. Tak często spoglądał w lustro, nie dostrzegając tego, co się w nim znajdowało...
Wciąż był szeroki w ramionach. Wciąż miał sylwetkę wojownika. Lecz w długich do ramion, niemal czarnych włosach widać już było ślady siwizny, a zarost strzygł krótko, w jego pozornej niechlujności usiłując ukryć pierwsze znaczące zmęczoną twarz bruzdy. Czy ten zmęczony, słaby człowiek, któremu już naprawdę niewiele brakowało do wieku średniego, mógł być nim? Czarnym Cieniem, największym wojownikiem wszech czasów, niezwyciężonym mistrzem miecza?
To trwało zdecydowanie zbyt długo.
Echa myśli setek na wpół szalonych Dzikich smoków kotłowały się w jego umyśle, częściowo odbierając jasność myślenia, lecz spychał je w głąb siebie, tam, gdzie przeważnie nie zwykł zaglądać, odczuwając irracjonalny lęk przed tym, co mógł odnaleźć.
To właśnie w tej czarnej, niezbadanej dziurze w otchłani umysłu czaił się strach. I rozprzestrzeniał się, jak trawiąca ciało choroba, sięgając coraz dalej.
Smoki z pewnością to wyczuwały. Denerwowały się, bełkotały coś nieskładnie, niecierpliwiły się, wyglądając upragnionego sygnału do walki. Niezwykle trudno było nad nimi w takich chwilach zapanować – ich potrzaskane na drobne fragmenty umysły nie działały zupełnie tak, jak w przypadku zdrowych osobników. Ale jak inaczej zmusić taką bestię do posłuszeństwa?
Kroki z każdą sekundą stawały się coraz wyraźniejsze. Łagodna, lekko jakby włochata ciemność powoli ustępowała, na jej tle formowały się rozlane atramentowe plamy. Człowiek? Smok? Nie. Dwóch ludzi ze smokami. Wielkie bestie poruszały się niemal bezszelestnie, lecz jeśli wiedziało się, na czym skupić wyćwiczony słuch, można było rozróżnić delikatne stukanie, z jakim szpony potężnych łap stykały się ze śliskim marmurem o złotym żyłkowaniu.
Vrarghr gładził powolnym ruchem rękojeść białego miecza, z całych sił powstrzymując rodzący się na samym dnie czarnego serca Dreszcz. Zarroth wtapiał się gdzieś w mrok za jego plecami, jak zwykle niemy, cichy, dziwnie odległy, jakby słyszany zza grubej ściany, idealny kłąb czarniejszej czerni w gęstej zupie absolutnej nocy. Zdawało się, że nawet nie oddycha, pozornie niezainteresowany niczym, co działo się wokół niego, lecz chaos w jego myślach sprawiał wrażenie bardziej uporządkowanego niż zazwyczaj. Ta cholerna bestia o umyśle niemal równie okaleczonym, jak reszta Dzikich, rozumiała znacznie więcej, niż chciała przyznać. I była o wiele bardziej nieobliczalna, niż Vrarghr sobie wmawiał. Po tym, jak roztrzaskał jej umysł...
Nie myśl o tym.
A więc szli po niego. Wysoki młodzieniec o włosach jak ze szczerego złota, dzierżący w dłoni miecz w czystym odcieniu błękitu, wysoka czarnowłosa elfka z ostrzem czerwonym jak najświeższa krew i dwa smoki.
Smoki...
Jeden z nich był większy, czerwony jak miecz kobiety, o łuskach lśniących jak przepiękny królewski płaszcz z doskonale oszlifowanych rubinów. Dobrze zbudowany samiec o złotych ślepiach i abstrakcyjnie gładkim pysku, co nakazywało przyporządkować go do podgatunku blisko spokrewnionego ze żmijami z Gholobaru, zamiast rogów miał długie czułki nad krótkimi, kolczastymi uszami, które drgały nieznacznie w takt dobywającego się z głębi piersi warkotu.
I ona. Na bogów, jakaż była piękna! Nieco mniejsza od swojego pobratymca smoczyca lekko szczerzyła kły, błyskające wilczą ostrością w półmroku. Podłużne łuski mieniły się obłędnym szaro-niebieskim kolorem, tak głębokie, tak wspaniałe, że aż niemal nierzeczywiste. Duże skrzydła składała z prawdziwym wdziękiem, nie dając po sobie poznać ni kropli strachu, czubek długiego ogona drgał niecierpliwie, a atletyczne ciało zdradzało ogromną siłę i szybkość. Stosunkowo krótkie, lecz mocne rogi, rząd kolców na linii żuchwy, długie szpikulce wyrastające wzdłuż całego kręgosłupa... Jak namalowana. Idealna.
Jak Jarrhönn...
Nie, o tym z pewnością nie będziesz myślał.
Zarroth nadal milczał.
Erghon Zdobywca, złotowłosy jeździec wspaniałej smoczycy, rozglądał się wokół z niepewnością, jakby miał nadzieję dostrzec cokolwiek poza linią oślepiających go świateł. Smoczyca – Scheira – dumnie kroczyła obok niego, pochylając łeb w gotowości do ataku. Węszyła z lekko przymrużonymi oczami, zapewne porozumiewając się ze swoim panem w myślach.
Przybyli. Zjawili się tutaj, by odebrać mu wszystko, co pozostało, a co i tak się nie liczyło, bo służyło tylko jednemu: aby zapomnieć.
Zapomnieć o kryształowych łuskach, śnieżnobiałych z delikatnym błękitnym nalotem, na których krew rozprysła się jak drogocenne paciorki, lśniące tysiącami tęczowych refleksów w ostrych promieniach słońca. By zapomnieć o poszarpanej błonie w połamanym potężnym skrzydle, o pustych, pozbawionych kropli życia ślepiach i potwornym, przyprawiającym o mdłości cierpieniu, które czuł równie dobrze, jak smok.
Zapomnieć, jak Jarrhönn o skórze jak obsypanej diamentami umierała mu w ramionach, skamląc i...
Dość!
Przyszli tutaj. Przyszli i stanęli nieopodal podwyższenia, czekając na...
Na co? Aż poda im dłoń na powitanie, zaprosi dalej, ugości? Na wszystkich bogów, na co oni czekali?
Dreszcz rozlał się falą ciekłego ognia w żyłach, wyostrzając zmysły. Z trudem zdołał go opanować.
– Zatem przyszliście mnie zabić – powiedział na głos, uśmiechając się krzywo. Przerwanie panującej ciszy miało w sobie coś niewłaściwego, nieprzyjemnie ostatecznego, nad czym jednak wolał dłużej się nie zastanawiać. Wykonał zapraszający gest. – A więc zaczynajmy!
Erghon skrzywił się, lecz od razu uniósł miecz i tarczę wyćwiczonym ruchem. Choć w oczach doświadczonego wojownika używanie tarczy do długiego miecza było pomysłem cokolwiek nietrafionym, musiał uczciwie przyznać, że młodzieniec miał zadatki na wojownika, co widać było w sposobie, w jaki trzymał broń, twardo opierał się na nogach i nie zdradzał po sobie zdenerwowania. Z pewnością był o wiele bardziej cierpliwy, niż on sam w jego wieku.
Elveere, ta irytująca elfka o magnetycznym fioletowym spojrzeniu, postąpiła krok naprzód i uniosła dłoń, szepcząc słowa skomplikowanego zaklęcia.
Vrarghr wprawdzie nie znał elfickiej magii w stopniu pozwalającym na jej wykorzystywanie, lecz umiał rozpoznać pierwszy atak. Dreszcz zapłonął jasno i zalał mu pole widzenia snopem fosforyzujących iskier. Rzucony niemal niedostrzegalnym gestem nóż rozdarł powietrze z potępieńczym wizgiem i trafił w cel, wbijając się w blade ciało kobiety niemal po rękojeść. Elfka krzyknęła i zatoczyła się, omal nie upadając – przed twardym lądowaniem na posadzce uratował ją czerwony smok, na którym wsparła się ciężko. Gad obnażył wielkie kły i syknął wyzywająco, z jego nozdrzy wydostało się kilka oślepiająco jasnych iskier.
– Niedoczekanie twoje, mała – wycedził Vrarghr, wstając powoli z tronu. Nie zdołał powstrzymać się od uśmiechu, czując w dłoni tak cudownie znajomy pełen ciężar miecza. Dreszcz malował skórę na plecach pasmami gęsiej skórki i śpiewał, zachęcając go do tańca. – Naprawdę przypuszczałaś, że zdołasz powalić mnie w ten sposób?
Szalone Dzikie smoki czekały, mrucząc coś, co dla postronnego słuchacza nie miało w sobie krzty sensu.
Scheira poruszyła się niespokojnie, przez co od razu skupił na niej wzrok. To bolało. Nie powinien zerkać w jej stronę, bo tak bardzo mu ją przypominała...
Była o wiele mniejsza, z pewnością nie dało się jeszcze dosiąść jej na karku, tuż za rogami, skąd jeździec miałby największe pole do manewru mieczem. Ponadto jej łuski były stosunkowo ciemne, nie białe, a ślepia złote, nie czerwone. Znał ją dobrze, w końcu większość swojego krótkiego życia spędziła w zamkowych murach, gdzie doglądał jej i pilnował, by wyrosła na silnego smoka. Przemawiał do niej, tłumaczył, uczył mówić...
I tyle razy nazywał Jej imieniem, że nie był już w stanie zliczyć...
Wbrew pozorom jej ucieczka nie sprawiła mu tak wiele bólu jak fakt, że w dorosłości tak bardzo przypominała Jarrhönn. Nie mógł na nią patrzeć. Nie mógł, bo...
Bogowie! Ten, kto nigdy nie stracił wyrwanego brutalnie kawałka duszy, nie zrozumie.
Zranienie elfki nie pozostało oczywiście bez echa, lecz czas ciągnął się w jego oczach jak gęsty klej, a sekundy przemieniały się w godziny, toczone jakimś niemal bolesnym wysiłkiem. Erghon jak w zwolnionym tempie uniósł miecz i tarczę, jakby zamierzał rzucić się w jego stronę, a Scheira złożyła się do skoku i ryknęła prowokacyjnie. W jej gardle zabłysnął zalążek jasnego strumienia ognia.
– Ty...! – wykrztusiła Elveere, lecz urwała wpół słowa, krzywiąc się z bólu. Zaklęła pod nosem, mocniej wspierając się na potężnym ciele czerwonego smoka. Zabawne, że do tej pory nie miał pojęcia, jakie imię nosiło to zwierzę.
Wszyscy zamarli, gdy plama ciemności za plecami szalonego króla drgnęła. Coś ciężkiego przesunęło się po drogocennej posadzce, zastukały ostre jak brzytwy szpony, w powietrze wzniósł się lekki zapach dymu.
Serce na moment podskoczyło Vrarghrowi do gardła – Jarrhönn, to ty...?
Oczywiście, że to nie była ona. Ona nie milczała.
– Uważam, że to bardzo nieuprzejme, że zaatakowaliście tak wczesnym rankiem – odezwał się na głos, zmuszając usta do lekkiego uśmiechu. Postarał się ukryć głęboko chwilowe zdezorientowanie, choć podobne momenty, gdy zapominał, w jakim miejscu i czasie się znajdował, zdarzały mu się coraz częściej i budziły duszny, lekko kwaśny niepokój. Oni jednak nie musieli o tym wiedzieć.
Na twarzy Erghona malowało się zdumienie, wytłumaczył więc szybko, nie czekając, aż sam zapyta:
– Ja zazwyczaj wstaję wcześnie, lecz obudziliście Zarrotha. Bywa rozdrażniony, gdy nie może się wyspać, a gdy bywa rozdrażniony, zdarza mu się pożerać ludzi.
Wstrząs malujący się na twarzy młodego jeźdźca był aż nadto wymowny. Chłopak rzeczywiście aż do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, że za tronem w ciemności leży ogromny smok.
Głęboka czerń matowych łusek faktycznie upodabniała go do gęstszej plamy ciemności, lecz on wciąż się tam znajdował. Słysząc własne imię, otworzył jedno z oczu i spojrzał na nieproszonych gości z pogardą, jaką tylko w swoich najgorszych chwilach potrafił wykrzesać – tęczówka w niebieskawym, niemal białym kolorze górskiego lodowca nawet nie drgnęła, aż świecąc na tle zupełnej ciemności. Ciemna szczelina źrenicy błyskała obłędem i czystym złem; w myślach Vrarghra zawirowała fala podszytych czerwonawą mgiełką wściekłości obrazów, nieubranych w konkretne słowa, których smok o złamanym umyśle nie potrafił formułować.
Scheira warknęła z prowokacją, a jej łuski na grzbiecie stanęły dęba, jak zjeżona sierść ogromnego wilka. Zarroth odpowiedział głębokim pomrukiem, zaraz doprowadzając o wiele mniejszą samicę do porządku. W jego nozdrzach zafalowało kilka płomieni lekko fioletowego ognia. Przymknął z powrotem świecące oko, lecz wciąż obserwował ich wąską na kilka cali szczeliną. Jego myśli szalały, mieszając się z bełkotem czekających na zewnątrz Dzikich.
– Nie przepada za wami – zauważył Vrarghr. – Ale właściwie to i tak nie lubi nikogo. Prawda, Zarroth?
Smok parsknął jak koń, wokół rozeszła się ostrzejsza woń dymu, kilka jasnopomarańczowych iskier rozprysło się na pozłacanym marmurze.
– Jakim cudem to wszystko ci się udaje?! – krzyknął Erghon, jego zaciśnięta na mieczu dłoń zadrżała ledwo zauważalnie. – Tyle lat, a tobie nadal nie omsknęła się noga?! Przecież to jest niemożliwe!
– Tylu wojowników – dołączyła wciąż krzywiąca się z bólu Elveere. – Tyle wojen... a ty nadal tutaj jesteś. Jak to możliwe? Jak to możliwe, że potrafisz pokonać nawet Mglistych? To nie powinno tak...
Parsknął niewymuszonym śmiechem, przerywając jej wpół słowa. Od niechcenia zaczął bawić się niemal świecącym w ciemności białym mieczem. Mieczem w kolorze albinotycznych łusek Jarrhönn.
– Obawiam się, że mam parę asów w rękawie – przyznał, gdy zdołał nieco się uspokoić. – Jednym z nich są czekające na zewnątrz Dzikie. Tak, pewien jestem, że powinienem wam o tym powiedzieć nieco wcześniej, ale sami chyba przyznacie, że nie było okazji. – Poprawił się na niewygodnym siedzeniu. – Wasze wojska właśnie dostają się do miasta. Główna brama upadła, obrona oddała teren aż do drugiego muru... i przez to właśnie stajecie się nieostrożni. Bo taki był plan. Bo czeka na was coś jeszcze. – Obrócił miecz w palcach, jakby był jedynie niewiele ważącą zapałką. Palce wciąż go niemal swędziały, by Przywołać tę drugą klingę... ale jeszcze nie przyszła na to pora. – Dzikie czekają na mój rozkaz. Jeśli się nie poddacie, spuszczę je ze smyczy. Być może są szalone, lecz zapewniam, że jeśli odpowiednio ukierunkować ich wściekłość, przemieniają się w bardzo skuteczną broń.
Doskonale wiedział, że wypuszczanie na atakujących Dzikich smoków było jedynie przedłużaniem własnej agonii, ale nie potrafił sobie odmówić tej przyjemności. Czarny Cień przecież nie odejdzie bez powiedzenia ostatniego słowa, czyż nie?
Prawda, Zarroth?
Smok milczał.
Prawda, Jarrhönn...?
– To nie ma znaczenia – wycedził Erghon. – Każdego można pokonać. Wystarczy tylko ruszyć głową.
Król wybuchnął ponurym śmiechem. Taki młody, taki odważny... Dzieciak nie miał z nim najmniejszych szans.
– Proszę, ruszaj – zachęcił. – Chętnie to zobaczę. Ciekaw jestem, na co takiego wpadniecie. Bo nie wiecie jeszcze wszystkiego.
– To nie będzie moja pierwsza walka – wycedził chłopak. – Od piętnastego roku życia wychowywałem się na wojownika. Walka jest całym moim życiem, a ta wojna i tak ma się ku końcowi. Wszyscy się od ciebie odwrócili, Vrarghrze Lemarrze. Prawda jest taka, że nas są tysiące, a ty masz tylko garstkę na wpół oszalałych Dzikich i Zarrotha, który zapewne niewiele przewyższa je intelektem. Zabiłem wielu twoich zwolenników, dlaczego więc nie ciebie?
Bo będę z tobą walczył, dzieciaku. Bo po tym, jak Jarrhönn wykrwawiła się w moich ramionach, nie mam zupełnie nic do stracenia. Nie mam żadnego słabego punktu. Nie mam nic, co mógłbyś mi odebrać...
– Jestem o wiele silniejszy, niż o mnie mówią, chłopcze – wycedził, nachylając się nieco w stronę młodego wojownika. – Nie wątpię w twoją siłę i sławę. Znam je. I to o wiele lepiej, niż ty znasz mnie. Już mówiłem: nie wiesz wszystkiego. I nie będziesz wiedział, dopóki sam się nie przekonasz.
Biały miecz niemal parzył go przez grube rękawice ze smoczej skóry. Dlaczego wciąż go miał? Tylko przypominał mu krystaliczną barwę łusek Jarrhönn. Przecież nawet go nie potrzebował, czyż nie? A jednak nie potrafił się go pozbyć. Wszyscy nadal sądzili, że to z tym mieczem szedł do każdej bitwy.
Poniekąd tak było. Lecz białe ostrze nie posmakowało krwi od naprawdę wielu lat.
Elveere jęknęła i osunęła się powoli na posadzkę, nie będąc w stanie dłużej ustać na nogach. Jej skóra niemal zlewała się z żyłkowanym na złoto marmurem, na którym spoczęła, zaciskając z bólu zęby. Przez krótką chwilę zrobiło mu się jej żal. Bogowie, to była pierwsza kobieta, którą kiedykolwiek skrzywdził. Czyż to nie ironiczne? Zasłynął jako okrutny, a na kobietę podniósł rękę w wieku niemal stu dwudziestu lat.
Gotów byłby przysiąc, że w głowie usłyszał suchy śmiech Jarrhönn.
Czasem nie rozumiem cię, mały człowieku – chichotała smoczyca. – A czy ty rozumiesz sam siebie?
Gdybym rozumiał, wszystko byłoby o wiele prostsze, moja piękna...
– A więc mówiłeś, że wiesz, po co tu jesteśmy. – Erghon ponownie skupił na sobie jego uwagę. – Rzucam ci wyzwanie, królu. Walcz ze mną! Tylko my dwaj. Tylko miecze. Bez smoków, bez magii. Chyba że twoja siła jest przesadzona, a ty sam jesteś jedynie zwykłym tchórzem, który ma odwagę jedynie wtedy, gdy może schować się za ogromnym smokiem?
Dreszcz ponownie się rozbudził, zagnieżdżając palącą, naglącą kulą gdzieś w przełyku. Palce zdrętwiały, o mało nie upuścił białego miecza Jarrhönn, by Przywołać Ostrze.
– Nie chciałbyś ze mną walczyć, chłopczyku – syknął, odruchowo szczerząc zęby.
Krew! Chciał zobaczyć, jak chłopak zdycha w męczarniach u jego stóp, krztusząc się własnymi flakami. Chciał znowu poczuć tę lekkość i euforię rozlewającą się orzeźwiającą falą we wszystkich członkach, gdy pozwalał własnemu ciału dostosować się do rytmu walki. Łaknął adrenaliny jak powietrza, a ukryte Ostrze śpiewało, błagając, by nareszcie je zmaterializował. Dreszcz zaczynał go dławić, zmuszając do działania.
Vrarghr od zawsze był przede wszystkim wojownikiem. Choć był również uzdolnionym magiem, to melodię stali rozumiał i śpiewał najlepiej. Była dla niego jak najlepszy narkotyk, jak łyk orzeźwiająco chłodnej wody podczas upalnego dnia, jak...
Zatańczysz ze mną? – warknęła w jego myślach Jarrhönn, oblizując z niecierpliwością ostre kły.
Nie pragnę niczego innego, piękna.
– Dowiedź tego – kontynuował Erghon, nie zdając sobie sprawy z tego, że naprawdę igrał właśnie z ogniem. – Zmierzmy się w uczciwej walce. Udowodnij, że to wszystko, co o tobie opowiadali, jest prawdą. Dlaczego miałbyś się mnie bać, skoro twierdzisz, że jesteś tak potężny? Dlaczego...
– Dość! – rozkazał. Musiał opanować Dreszcz, bo już naprawdę niewiele brakowało, by to wszystko skończyło się tragedią.
Tylko że... kto rzucił na niego ten nakaz? On sam? Bogowie...
Chciał tam być. Chciał zejść do tego zbyt pewnego siebie młodzieńca, chciał pokazać swój największy atut w pełnej okazałości, chciał pozwolić, by stal zaśpiewała i znowu pokryła się szkarłatem. Chciał znowu być wojownikiem, a nie królem.
Dobrze to pamiętał. Ciężar długiego miecza w dłoni, świst wiatru we włosach, zapierająca dech w piersi prędkość, poruszające się pod smoczą skórą mięśnie. Swąd spalenizny, gorąco tryskających ze smoczego pyska płomieni i potęga kipiącej w jego żyłach magii. Niczym nieposkromiona, dzika radość, z jaką przywoływał Ostrze i niemal pływał w powietrzu, absurdalnie lekki, beztroski, jakby nie obowiązywały go żadne prawa fizyki. Walkę traktował jak najpiękniejszą sztukę, jak doskonały, skomplikowany taniec, w którym każdy najdrobniejszy szczegół należało dopracować do perfekcji. W którą należało włożyć całe serce, całe swoje jestestwo...
Dreszcz był tuż obok. Wystarczyło jedynie spuścić go ze smyczy i ponownie pokazać, czemu zawdzięczał sobie przydomek Czarny Cień. On, Vrarghr Lemarr, nigdy nie miał sobie równych w tej sztuce.
A co ty byś na to powiedziała, Jarrhönn? Przyjęłabyś to wyzwanie?
Tylko że jej tam nie było. Jedynym, co odzywało się w jego myślach, było echo dawno zgasłej jaźni smoczycy, wspomnienie, któremu nie pozwalał odejść, wiedząc, że czarnej pustki, jakiej by po sobie pozostawiło, nie zasklepiłoby nic. Tego rodzaju ran nie dało się uleczyć. Dało się jedynie odwrócić od nich uwagę...
Nigdy nie chciał być królem. Chciał być wojownikiem i jedynym, czego pragnął, była walka z ukochanym smokiem u boku. Ale skoro tego nie mógł mieć...
– A więc stań naprzeciw mnie, dzieciaku! – krzyknął, zrywając się na równe nogi. – Dowiedz się, czego chcesz się dowiedzieć, i powiedz, czy nadal uważasz, że masz jakiekolwiek szanse!
Jednym susem pokonał stopnie podwyższenia i zakręcił młynka białym mieczem, obracając go w samych palcach. Erghon przyjął postawę do walki, unosząc swoją broń. Vrarghr wyćwiczonym okiem wojownika ocenił go w ciągu ułamka sekundy – wysoki, choć znacznie niższy od niego samego, wysportowany, faktycznie z szermierką nie miał do czynienia od wczoraj. Lecz używanie długiego miecza w parze z tarczą było kompletną głupotą. Miał dzięki temu przewagę zasięgu, lecz długa rękojeść i wyważenie broni zmieniały się w tym momencie w jej wadę, nie atut. Zyskiwał na obronie, wiele tracił w ofensywie. I z pewnością będzie znacznie wolniejszy.
Szalony król zasalutował mu białym mieczem... a następnie schował go do pochwy u prawego boku.
Erghon wyprostował się nieco, spoglądając na niego ponad krawędzią ciężkiej tarczy.
– Co ty wyczyniasz? – syknął, cofając się o krok. Spiął się zauważalnie, prawdopodobnie wyczekując momentu, aż przeciwnik wbrew prawu pojedynkowemu użyje na nim magii...
– Zdradzam ci tajemnicę. – Vrarghr uśmiechnął się szeroko, wkładając w ten grymas całą rozpalającą jego ciało euforię. – Doceń to, dzieciaku, bo naprawdę niewielu o tym wiedziało.
I wyciągnął lewą dłoń w bok w pozycji Przywołania.
Elveere krzyknęła, Scheira zawarczała, obnażając zębiska. Erghon zmartwiał, rozszerzając w strachu oczy.
Lekko zielonkawa mgła zawirowała wokół lewej dłoni i rozciągnęła się, a z jej oparów wyłoniło się potężne Mgielne Ostrze.
Miecz był o wiele większy od normalnego, pozornie jakby stworzony dla człowieka znacznie wyższego niż nawet Vrarghr. Prosty, pozbawiony ozdób prócz lekko falowanych krawędzi biegnącego wzdłuż ostrza zbrocza, pozornie zupełnie zwyczajny... lecz miał w sobie coś, co nie pozwalało odwrócić od niego wzroku. Mgielne Ostrza fascynowały i przerażały jednocześnie, nadal pomimo lat badań stanowiąc jedną z największych tajemnic znanego świata.
– Chcieliście wiedzieć, jak mi się to udaje – syknął Vrarghr, przyjmując pozycję z już w pełni ukształtowanym mieczem. Wciąż lśniło na nim kilka kropel zroszonej mgły, lecz było już całkowicie fizyczne i potwornie niebezpieczne. – Chcieliście wiedzieć, jak to możliwe, że wygrywam z Mglistymi Rycerzami? To całkiem proste. Jestem jednym z nich.
Nie docenił chłopaka. Erghon stosunkowo szybko ocknął się z szoku i skoczył do ataku z okrzykiem, wznosząc swój niebieski miecz jeźdźca. Dziw, że nie odrzucił tarczy – Mgielne Ostrza z równą łatwością przecinały wszystko: metal, drewno, skórę i tkanki, kości, nawet kamień. Jedynie miecze jeźdźców mogły stawić im opór, choć i tak nie na długo.
Scheira ryknęła i w tym samym momencie runęła naprzód, rzucając się na czającego w ciemności Zarrotha. Czerwony samiec posłał swojej rannej pani ostatnie niepewne spojrzenie i ruszył za samicą, rozkładając czerwone skrzydła. Zarroth ryknął ogłuszająco, błysnęły śmiercionośne płomienie. Smoczyca zwinnie umknęła przed ciosem wielkiej łapy i skoczyła olbrzymowi do gardła, podczas gdy czerwony wskoczył mu na grzbiet i złapał zębiskami u podstawy czaszki, między długimi kolcami wyrastającymi z kręgów. Czarny smok jeszcze raz ryknął, ponownie plunął falą ognia, trafiając Scheirę w bok tak, że aż zakwiczała z bólu, i zrzucił z siebie intruza. Czerwony uderzył w przeciwległą ścianę, burząc kilka ozdobnych kolumn; kości jego prawego skrzydła popękały z odgłosem miażdżonych suchych gałązek. Elfka krzyknęła.
Vrarghr bez specjalnego wysiłku uskoczył przed ciosem Erghona i kopnął w jego tarczę, posyłając o wiele od niego drobniejszego chłopaka na ziemię. Pozwolił, by Dreszcz objął go w pełne posiadanie. Roześmiał się głośno, gdy jego mięśnie wypełniła ożywcza energia. Nareszcie!
Pozwolił, by dzieciak wstał, bawiąc się Mgielnym Ostrzem. Gdy blondyn ponownie zaatakował, bez większego wysiłku związał klingę jego miecza i zakleszczył o prosty jelec własnej broni. Wykręcił rękę w nadgarstku, wyrywając broń z dłoni chłopaka. Tamten odskoczył, przeklinając ze wściekłością. Ledwo umknął przed ciosem, który zabiłby go na miejscu.
Pozwolił, by podniósł broń, wycofując się na kilka kroków. Gdy dzieciak ponownie zaatakował, wykonał niedbała zasłonę i uderzył go głowicą Ostrza w twarz. To nie była walka, tylko pieprzona egzekucja!
Elveere o włos umknęła przed padającą Scheirą, w ostatniej chwili przetaczając się na bok. Krwawiła obficie, lecz jakimś cudem zdołała powstać, podbierając się o jedną z lamp na wysokich stojakach. Dobyła własnego czerwonego miecza i zważyła go w dłoniach z powątpiewającą miną. Gołym okiem widać było, że może mieć naprawdę duże problemy podczas używania go. Vrarghr szczerze wątpił, by ostatecznie zdołała zrobić z broni jakikolwiek użytek, nie robiąc większej krzywdy samej sobie.
Chwilę nieuwagi przypłacił atakiem ze strony Erghona. Młody wojownik pchnął go tarczą, blokując lewą rękę z mieczem, i ciął z szerokiego zamachu, celując w gardło, lecz król, wykorzystując, że był od przeciwnika prawdopodobnie dwukrotnie cięższy, naparł na niego całym swoim ciałem. Erghon zachwiał się, uskoczył w bok, mając nadzieję, że przeciwnik przewróci się pod wpływem własnego impetu, lecz Czarny Cień okręcił się tanecznym ruchem i uderzył tak szybko, że dzieciak niemal tego nie zarejestrował. Obronił się odrobinę rozpaczliwie i zaklął ze strachu i frustracji, gdy z niebieskiego miecza posypał się snop jasnych iskier i ostrze pękło wpół.
No właśnie. Miecze jeźdźców są odporne na Mgielne Ostrza... ale do czasu.
Pchnął Ostrzem, chcąc jak najszybciej to zakończyć, lecz okazało się, że Erghon ma również sztylet. W akcie desperacji zanurkował pod wielkim mieczem i ciął szalonego króla w bok. Rana była płytka, lecz cholernie bolesna – krótki nóż ześlizgnął się po żebrach, pod powiekami rozbłysło tysiąc słońc, a Dreszcz przyoblekł widziany obraz w czerwień.
Zarroth zawarczał wściekle, gdy Scheira i czerwony z połamanym skrzydłem zdołały własnym ciężarem przycisnąć mu łeb do posadzki. Poruszył się, zawadzając kolcami grzbietowymi o jedną z kolumn, i parsknął kaskadą iskier, gdy kamienna konstrukcja zwaliła mu się na ogon. Spróbował zrzucić jednego z wbijających mu szpony pod łuski smoków, lecz w sali tronowej, nawet jeśli była przystosowana do obecności ogromnych zwierząt, miał zbyt mało miejsca, by szybko się obrócić. Tak zwinny i niezwyciężony w powietrzu, w zamkniętej przestrzeni zamieniał się w stworzenie stosunkowo niezdarne.
Jarrhönn nigdy nie dałaby się tak złapać.
Vrarghr uderzył Erghona prawą pięścią w twarz. Dzieciak przewrócił się i zaklął, przygnieciony ciężkim butem do posadzki. Rana na żebrach krwawiła znacznie poważniej, niż początkowo się spodziewał, lecz tej walki nie dało się już schrzanić. Młody jeździec aż jęknął, gdy lśniący sztych Mgielnego Ostrza wyrósł mu centralnie przed oczami. Przełknął głośno ślinę, gdy ostra klinga powoli przesunęła się na jego odsłonięte gardło i dotknęła delikatnej skóry, znacząc ją szkarłatną kroplą krwi, jak lśniącym w półmroku koralikiem.
– Pamiętaj, dzieciaku, że jeśli wydaje ci się, że zdołasz czemuś z taką łatwością podołać, prawdopodobnie nie znasz go zbyt dobrze – syknął, szczerząc zęby. – Teraz zaś powinieneś umrzeć.
Już miał naprzeć na Ostrze...
Dopóki nie poczuł bólu. Czy może raczej Bólu, zalewającego go jak spieniona fala czerwonego od przelanej krwi morza.
To nie był jego Ból. To nie była ta rana w boku, to nie była żadna z uszkodzonych myśli Dzikich o pokruszonych umysłach, to nie było cierpienie spowodowane nagłym atakiem od tyłu, którego poniekąd wciąż się spodziewał. Ten ogień nie płynął od niego. Fala płynnego, nieskończonego Bólu zalśniła w pustce dosłownie znikąd, zagnieździła się gdzieś w okolicy prawego oka i zatruła go całego, zwalając z nóg. Padł na kolana, odruchowo rozluźniając chwyt na Mgielnym Ostrzu. Miecz rozpłynął się w białej chmurze wilgotnego oparu i zniknął, nie pozostawiając po sobie nawet śladu. Co się...?
Zarroth?
Lodowate zimno zablokowało mu oddech i sparaliżowało wszystkie członki. Powietrze przez chwilę wydało się zbyt gęste na to, by wciągnąć je w płuca.
Zarroth! – ryknął w myślach, słysząc za sobą rozpaczliwy skowyt ogromnego smoka. Odwrócił się powoli, jakby nagle połowa jego ciała zmieniła się w szkło, które mógłby roztrzaskać jednym nieuważnym ruchem. Nie ufał własnym mięśniom.
Czarny smok wyrwał się Scheirze i czerwonemu i szarpnął rozpaczliwie łbem, uderzając długimi, zakrzywionymi rogami w jedną z misternie rzeźbionych ścian. Czerwony miecz Elveere sterczał mu z prawego oka jak drobna drzazga, rozlewając niewyobrażalne cierpienie po całym gigantycznym ciele. Chciał od niego uciec, odsunąć się, spróbował stanąć dęba, lecz nic z tego – czego nie zrobił, Ból nadal tam był, wszechogarniający, obezwładniający i tak natarczywy, że nie dało się skupić na niczym prócz niego. Rozsiał wokół fontannę niemal czarnej krwi, wijącej się jak targana wiatrem wstążka. Elfka z pewnym wysiłkiem wdrapała się na grzbiet swojego czerwonego smoka i nakazała mu doskoczyć do rannego, złapała za rękojeść miecza i szarpnięciem wydostała go z rany. Drobniejszy smok z ledwością umknął przed ciosem rogami, lecz Zarroth był tak zaabsorbowany raną, że pewnie wyprowadził atak zupełnie przypadkowo. Zakwiczał przerażająco, nie zauważając zbliżającej się Scheiry, już otwierającej paszczę, by spróbować zmiażdżyć mu krtań...
Jarrhönn!
– Nie! – ryknął Vrarghr głosem tak żałosnym, że z ledwością siebie rozpoznał. – Nie, zostawcie go! Bogowie, zostawcie go!
Elveere wstrzymała czerwonego, który niecierpliwie zadrobił w miejscu i wraz z nią obejrzał się w jego stronę. Podnoszący się z posadzki Erghon na krótką chwilę zapomniał nawet o sięgnięciu po upuszczony sztylet.
Zarroth wył, wijąc się pod Scheirą. Każdy wiedział, że oczy są najsilniej unerwioną i ukrwioną częścią smoczego ciała, a taki cios nie tylko pozbawił go wzroku, ale również mógł zabić. O tak, z pewnością mógł zabić... Najlepszym dowodem na to był fakt, że Vrarghr nie znał do tej pory zupełnie nikogo, kto kiedykolwiek widziałby jednookiego smoka.
– Co się...? – Erghon urwał wpół słowa, gdy król zwrócił się w jego stronę.
– Proszę, oto jestem! – krzyknął, rozkładając ramiona w zapraszającym geście. Nawet nie zauważył, w którym momencie po twarzy zaczęły mu spływać łzy. – Weźcie mnie! Słyszycie?! Poddaję się! Tylko zostawcie Zarrotha! Nie znowu...! – Głos mu się załamał.
Jarrhönn umierająca mu w ramionach. Jaskrawa krew wypływająca z brutalnie rozszarpanego gardła, irracjonalnie piękna na marznącym śniegu barwy jej łusek. Ciche skomlenie, z jakim kłóciła się z zamykającymi ślepiami. Rozszarpana błona połamanego skrzydła, cieknąca z pyska czerwień i ten potworny ból...
A następnie pustka. Czarna, lepka pustka w umyśle w miejscu, w którym zawsze coś było. Coś, bez czego nie dało się przecież żyć. Coś, co było oczywiste, jak oddech, jak bicie własnego serca, jak świadomość własnych członków. Pustka, której nie dało się wytrzymać, tak osaczająca, tak przytłaczająca była. Tak niemożliwa do pojęcia...
Nie! Tylko nie kolejny raz...! Wszystko, tylko nie to!
– Elveere? – Erghon pomógł zejść ze smoczego grzbietu elfce, która podprowadziła wierzchowca obok nich. Pokryty posoką miecz ślizgał jej się w rękach, lecz nie było żadnych wątpliwości, że pomimo własnych ran nadal była w stanie zrobić z niego użytek.
– Musimy go zabić – syknęła ze złością w fioletowych oczach. – To tylko blef! On nie może...
– Nie zabijajcie go! – Czarny Cień wszedł jej w słowo. – Proszę, macie tu wszystko, czego chcieliście. Odejdę, słyszycie? Czego pragniecie więcej? Odejdę i już nigdy więcej mnie nie zobaczycie. Tylko nie zabijajcie go. Śmierć jednego smoka już przeżyłem, jeśli kolejny... – Niemal zadławił się własnymi słowami. – Czy wy macie pojęcie, co to znaczy, stracić smoka? Co to znaczy wyrwać wam fragment własnego jestestwa? Czy wy macie pojęcie...? – Rozpłakał się jak małe dziecko. – Błagam, nie każcie mi przeżywać tego drugi raz!
– Miejmy to z głowy, El – westchnął Erghon, przymykając na moment oczy. Widać było, że również nie podobało mu się, że musi to zrobić.
Scheira drgnęła. Jej mięśnie poruszyły się, wystrzeliła jak niebieska błyskawica...
Vrarghr poderwał się na równe nogi. Biały miecz – miecz Jarrhönn – świsnął w powietrzu i ciął chłopaka w ramię, łamiąc mu obojczyk. Staranował barkiem rzucającą się na niego zakrwawioną Elveere i rzucił się w stronę czarnego smoka, szarpiącego się z Scheirą. Krzyknął, gdy coś uderzyło go w prawe kolano. To było jak uderzenie pieprzonego młota – noga ugięła się pod nim, zupełnie pozbawiona czucia, i runął na twardy marmur, omal nie upuszczając drogocennej broni. W ostatniej chwili zdołał się przetoczyć, zanim obce Mgielne Ostrze rozpłatało go na pół.
Ighor. Wysoki, zupełnie łysy mężczyzna – osobisty strażnik Erghona – zamachnął się kolejny raz z determinacją w oczach. Vrarghr spróbował się przed nim osłonić, lecz potworny ból płynący ze strony Zarrotha odbierał mu jasność myślenia. Białe ostrze jeźdźca zetknęło się z Mgielnym, posypały się iskry.
Zarroth znowu zaryczał, Ból rozbłysnął, a Mgielne Ostrze szybkie jak mgnienie pofrunęło w stronę jego twarzy. Nie rozpłatało mu głowy na pół prawdopodobnie jedynie dzięki temu, że posadzka zadrżała, gdy czarny olbrzym przeskoczył nad podestem z tronem, rzucając się na człowieka w czerni. Ognisty Ból zwielokrotnił się niemal nie do wytrzymania, prawa połowa twarzy zdrętwiała, chłodna ciecz spłynęła za kołnierz koszuli.
Vrarghr w ostatniej chwili chwycił się ostrych kolców, wyrastających z policzków wielkiego smoka, i dźwignął mu się na kark. Ogromna bestia rzuciła się w stronę ginących w mroku wrót, które prowadziły na wielki taras widokowy i umożliwiały wydostanie się na zewnątrz smokom nie mieszczącym się już w korytarzach. Do światła, do nieba, do wolności...
Zarroth przez jedną potworną chwilę zachwiał się w powietrzu, przechylając na prawe skrzydło, lecz jakimś cudem zdołał ustabilizować lot. Oszalały z Bólu, rozsiewając wokół krople krwi wielkości kurzych jaj, zaryczał głośno, wkładając w to całe swoje cierpienie i całe przepełniające go szaleństwo, a następnie pozwolił, by porwał go sprzyjający podmuch wiatru.
***
Lot mógł trwać zarówno kilka sekund, jak i dni. Vrarghr nie zauważył nawet momentu, w którym pozostawili bitewny zgiełk daleko za sobą, a wyniszczone pole walki zastąpiły rozległe niziny, upstrzone soczyście zielonymi, idealnie okrągłymi pagórkami jak pryszczami. Dzikie odprowadzały ich przez jakiś czas, zdezorientowanie zerwaniem więzi, która w pewnym momencie musiała mu się wyrwać, lecz zawróciły już dawno temu. Nie miał pojęcia, co mogło się z nimi dalej stać. Być może wróciły do walki, by nękać zwycięzców, dopóki nie zostaną wybite.
Słońce chyliło się ku zachodowi, błyskając na samej krawędzi horyzontu plamą barwy świeżej rdzy, podkreślającej zarys ledwo widocznych gdzieś hen, daleko gór, sprawiających wrażenie uformowanych z gęstej mgły, jak rodzące się w zwolnionym tempie Mgielne Ostrze. Oddech rannego Zarrotha stawał się coraz cięższy w miarę, jak ogromny smok tracił siły.
Czarny Cień sam był tak słaby, że chwilami świadomość zupełnie wymykała mu się ze zdrętwiałych palców, choć starał się przytrzymywać ją z całych sił. Jedynym, co było dla niego pewne, był wciąż pewny pomimo wszelkich przeciwności chwyt na rękojeści białego jak wyrzucone na brzeg morza kości miecza Jarrhönn i miarowe bicie ogromnego smoczego serca, targanego spazmami niewyobrażalnego cierpienia...
Serca nagle tak drogiego, choć pewien był, że już nigdy się takim dla niego nie stanie. Jak to możliwe?
Czarny potwór z wysiłkiem wylądował na szczycie najbliższego wzniesienia. Zachwiał się w ostatnim momencie i przewrócił ciężko na prawy bok, zrzucając jeźdźca ze swojego karku. Vrarghr z wielkim wysiłkiem podniósł się na nogi – czy raczej nogę, bo prawa, prawdopodobnie strzaskana w kolanie, za nic nie chciała go słuchać. Spróbował zmusić magię, by zajęła się leczeniem ran, lecz nigdy nie dysponował tego rodzaju mocą. Leczniczych zaklęć nie dało się nauczyć – do tego należało mieć wrodzony potencjał, którego jemu bogowie pożałowali. Poczuł szarpiące wnętrznościami mdłości, gdy tylko spróbował nakłonić własną moc do posłuszeństwa i zmusić, by zajęła się czymś, czego nie potrafiła dokonać. Wsparł się o zakrwawiony smoczy nos, usiłując zachować równowagę pomimo zawrotów głowy. Szlag, stracił o wiele więcej krwi, niż się spodziewał, że jest to możliwe z pozornie tak niegroźnej rany, jak ta na boku. Być może rzeczywiście była poważniejsza, a on, karmiąc się adrenaliną, nie poświęcił jej odpowiedniej uwagi.
A więc byli... gdzieś. Zupełnie sami. On i Zarroth...
On i prawdopodobnie śmiertelnie ranny smok o złamanym umyśle. Smok, którego siłą zmusił do posłuszeństwa, pragnąc jego obecnością zasklepić ziejącą ranę w sercu, jaką pozostawiła po sobie Jarrhönn... choć wiedział doskonale, że to będzie niemożliwe. Nie dało się zastąpić martwego smoka innym.
Prawda?
Nie był dla niego dobrym panem. Jak mógłby być, skoro na każdym kroku przyrównywał go do martwej smoczycy i wytykał, jaki jest niedoskonały?
A czy był?
Dopiero widząc go z ziejącą czerwienią raną w miejscu prawego oka i świadomością, że prawdopodobnie to ostatnie chwile jego życia, uświadomił sobie, że Zarroth jest w jego sercu. Nie zasklepił wprawdzie tej ropiejącej dziury, jaką pozostawiła po sobie Jarrhönn, lecz uwił sobie nieopodal własne gniazdo. Równie wielkie i równie znaczące jak to, które zajmowała jego poprzedniczka. Jaka szkoda, że musiało dojść do czegoś takiego, by skretyniały do reszty Czarny Cień mógł sobie to uświadomić. By zdołał dostrzec, jak długo ignorował smoka i traktował jak bezrozumnego sługę, nie zauważając lub nie chcąc zauważać, jak wielkie szczęście go spotkało, gdy zdołał utworzyć z nim więź. A przecież naprawdę ciężko było połączyć się z Dzikim.
Zarroth był naprawdę ogromny, o idealnie proporcjonalnym ciele zdradzającym wielką siłę. Lekko zakrzywione, poprzecznie prążkowane rogi mieniły się głęboką barwą zakurzonego ołowiu, idealnie komponując się z matowymi łuskami w kształcie klinów. Kolce jeżyły się na krawędzi żuchwy, na policzkach, wzdłuż całego kręgosłupa, na łokciach, każda najdrobniejsza łuska nimi kiełkowała, tworząc wrażenie, jakby porastał krótką, wiecznie zjeżoną sierścią, a długi, smukły pysk zdradzał szlachetne korzenie prawdziwego Dzikiego. Zarroth był idealny. Doskonały, przepiękny... najważniejszy.
I właśnie umierał przez niego, przeżywszy niemal sto lat w poczuciu odrzucenia, złości i rozczarowania, rozdzierany na kawałki przez własną nieposkromioną wściekłość... którą doświadczony jeździec, jakim był Vrarghr, powinien zdławić i ukierunkować. Umierał z umysłem rozbitym jak kryształowy wazon, nie będąc w stanie nawet opisać tego, jak bardzo cierpiał.
– Przecież to chore – jęknął Vrarghr, zdejmując skórzaną rękawicę i dotykając smoczego nosa gołą dłonią. Pogładził go delikatnie, pieszczotliwie, rozkoszując się szorstką fakturą łusek. Nie wykonał takiego gestu ani razu, odkąd musiał porzucić pozbawione życia ciało Jarrhönn. – Co ja ci zrobiłem, olbrzymie?
Lewe oko otworzyło się, błyskając lodowatym błękitem. Smocze myśli zakotłowały się, podszyte mgiełką dezorientacji, lecz Vrarghr nie potrafił odczytać z nich, co takiego zwierzę naprawdę czuło.
– Zabiłem cię – ciągnął, nie potrafiąc już powstrzymać cisnących się na usta słów. Gdy już raz pozwolił wypłynąć na wierzch tym wszystkich pokręconym myślom, które tłamsił w sobie przez tyle lat, okazało się, że nie zna sposobu, aby je uporządkować. – Zniszczyłem cię w najokrutniejszy możliwy sposób i zabijałem kawałek po kawałku przez wszystkie te lata. Zabijałem cię, bo... – Głos mu się załamał, jak wcześniej w sali tronowej, lecz nie przejmował się własną słabością. Nie, gdy fragment jego duszy umierał. – Zabijałem cię, by nie musieć zabijać siebie i tego, co kochałem. A okazuje się, że kochałem jedynie złudzenie. Wspomnienie, które nie miało prawa ponownie zaistnieć.
Smok wciąż go obserwował, nie będąc w stanie się ruszyć. Ale czy to było ważne? Czy on w ogóle był w stanie do zrozumienia czegoś tak skomplikowanego? Jego umysłowi po tym, co mu zrobił, znacznie bliżej było do złamanych Dzikich, niż zwykłego rycerskiego wierzchowca. Bogowie, przecież był tak naprawdę jedynie złamanym Dzikim! Prawdopodobnie miał nigdy nie nauczyć się mówić, co najwyżej bełkotać bez sensu, jak one.
– Gdybym mógł to wszystko cofnąć... – Opadł na soczystą trawę, nie będąc w stanie dłużej utrzymać się w pionie. Pociemniało mu w oczach, czarną koszulę miał całkowicie przemoczoną własną krwią. Przygarnął do siebie ogromny smoczy łeb i wtulił się w niego jak wtedy, przed dziesiątkami lat wtulał się w umierającą Jarrhönn. – Na co było mi to wszystko? Przecież nigdy nawet nie pragnąłem tej pieprzonej władzy. Pragnąłem Jarrhönn. Pragnąłem czegoś, co załata dziurę w umyśle, którą po sobie zostawiła. I zamiast podziękować losowi, gdy spotkałem ciebie, jak byłeś pisklakiem, i skupić się na budowaniu porządnej więzi, ja zacząłem bawić się w herosa. W krwi innych widziałem najlepszy środek przeciwbólowy dla siebie samego. Idiotyzm. – Zmęczonym gestem odgarnął z czoła kosmyk przepoconych włosów, poruszony gorącym oddechem smoka. Przylgnął pokaleczoną twarzą do czarnych łusek, przymykając oczy. – Nie doceniłem ciebie. Nigdy nie doceniałem. Nienawidziłem cię, bo nie byłeś nią.
Czym była ta cholerna wilgoć w okolicach oczu, która tak mocno szczypała w rozciętą Mgielnym Ostrzem skórę? Gładził smoka po kolczastych łuskach, nie potrafiąc pogodzić się z tym, jak coraz mniej życia dostrzegał w jasnym oku z rozszerzoną bólem źrenicą.
– Nie mogę cię stracić – szepnął, gdy kolejny raz poczuł mdłości na myśl o tej przerażającej pustce w głowie. O tej ciszy, aksamitnej i pozornie nieskończonej... – Nie znowu... Słyszysz? Bogowie, gdybyś chociaż potrafił mówić...
Kto powiedział, że nie potrafię?
Wzdrygnął się i wyprostował jak struna. Mało brakowało, by się przewrócił, nieopatrznie przenosząc ciężar ciała na ranną nogę.
Głos był dziwny, odległy, okraszony otoczką głuchego echa, jak słyszalny z bardzo daleka, a słowa rozbrzmiewały powoli, jakby cedzone z wysiłkiem. Ale był! W szoku obserwował, jak Zarroth wyrywa się z jego uścisku i unosi ciężki łeb na drżącej z wysiłku długiej szyi. Spojrzał na niego z góry, nie przejmując się tym, że kilka wielkich kropli krwi rozprysnęło się poniżej, znacząc soczystą zieleń trawy trwałą skazą.
– I ty przez te wszystkie lata...?! – wykrztusił.
Przez wszystkie. – Smok prychnął, uwalniając z nozdrzy kilka płomieni jasnego ognia. – Nieistotne. Nieważne. – Ponownie słowa zastąpiły chaotyczne obrazy, z których nie dało się wyczytać niczego konkretnego.
Vrarghr milczał przez dłuższą chwilę, obserwując dumny kształt smoka. Wyglądał jak ostry, kolczasty cień na tle pogodnego zachodu słońca. Jak coś niewłaściwego, plama mroku przebijająca się do widzialnego świata z równoległego wymiaru. Dawno nie czuł się tak mały i słaby, gdy na niego spoglądał.
– I co teraz? – spytał powoli. Wyciągnął dłoń, jak na ćwiczeniach z wykorzystywania magii, na które uczęszczał jeszcze jako dzieciak, i kolejny raz zmusił nieodpowiednią moc, by pomogła w leczeniu obrażeń. Jedynym, co osiągnął, było częściowe zatamowanie krwotoku. Potworny ból pozostał.
Zarroth wpatrywał się w horyzont. Mężczyzna powoli tracił już nadzieję, że ponownie się odezwie, gdy spytał z prostotą:
Przed siebie?
– To znaczy? – zniecierpliwił się, bezradnie rozkładając ramiona. – Dasz radę w tym stanie gdziekolwiek dolecieć? I wiesz, co znajduje się za tymi górami? Nie możemy tak po prostu...
A co innego możemy? – Lodowate spojrzenie utkwiło w jeźdźcu, ból na chwilę przyćmiła złość. – Będą szukać. Możemy uciec. Przed siebie. Tam nie pójdą.
Powoli skinął głową, rozważając proste zdania. Był tak zmęczony, że czuł, jakby smok mówił do niego w obcym języku.
– I co będziemy tam robić? – spytał jedynie dla zasady, tak naprawdę już podjąwszy decyzję. – Obaj jesteśmy ranni. Możliwe, że tego nie przeżyjemy. Ba, możliwe! My na pewno tego nie przeżyjemy.
Będziemy żyć. – Zarroth wyszczerzył wilcze kły, otrząsając drżące ogromne skrzydła z rozmiękłej ziemi, w której lądował. Bynajmniej nie sprawiał wrażenia takiego, który zdoła ponownie wzbić się w powietrze, lecz wszystko wskazywało na to, że zamierzał spróbować to zrobić. – Będziemy żyć na złość wrogom.
I zaryczał, wznosząc łeb ku krwawiącemu rdzą niebu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz