niedziela, 25 kwietnia 2021

Prolog

 

Zamek ze wszystkiego najmocniej przypominał zdobną katedrę, utkaną ze snu olbrzyma.

I był żywy. Czuł, myślał, oceniał, obserwował... Może niekoniecznie w taki sposób, do jakiego nawykli ludzie i smoki, lecz z pewnością miał w sobie ten okruch jaźni, czegoś niemożliwego do określenia za pomocą żadnego z istniejących języków, coś, co wykraczało poza charakterystyczną aurę, jakiej doświadczyć można było w nawet najstarszych budowlach.

Tak, był żywy... I tak stary, że pewnie jeszcze w czasach Wiecznej Cienionocy nazywano go przedwiecznym.

Układ obłędnie zdobnych pomieszczeń nie pozwalał na to, by Kriggs von Eckhardt potrafił z całą pewnością odgadnąć ich przeznaczenie. Choć zachowały się w doskonałym stanie, ewidentnie nie zostały stworzone dla ludzi. Lub po prostu budowla nie była zamkiem, a czymś innego przeznaczenia. Może...

Więzieniem? Labiryntem, w którego sercu czaiło się bliżej nieokreślone coś?

Wolne żarty.

Korytarze i ociekające bogactwem sale były tak ogromne, że nawet smok wielkości Zarrotha mieścił się w nich zupełnie swobodnie. Ogromny gad poruszał się krok za krokiem za generałem, stukając pazurami o kryształowo-marmurową posadzkę. Jego chaotyczne myśli szalały, końcówka długiego, kolczastego ogona drgała jak u złego kota, nozdrza poruszały się w szybkim tempie, wypuszczając co jakiś czas snopy jaskrawopomarańczowych iskier, gasnących szybko w zapierającym dech w piersi mrozie.

Było diabelnie zimno. Kriggs widział doskonale unoszącą się z jego ust parę, czuł formujące się na zaroście sople. Magia Ognia, jak zwykle dzika i nieposłuszna, zdawała się zupełnie nie działać w tym zapomnianym przez wszystkich bogów miejscu. Nerwowo przebierał grabiejącymi palcami po rękojeści długiego Mgielnego Ostrza, bojąc się je Odesłać.

Było cicho. Było spokojnie. Niemal złudnie bezpiecznie, przez co można paskudnie stracić czujność.

Ściany i krzyżowo-żebrowe sklepienie ociekały złotem. Kaskady lekko przydymionego z upływu lat kruszcu spływały aż do posadzki, formując się w figury ziejących ogniem smoków, roślin, których nie widziano od tysięcy lat, i abstrakcyjnych wzorów, jakich ludzki umysł nie był w stanie pojąć. Były tak doskonałe, tak wiernie oddane, że wciąż miało się poczucie dostrzeżonego kątem oka ruchu, od którego ciarki biegały po plecach.

A poza tym wszystko było pokryte... lodem?

Kriggs nie miał pojęcia, co to takiego. Kryształ? Lód? W tej temperaturze ciężko było znaleźć różnicę, a wolał nie dotykać niczego gołymi dłońmi. Grunt, że dosłownie wszystko, każdy najdrobniejszy element mijanych mebli i zdobień pokrywała gruba na około centymetr warstwa czegoś, co wyglądało jak idealnie przezroczyste szkło.

Mężczyzna zatrzymał się na dłuższą chwilę, dotarłszy do drewnianych wrót tak ogromnych, że zapewne nawet Zarroth miałby problem, by ruszyć je z miejsca. Zupełnie odruchowo powiódł palcem po warstwie przejrzystego kruszcu...

Spokój. Cisza. Melancholia...

Tysiące nienależących do niego myśli zalało go spienioną falą, na moment zupełnie wytrącając z równowagi. Wstrzymał oddech, mocno zaciskając palce na Ostrzu, jakby to właśnie ono było jego ostatnią gwarancją bezpieczeństwa, jego podporą w wypadku, gdyby się zachwiał i padł...

Zabawne, że gdy tylko te myśli zaświtały mu w głowie, zaraz przed oczami pojawił się obraz zupełnie innego miecza. Również długiego, lecz białego jak księżycowe światło. Miecza, który znał tak dobrze...

Szlag.

Coś jednak było inaczej. Pierwszy raz myśl ta nie niosła ze sobą smutku, lecz...

Co to było, na bogów?

Nie wiedział. I nie chciał wiedzieć. Grunt, że nagle poczuł się tak, jakby z tym miejscem coś go łączyło. Jakaś wspólna tajemnica, coś wielkiego i nieskończonego, jak zwieszający się nad ludzkimi głowami Wszechświat.

Na ogromnych wrotach jakby znikąd pojawił się lśniący złotem napis. Kriggs z niejakim trudem odszyfrował starożytne litery i zmartwiał, gdy dotarło do niego, co takiego ma przed sobą...


Jesteśmy tak zmęczeni

Obserwowaniem, jak świat gaśnie

Czas rezygnacji

Tak wysoko, w katedralnych wieżach na krańcu horyzontu


To były słowa z Księgi Cienionocy. Słowa, które znał każdy, nawet najmniejsze dziecko, nawet najwięksi religijni heretycy, nawet niewierzący, nawet dzikie plemiona z Gholobaru i Creonii.

Słowa...

Słowa, które według niejasnych legend pojawiały się za każdym razem w niezmienionej formie, gdy świat miała nawiedzić Cienionoc.

Na bogów... – Kriggs nie zdołał się powstrzymać od wypowiedzenia tego na głos, choć w dusznej, kłębiastej ciszy zabrzmiało to niewłaściwie. – Zarroth, czy tylko mnie się to nie podoba?

Ogromny czarny smok parsknął, spomiędzy jego wyszczerzonych wilczych kłów wydostało się kilka jasnofioletowych płomieni, błyskawicznie zamierających we wszechobecnym mrozie.

Niewłaściwe – mruknął. – Groźne...

Otwórz te drzwi – rozkazał generał, cofając się na kilka kroków. Mgielne Ostrze zalśniło, jak srebrzysta blizna na skórze rzeczywistości.

Smok obejrzał się na niego z obawą, w jego jedynym oku błysnęła nietypowa niepewność. Nie zastanawiał się jednak długo – z tak nietypowym dla siebie szacunkiem i delikatnością uniósł przednią łapę i delikatnie pchnął w pozbawione klamki drewno.

O dziwo, wrota uchyliły się zaskakująco łatwo, rozdzierając ciszę rozpaczliwym skrzypnięciem zamarzniętych przed wieloma laty zawiasów.

Krawędź Ostrza liznęło kilka płomieni, gdy Kriggs ostatecznie przestał kłopotać się panowaniem nad magią Ognia. Przekroczył próg, unosząc wielki miecz w pozycji umożliwiającej szybkie zadanie ciosu...

Lecz tam przecież też nikogo nie było.

Ogromna płaskorzeźba po lewej stronie od wejścia przypominała nierzeczywiste, unoszące się w zlodowaciałym powietrzu organy o niezliczonej liczbie piszczałek, mieniących się taką feerią perłowych barw, że nie sposób było choćby w przybliżeniu określić ich ilość. Sklepienie utworzono z misternie rzeźbionego czarnego drewna, przeplatającego się z pasmami jasnego złota, a pojedyncze kolumny ginęły w uścisku kamiennej winorośli, prowadząc do niewielkiego podwyższenia, na którym znajdował się... tron?

Lub miejsce dla strażnika, przemknęło przez myśl Kriggsowi. Nie wiedział, skąd pojawiła się ta myśl, lecz gdy już zabłysła mu jasno przed oczami, nie potrafił się jej pozbyć. To było tak absurdalne, a jednak gotów był w to wrażenie uwierzyć.

Za podestem znajdowały się kolejne drzwi, jeszcze większe od poprzednich. Dopiero gdy mężczyzna podszedł bliżej, zdał sobie sprawę z tego, dlaczego wydały mu się wręcz niewłaściwe – nie było na nich warstwy szklistej substancji. Idealnie czarne, proste, zupełnie pozbawione ozdób, zdawały się emanować niezdrowym ciepłem.

Zarroth cofnął się gwałtownie, szczerząc kły. Ostre łuski stanęły mu dęba wzdłuż całej długości kręgosłupa, jak sierść wściekłego wilka.

Masz rację – mruknął Kriggs. – Tam jest... coś.

Bynajmniej nie jestem tego ciekaw! – Bestia parsknęła kłębem duszącego dymu, opuszczając łeb w pozycji, z której najwygodniej można było zaatakować wielkimi poprzecznie prążkowanymi rogami. Na wpół rozłożone skrzydła muskały kolumny po obu stronach katedralnej sali...

Wszystko w głowie Kriggsa nagle wskoczyło na swoje miejsca.

Tak, to jest katedra – powiedział na głos. – Katedra na krańcu horyzontu. Czyli za tymi drzwiami znajduje się...

Umilkł, gdy czarne wrota zadrżały w zawiasach, jak uderzone czymś ciężkim od drugiej strony. Zarroth ryknął ogłuszająco, gdy dostrzegł, jak po jednym z gładkich skrzydeł rozsypuje się siatka drobnych pęknięć, jak plątanina naczyń krwionośnych na zmęczonej starczej dłoni.

Wygląda na to, że go obudziliśmy – mruknął generał, odruchowo zakręcił młynka Mgielnym Ostrzem i przysunął się bliżej wierzchowca.

Kolejne uderzenie rozsadziło wielkie odrzwia w chmurę ostrych, kamiennych drzazg...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz