wtorek, 6 lutego 2024

Rozdział 8

 

To wszystko byłoby doprawdy zabawne, gdyby nie okazało się dotyczyć jej bezpośrednio.

Miss nigdy nie potrafiła pojąć, jak wiele zachodu wzbudzić może zwyczajne przygotowanie odpowiedniego dziennego stroju. Doprawdy, czy wygląd zewnętrzny był aż tak ważny, by poświęcać mu długie, rozwlekające się w nieskończoność godziny? Doskonale potrafiła zrozumieć strojenie się na społeczne wydarzenia, takie jak wystawne bale, z których słynął jej ojciec. Widziała w nich ważną okazję do zawierania międzynarodowych sojuszy, gdyż właśnie tym miały być – strategiczną naradą pod przykrywką zapierającego dech w piersiach bogactwa, w którym nawet powietrze bajecznie przystrojonej sali tronowej zdawało się ociekać złotym pyłem, napawającym wszystko wokół tchnieniem przepychu, kojarzącego się z czymś równającym boskim salom w wysokich niebiosach. Rozumiała, że na takie okazje należało wyglądać równie olśniewająco, aby zwyczajnie nie wyróżniać się zbytnio na tle błyszczącego tłumu i zrobić odpowiednie wrażenie na wszystkich tych, których przychylność próbowało się zdobyć.

Na Boga, rozumiała również te niekończące się spotkania biznesowe, podczas których ojciec traktował ją jak swoją najwspanialszą ozdobę, zupełnie ignorując jej zdanie czy chociażby strzępy wymienianych informacji, które chłonęła jak gąbka i zapisywała skrupulatnie w zaciszu własnych komnat, wierząc w to, że kiedyś mogą okazać się dla niej przydatne. Tak, to były te okazje, gdy odpowiedni strój mógł zdziałać wiele, doceniała również psychologiczny efekt, jaki wywierał na niej samej – im bardziej olśniewała, tym pewniejsza siebie i swoich zdolności się czuła. Lecz teraz...

Jaki był sens w tak dokładnym strojeniu się przed głupią lekcją? Miała ich już tysiące i za nic nie potrafiła pojąć, dlaczego wszyscy wokół najwyraźniej zdawali się sądzić, że pokazanie się nauczycielowi w bardziej codziennym stroju będzie ujmą na honorze.

Tym bardziej nie potrafiła pojąć, czyj honor miałby być tutaj splamiony, gdyż rozgorączkowane krawcowe i kulące ramiona pod siłą ich zniecierpliwionych spojrzeń służące nigdy nie wyrażały się na tyle jasno, by zrozumiała z tego cokolwiek sensownego. Tak samo, jak nie miała pojęcia, dokąd wszystkie się tak śpieszą. Za każdym razem wpadały do jej komnat jak przysłowiowa burza, czyniły zamieszanie równe przejściu potężnego kataklizmu, panikując nad każdą zagniecioną koronką, i w panice znikały równie szybko, zawsze ostatecznie kończąc pracę przed czasem.

Issie pewnie umiałaby jej to wytłumaczyć. O tak, Issie wiedziała zaskakująco dużo o takich bzdurach. Miss nigdy nie chciało się wierzyć w to, że kogokolwiek może do tego stopnia zaprzątać coś tak niewiarygodnie głupiego i nieraz nie omieszkała wspomnieć o tym przyjaciółce, zawsze wyśmiewana w identyczny, lekko sarkastyczny, pełen wyższości sposób. Córka najwyższej czarownicy Creonii z każdym dniem zadzierała nosa coraz wyżej. Tylko patrzeć, aż zacznie potrącać nim złocone żyrandole.

Misselya parsknęła śmiechem, a jedna ze służących zaklęła pod nosem, gdy jej zwinne palce osunęły się z szeregu drobniutkich, perłowych guzików, wieńczących ciasny gorset sukni.

Bardzo dojrzały gorset sukni, która przystawała raczej dorosłej kobiecie, niż dziewczynce, za jaką księżniczka wciąż samą siebie uważała. Było w tym coś niewłaściwego, wręcz niesmacznego, od czego krzywiła się za każdym razem, gdy zerkała w wysokie lustro o złotej ramie, lecz nie mówiła nic na głos, dobrze wiedząc, jak ojciec by na to zareagował.

Ojciec w ostatnim czasie był tak wściekły, że wolała nie ryzykować wysuwania się przez szereg w zupełnie żadnej kwestii. Uparcie czekała, aż władca nareszcie straci czujność, lecz wszystko wskazywało na to, że tym razem sprawy nie miały okazać się równie proste, jak zazwyczaj.

Doprawdy, czy panienka musi tak nieustannie się wiercić? – Korpulentna kobieta koło pięćdziesiątki, pełniąca rolę zwierzchniczki wszystkich służek i krawcowych Miss, wzięła się groźnie pod boki i nachyliła w stronę dziewczyny. Na niej dojrzały majestat stroju najwyraźniej nie robił żadnego wrażenia, gdyż nadal wyglądała tak, jakby przed oczami nie miała córki samego surowego króla Irhossa, a rozwydrzoną, kapryśną pannicę, nie potrafiącą choć kilku minut wysiedzieć w jednym miejscu.

Szczerze mówiąc, Miss nie zamierzała jej z tego błędu wyprowadzać. Kobiecina od dawien dawna grała jej na nerwach, budząc najgorsze instynkty. Teraz też, miast żachnąć się i uspokoić, jak przystałoby osobie o jej pozycji, wywróciła oczami i burknęła coś niewyraźnie pod nosem, uciekając wzrokiem od badawczych brązowych oczu krawcowej.

Na szczęście siwowłosa wiedźma powstrzymała się od komentarza. Tym lepiej dla niej. Miss z całą mocą zaciskała drobne dłonie w pięści, z ledwością powstrzymując się od wybuchu. Kłębiące się w jej wnętrzu emocje buzowały, grożąc ujściem w najmniej spodziewanym momencie, a ona z mściwą satysfakcją pielęgnowała je, aby zachować na spotkanie z nową nauczycielką.

O tak, Misselya doskonale wiedziała, co też powinna uczynić, aby jak najprędzej pozbyć się niechcianej opieki... A zwłaszcza gdy miała to być opieka sióstr zakonnych od świętej Riayli. Księżniczka nie znała nikogo, kto byłby równie nudny jak te rozmodlone kobiety, i nie chciało jej się wierzyć, by sam Bóg był skłonny uczynić swymi najwierniejszymi sługami ludzi tak pozbawionych charakteru.

Tylko co mogła na to poradzić? Na słowa jej ojca nie było mocnych. Jedynym, czego mogła się podjąć, była próba pocięcia rzeczywistości na drobne skrawki, aby z nich na nowo uszyć coś, z czym dało się żyć. Musiała nakłonić siostry zakonne, aby same zrezygnowały z prowadzenia jej lekcji, jeśli nie chciała do końca swojego dziecięcego życia oglądać dzień w dzień ich pomarszczonych jak ususzone jabłka, zaniedbanych twarzy.

Sądząc po tym, jakie ojciec okazał się mieć plany względem jej osoby, ten niegdyś wydający się znajdować gdzieś poza znanym horyzontem, dumnie brzmiący „koniec dziecięcego życia” znalazł się tak przerażająco blisko, że na samą myśl obleciał ją dreszcz. Służąca syknęła cicho, ukłuwszy się długą szpilką do spinania włosów.

To był ten kolejny modowy wymysł, którego nie potrafiła pojąć. Co było w tym ładnego? Upięte w koka gęste włosy podtrzymywać mogło wiele wspaniałych ozdób, naprawdę więc należało wykorzystywać do tego zadania długie szpile o perłowych czubkach? Były tak nijakie i tak niewygodne, jak to tylko możliwe. Chwilami zastanawiała się intensywnie, czy przypadkiem nie zostały wymyślone przez dumnych mężczyzn jako kolejna forma ograniczenia kobiecej swobody, bo mając coś takiego we włosach, trzeba było naprawdę uważać na każde mocniejsze poruszenie głową.

Ale przy okazji mogły się przydać jako ewentualna broń... Szkoda tylko, że edukacja pozornej następczyni tronu Creonii nigdy nie obejmowała samoobrony, a Ghax wciąż wykręcał się od udzielania indywidualnych lekcji, bojąc się konsekwencji, jakie mogłyby go czekać, gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział.

Tchórz. Mało nie parsknęła śmiechem, gdy ta myśl zajaśniała jej przed oczami. Oj tak, choć gharrińczyk o czarnej jak heban skórze był najsilniejszym i najbardziej niebezpiecznym wojownikiem, jakiego miała przyjemność osobiście poznać, w niektórych sytuacjach zupełnie brakowało mu odwagi. Nie to, co ona. Miss z uniesionym wysoko podbródkiem podejmowała się wszystkich wyzwań, ciekawa, co też jej przyniosą, dobrze rozumiejąc, że nieraz były warte swojej ceny...

Teraz również, choć sytuacja przypominała koszmarny sen, z którego nie potrafiła się obudzić, dobrze wiedziała, że gdyby miała wybór, za nic nie cofnęłaby swoich czynów. Cokolwiek by się nie stało, nikt nie miał prawa odebrać jej wiedzy, którą posiadła.

Gdyby tylko te przeklęte wizje odpuściły...

Proszę zobaczyć. – Z zamyślenia wyrwał ją głos krawcowej. Starsza kobieta uśmiechnęła się do niej z dumnym błyskiem w oczach i delikatnie odwróciła w stronę dużego lustra. – Wygląda panienka przepięknie.

Pomimo całej irracjonalnej niechęci, jaką do niej żywiła, Miss musiała ze skruchą przyznać, że była najzdolniejszą z jej służących, a pewnie i ze wszystkich w całym zamku. Jej gust był doskonały, a prędkość, z jaką dobierała kolory i dodatki, by jak najlepiej podkreślić urodę swoich ofiar, wciąż ją zadziwiała, mimo upływu lat. Choć gdyby miała cokolwiek do gadania, z pewnością zrezygnowałaby ze stroju aż tak bogatego i niewygodnego na rzecz czegoś zwyczajniejszego, dobrze widziała, że suknia w istocie nie jest jedynie kolejną kreacją, a niesamowitym dziełem sztuki. Fałdy przypominającego najdelikatniejszą mgiełkę materiału owijały szeroką, sięgającą samej ziemi spódnicę, mieniąc się wszelkimi możliwymi odcieniami błękitu i granatu, przywodzącymi na myśl wieczorne niebo. Maleńkie kryształki skrzyły się w świetle wpadającego przez okna słońca, dzięki czemu zwiewny materiał przypominał obsypany gwiazdami, a sztywny gorset doskonale podkreślał wciąż niewielkie, lecz rysujące się już wyraźnie piersi. Delikatne jak tchnienie porannego wiatru, niemal przezroczyste rękawy opadały aż do nadgarstków, miast zwyczajnym ściągaczem, zebrane za pomocą sznurków drobnych złocistych pereł. Upięte za pomocą szpilek włosy podkreślały łabędzią szyję, a szmaragdowe oczy...

No cóż. Miss skrzywiła się lekko, gdy zauważyła mimochodem, że szlachetna, królewska barwa jej oczu niemal zanika na tle obezwładniającego błękitu. Wątpiła, by zemsta ojca sięgała aż tak głęboko, lecz nie zdołała powstrzymać się od zastanowienia nad tym, czy aby przypadkiem nie było to jego pomysłem. Jeśli w ten sposób chciał udowodnić jej, jak mało się liczyła...

Cóż, ojciec miał obsesję na punkcie oczu.

Dziękuję, sukienka jest przepiękna – szepnęła po dłuższej chwili w stronę czekającej na jakiekolwiek słowo pochwały krawcowej. Kobieta na całe szczęście nie wychwyciła subtelnego drżenia jej głosu i uśmiechnęła się szeroko, promieniejąc z dumy.

To moja praca, panienko – powiedziała tylko, przyjmując maskę udawanej skromności. – Proszę śpieszyć na zajęcia, siostra Riannon nie będzie długo czekać.

Ile by dała, by dłuższe zwlekanie mogło zapewnić choćby jeden dzień spokoju więcej... Niestety księżniczka dobrze wiedziała, że zakonnic od Riayli nie dało się pozbyć tak łatwo.

Skinęła głową w stronę szykujących się do wyjścia kobiet i sama ruszyła spokojnym krokiem w stronę drzwi. Przełknęła ślinę i spróbowała odchrząknąć, próbując pozbyć się nieznośnego uścisku z gardła.

Gdy dwóch obcych strażników i milczący Ghax prowadzili ją w stronę Amarantowego Gabinetu, w którym zazwyczaj pobierała lekcje, miała wrażenie, że wszystkie ozdobne ściany korytarzy prężą się przed nią, jak milczący wartownicy. Cisza kąsała w uszy, stłumiona i nieprzystępna, a formowane w motywy roślinne kapitele kolumn nachylały się w jej stronę, jakby zgarbione pod grzbietem błękitnego sklepienia. Odruchowo kuliła ramiona, nie mogąc pozbyć się uczucia, że tego dnia nawet zamek, w którym urodziła się i spędziła całe swoje życie, jest jej nieprzychylny.

Chciała stąd uciec. Tylko jak? I gdzie?

Gdy zatrzymała się w progu gabinetu, dłonie drżały jej tak silnie, że szczerze błogosławiła długie rękawy sukni, w których mogła ukryć zgrabiałe, blade palce. Dłuższą chwilę spoglądała w ciemne drewno i różnokolorowe szybki z mętnego szkła, przez które można było dostrzec część ze znajdujących się w pomieszczeniu sprzętów, i nacisnęła wreszcie klamkę, odetchnąwszy głęboko. Bezimienny strażnik ukłonił jej się z szacunkiem i pozostał na korytarzu, opierając długą, zdobioną w królewskie emblematy włócznię na ramieniu. Ghax i kolejny z obcych mężczyzn spróbowali wejść do środka za nią, lecz posłała im zirytowane spojrzenie i czym prędzej zatrzasnęła za sobą drzwi, nie zwracając uwagi na przemożne drżenie wiekowych ozdób i oszołomienie w oczach wysokiego gharrińczyka, pozostawionego na pastwę nieufnych kolegów. Dobrze wiedziała, że i tak jeden z nich wkrótce wejdzie za nią.

Gabinet Amarantowy był pomieszczeniem stosunkowo niedużym, mieszczącym jedynie wysoką, przeszkloną szafę na dokumenty, wykonaną z ciemnego drewna rzeźbionego w węzły róż o kolczastych łodygach, prostą komodę z niezliczonymi szufladami i piękny, ciężki stół, ustawiony w samym centrum. Potężne drewniane nogi oplatały ciasnym kokonem misterne płaskorzeźby, a gruby blat, który dźwigać musiało kilku silnych mężczyzn, krył w sobie sekretną skrytkę, nakrytą taflą z mlecznego szkła, w które prawdziwy mistrz sztuki wplótł metalową siateczkę, układającą się w motyw prostych roślinnych wzorów. Ściany pomalowano na głęboki fioletowy odcień, a gdy padały na nie promienie słońca, przenikające przez witrażowe okno zwieńczone dumnym ostrołukiem, ukazywały nieco ciemniejsze w odcieniu fantazyjne wzory, wywołujące wrażenie dostrzeżonego kątem oka ruchu. Z ciemnego sufitu zwieszał się kryształowy żyrandol, a światło odbijające się w setkach przezroczystych, oszlifowanych drobin drogocennego kamienia, rzucało tęczowe refleksy na zamkniętą w złoconej ramie podobiznę Boga Najwyższego, zawieszoną w najdumniejszym miejscu nad komodą.

Na jednym z wyściełanych aksamitem krzeseł siedziała kobieta w ponurej ciemnoszarej szacie, na znak skromności okrywającej całe ciało z wyjątkiem twarzy. Materiał był tak luźny i bezkształtny, że Misselya zupełnie nie potrafiła określić, jaką sylwetką mogła cieszyć się siostra zakonna – mogła być zarówno potężna i silna, jak i wiotka niczym wierzbowa gałązka, grożąca załamaniem pod wpływem najlżejszego choćby podmuchu wiatru. Pochylona nad niewielką kupką ksiąg w nijakich skórzanych okładkach i ryzą czystego papieru, zwróciła na nią spojrzenie jasnobłękitnych oczu dopiero gdy odchrząknęła z zakłopotaniem.

Witam, panienko – odezwała się zaskakująco młodym głosem. Gdy poprawiła okulary w cienkiej złotej oprawce, wydała się księżniczce znacznie młodsza, niż za pierwszym rzutem oka – choć zupełny brak makijażu na ziemistej cerze i kilka niezwykle szpecących pieprzyków dodawały jej lat, nie mogła jeszcze dobiec czterdziestki. Pod ponurym czepcem zapewne kryły się gęste włosy pozbawione śladów siwizny.

Dzień dobry, siostro Riannon. – Miss z całych sił starała się, by nie zdradzić w tych słowach targającego nią zakłopotania. Beztroska i zupełny brak szacunku dla majestatu potomkini króla zupełnie zbiły ją z tropu, i choć nigdy nie cieszyła się przesadnie z galanterii, z jaką się do niej zwracano, poczuła się zagubiona, gdy jej zabrakło. W sytuacjach takich jak ta nad wyraz ciężko było zapamiętać, iż duchowni są niewolnikami Boga, nie znającymi żadnych majestatów prócz Niego.

To prawdziwy zaszczyt, móc uczyć panienkę. – Riannon podniosła się płynnie z krzesła i władczym gestem wskazała na to znajdujące się naprzeciwko niej. – Opowiadano mi wiele o panience.

Misselya naprawdę była ciekawa, co też kobieta mogła o niej słyszeć, lecz powstrzymała się od zadania tego pytania na głos. To doprawdy zabawne, jak uparcie miarkowała się od mówienia różnych rzeczy... Zbyt wielu, jak coraz mocniej sobie uświadamiała.

Z niejaką obawą przyjrzała się siedzisku i padającym na nie plamom słońca, wpadającego przez drobne szybki okna. Witraż w kształcie rozkwitającej róży rzucał na czarno-białą posadzkę czerwony cień, wyglądający jak kałuża rozlanej krwi, co odruchowo uznała za kiepską wróżbę. Posłusznie zajęła jednak miejsce, nie zamierzając się z zaniedbaną kobietą kłócić.

Chociaż... czy przypadkiem nie powinna właśnie robić wszystkiego, żeby jakąś ją do siebie zniechęcić?

Ostrożnie poprawiła drogi materiał sukienki, nie wiedząc, co innego powinna zrobić z własnymi dłońmi. Potulnie przyjęła od kobiety kryształowy słoiczek z atramentem i pióro w obudowie z zielonkawego kamienia. Było przyjemnie chłodne w dotyku, zaraz więc zacisnęła na nim kurczowo palce. Piękne i zadziwiająco zgrabne, było na tyle ciężkie, że pewnie znacznie lepiej wyglądało jako ozdoba, niż praktyczne narzędzie.

Pani Riannon – zaczęła niepewnym głosem, skupiając się na tym, by leżące na blacie kartki ułożyć idealnie równo. – Chciałabym się dowiedzieć, czego będzie mnie pani uczyć.

Mów mi proszę „siostro Riannon. – Misselya wciąż nie umiała domyślić się jej wieku, lecz gdy na wąskich ustach zamajaczył uśmiech, wydała jej się niewiele starsza od niej. I o wiele bardziej ludzka. – Jego wysokości królowi Irhossowi III bardzo zależy na tym, abym w pierwszej kolejności położyła nacisk na naukę dobrych manier.

O? – Oczy Miss urosły do wielkości ragharrańskich monet, które jeszcze w dzieciństwie oglądała w zamkniętym przed ciekawskimi muzeum na górnych piętrach zamku. – Obawiam się, że lekcje tego typu mam już dawno za sobą, siostro Riannon.

Oczywiście mówi panienka o innych lekcjach. – Kobieta ujęła jedną z książek i otworzyła ją z namaszczeniem, nie patrząc na księżniczkę. – Odpowiednie wychowanie jest dla panienki obecnie najistotniejszą kwestią ze wszystkich, a zachowań odgórnie przyjętych za właściwie nie nauczy się panienka w parę minut. W zajęciach tego typu z pewnością nie brałaś jeszcze udziału, moja droga, a ceremoniał, do jakiego zobowiązana jest każda przykładna pani domu, obejmuje doprawdy niezliczoną ilość niuansów. Moim zadaniem jest przedstawić je panience i dopilnować, aby nie przyniosła panienka wstydu ojcu i przyszłemu mężowi.

Kamienne pióro upadło na posadzkę i potoczyło się gdzieś daleko poza zasięg księżniczki. Miss skrzywiła się i odepchnęła ze złością od stołu, podnosząc z niewygodnego krzesła.

Ach, o to właśnie chodziło? Mogła to przewidzieć.

Bardzo dziękuję, siostro Riannon – powiedziała, ostrożnie cedząc poszczególne słowa – za poświęcony czas, lecz obawiam się, że lekcje tego typu nie będą mi potrzebne. Ojciec się myli, nie wychodzę w najbliższym czasie za mąż. – Już miała odejść w stronę drzwi, gdy kobieta podniosła się gwałtownie i zmienionym, znacznie ostrzejszym tonem zawołała za nią:

Jego wysokość powiedział mi coś zgoła innego, moja panno.

Słucham? – Odwróciła się z ogniem w oczach. – Jak śmiesz...?

Przekazano mi, że zaręczyny panienki odbyć się mają już na początku przyszłego tygodnia. – Wodniste oczy zakonnicy pozostały zupełnie niewzruszone. – Muszę zadbać o to, by księżniczka zachowywała się należycie w dniu, gdy będzie poznawać swego męża. Panienki ojciec tego ode mnie wymaga, a ja nie nawykłam do łamania złożonych obietnic.

Miss zacisnęła dłonie w pięści, kalecząc delikatną skórę ostrymi półksiężycami paznokci.

Porozmawiam z ojcem osobiście.

W tym momencie od drzwi odkleił się pilnujący ich do tej pory obcy strażnik. Dziewczyna krzyknęła z zaskoczenia, gdy stalowe palce mężczyzny zacisnęły się na jej ramionach jak imadła, z pewnością mając pozostawić czerwone ślady. Bezwolnie, jak kukiełka, za której sznurki pociągał ktoś wyjątkowo okrutny i za nic mający jej odczucia, opadła z powrotem na krzesło, posadzona na nim z taką siłą, że aż zakręciło jej się w głowie.

Dobrze. – Riannon ponownie otworzyła książkę i ze słodkim uśmiechem przerzuciła kilka pierwszych stron. – Zacznijmy może od samego początku. Zapewne doskonale panienka wie, że dziewczęta wkraczające w dorosłość nie powinny odzywać się w towarzystwie niepytane. Rolę osoby udzielającej im głosu pełni ojciec, a przypadku jego braku – wychowawca. Oczywiście po zaręczynach do grona tych osób dołączy również panienki narzeczony, by po ślubie całkowicie przejąć tę rolę.

Nie! – Misselya szarpnęła się, posyłając niewzruszonemu strażnikowi wściekłe spojrzenie. – Czy wy postradaliście zmysły?! Czy mój ojciec o tym wie?!

Wykonuję rozkazy panienki ojca – odpowiedział mężczyzna, ni na jotę nie zmieniając wyrazu twarzy.

Ale przecież...

A! – Riannon uniosła kościsty palec, ucinając jej wypowiedź w połowie. – Teraz ja mówię, panienko.

Ghax! Na kochanego Boga, gdzie jest Ghax, gdy tak bardzo go potrzebuje?! Nie zdoławszy opanować cisnących się do oczu łez, zmuszona stalowym, sprawiającym coraz więcej bólu chwytem obcego człowieka, ujęła podsunięte pióro i skupiła się na słowach nowej nauczycielki, z całych sił próbując powstrzymać się od drżenia.

Ze wszystkiego na świecie najmocniej nagle zapragnęła znaleźć się w ramionach nieżyjącej od lat matki. Skupiła się na jednym z nielicznych wspomnień, usiłując odnaleźć w nim ukojenie...

Pamiętasz, mamo? Mówiłaś, że gdy dorosnę, wezmę los w swoje ręce. Że sama wykuję legendarną złotą szablę i zaprowadzę nią porządek wokół, aby nikt więcej nie śmiał podejmować decyzji za mnie. Obiecałaś mi to. A ja wciąż tutaj jestem i nie mam wystarczająco sił, żeby uciec...



***


To był jeden z tych dni, gdy wymuszony spokój i pozorna równowaga, w których Lhynne trwała od lat, chwiały się gdzieś na samej krawędzi, w każdej chwili grożąc roztrzaskaniem się na drobne kawałki. Od samego rana znajdowała się na samej granicy, wręcz na siłę wynajdując kolejne powody do tego, by nie pozostać sam na sam z własnymi myślami, choć nauczona doświadczeniem, dobrze wiedziała, iż na dłuższą metę nie ma to sensu.

Bo demony dopadały ją przecież zawsze.

Sny. Sny tak realne, że niemal niemożliwe do odróżnienia od rzeczywistości, i setki nierealnych, przypominających majaki na jawie marzeń, od których nie potrafiła się opędzić, które nakładały się na widzialny świat jak obrazy widziane przez człowieka trawionego wysoką gorączką. Nigdy nie umiała z nimi walczyć. Za każdym burzowym razem próbowała stawiać im dzielnie czoła, zdając się nie pamiętać, jaką porażką kończyła się każda podobna próba.

Z tym nie dało się walczyć. Jedynym, co mogła zrobić, było ulec im czym prędzej i...

No właśnie. I co dalej?

To sny były przyczyną wszystkich jej największych zmartwień. Miała je właściwie od zawsze, jako małe dziecko nieraz myląc z tym, co działo się w rzeczywistości, czym napytała sobie wielu kłopotów. To nimi kierowała się zupełnie odruchowo, wierząc setce niesprecyzowanych uczuć mocniej niż czemukolwiek innemu. To przez nie...

Nie. Nie przez nie. Dzięki nim.

To dzięki snom pierwszy raz przemieniła się w wilka. Na bogów, śniła o tym tak często, że pewnego dnia musiała po prostu spróbować, zupełnie jakby tajemniczy głos gdzieś głęboko w jej wnętrzu podpowiadał z całą mocą swojej nieludzkiej pewności siebie, że to jest właśnie to, co musiała zrobić. Że to jest słuszne, że jest jej przeznaczeniem... jakkolwiek to nazwać.

I stało się darem i przekleństwem jednocześnie.

Najgorsze było jednak nie to, jakie konsekwencje niosło ze sobą wygnanie. Najgorsze było to, co spotkało ją już potem... czy raczej kto ją spotkał.

Miłość do Kriggsa była niejasna jak samo dno Szarej Mgły, lepkie i nafaszerowane szeregiem uczuć, których nie sposób było nazwać, a co dopiero poprawnie zinterpretować. Zauroczenie pojawiło się już na samym początku, odkąd tylko ujrzała go po raz pierwszy, jako ledwie piętnastoletnia dziewczyna stojąc z obnażonym mieczem na środku wojskowego placu i wygłaszając niedorzeczne żądania. Choć liczyła na to, że zblednie z czasem, nic na to nie wskazywało... Zamiast zanikać na rzecz bardziej racjonalnych odczuć, wzmocniło się i urosło do rangi graniczącej niebezpiecznie z obsesją.

Dobrze wiedziała, że jedynym lekarstwem byłoby się od tego odciąć. Tylko jak, skoro nawet na samą myśl czuła się tak, jakby rozważała odgryzienie własnej ręki? To, że pochwycone w sidła wilki potrafiły dokonać podobnie desperackiego czynu, nie oznaczało, że ona sama miała być do tego zdolna.

Nie mogła patrzeć na tę pokrytą bruzdami twarz z długą blizną. Nie mogła spoglądać w różnobarwne oczy, nie mogła wyobrażać sobie, jak przeczesuje palcami czarne włosy z pierwszymi śladami siwizny, nie mogła słuchać niskiego, lekko zachrypniętego głosu ani przebywać na tyle blisko, by czuć kojarzący się z dymem i ozonem tuż po burzy zapach jego skóry.

Nie mogła, bo sprawiało jej to niemal fizyczny ból, rozrywający serce i czyniący zaczerpnięcie oddechu wyczynem niemożliwym do dokonania. Nie mogła...

Na bogów. Więc dlaczego wciąż to robiła, zamiast unikać go jak przysłowiowego ognia? Dlaczego pozwalała, by organizował jej jakieś burzowe tajne misje, dlaczego wciąż wyglądała go w tłumie, zamiast trzymać się z daleka od miejsc, w których mógł się pojawiać?

Czy to była jakaś forma autoagresji, czy inne diabelstwo?

Chciała znaleźć się bliżej. Chciała sprawdzić, jakie to uczucie, dotknąć ustami szorstkiego zarostu na jego twarzy. Jak to jest, przejechać palcami po tej długiej bliźnie, lub jakie są w dotyku jego pokryte odciskami, silne dłonie. Chciała móc przylgnąć do niego i porównać, jak drobna i krucha wydaje się przy kimś tak wysokim i szerokim w ramionach. Chciała...

Tylko że to, czego chciała, nie miało najmniejszego sensu, prawda? Nawet gdyby nie ta różnica wieku, przez którą musiał mieć ją co najwyżej za wodzące za nim maślanym spojrzeniem dziecko, jak mógłby pokochać kogoś, kto okazjonalnie biega na czterech łapach i obrasta futrem? Ludzie brzydzili się wilkokrwistymi i ich mocą, podobnie jak wilkokrwiści unikali ludzi. Na razie na świecie nie istniała moc zdolna to zmienić, obawiała się więc, że nie ma na co liczyć.

Dzieciak zmieniający się w przerośniętego psa. Oto, czym była. To, że od jakiegoś czasu krok w krok chodził za nią rosnący jak na drożdżach Dziki smok, nie miało tego szybko zmienić.

Wilcze serce kochało znacznie silniej niż ludzkie i kruszyło się każdego dnia, w każdej chwili, gdy uświadamiało sobie, czego nie może mieć. Za każdym razem, gdy zdawało jej się, że zdołała uporać się z tęsknotą i wyniszczającym uczuciem, ono ponownie się pojawiało... oczywiście w snach.

To nie były koszmary. Podejrzewała, że potworności i strach byłyby znacznie lepsze od tych wizji, w których widziała, jak wszystko toczyło się najlepszym torem. W snach była szczęśliwa, doceniona, miała Kriggsa i błyskające w jego oczach uczucie. Mogła trzymać go za rękę, mogła słuchać z jego słów zapewnień dozgonnej miłości, mogła pławić się w radości i planować życie u jego boku...

Ale za każdym razem przychodziło przebudzenie i wyrywało ją brutalnie do tego świata, w którym zupełnie nic nie szło tak, jak powinno. Czy gdyby bogowie faktycznie istnieli, to naprawdę tak właśnie by wyglądało?

I to właśnie akurat dzisiaj musiało rozlec się natarczywe pukanie do drzwi.

Szykująca się na zajęcia Lhynne jęknęła głośno, porzucając opakowanie z tuszem do rzęs. Podniosła się ciężko z krzesła i poszła otworzyć, omal nie przewracając się o leżącą na podłodze Khrimme. Zdezorientowana jej smutkiem smoczyca od północy kręciła się niespokojnie, nie potrafiąc sobie znaleźć miejsca, aż wreszcie padła jak martwa na samym środku ciemnych desek podłogi, zapadając w głęboki, pozbawiony marzeń sen.

Na bogów, Lhynne potwornie jej tego zazdrościła. Móc tak po prostu wypoczywać, bez setek wyobrażeń wskazujących na to, że twój własny umysł obrał sobie za cel wykończenie cię do reszty... Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz czegoś takiego doświadczyła. Ilekroć zamknęła oczy, w jej głowie pojawiały się setki obrazów, które tak bardzo pragnęła zachować przy sobie, że moment przebudzenia przychodził jak najgorsza tortura. Rosnący jak na drożdżach gad poprawiał odrobinę jej pogrzebowy nastrój, lecz nawet jego obecność okazywała się na dłuższą metę nieskuteczna.

A cierpienia, jakich doświadczała za każdym razem, gdy gładziła dłonią zawieszoną na szyi małą, metalową klatkę z ptaszkiem ze szlachetnych kamieni wielkości łebków szpilki, były wręcz nie do opisania, ale za nic nie potrafiła się od nich uwolnić. Ten przedmiot był jak amulet. Jak przypomnienie, jak...

Właściwie to przypominanie sobie Kriggsa było naprawdę beznadziejnym pomysłem. A i tak zdejmowała wisiorek jedynie do kąpieli.

Ze złością przekręciła stary klucz w zamku i szarpnęła za klamkę, zamierzając czym prędzej zbyć natręta, lecz zamarła w połowie ruchu, dostrzegłszy, że nie odwiedził jej byle kto. Na widok czekających na nią w progu ponurego żołnierza w oliwkowym mundurze oficera armii Ragharranu i śmiertelnie poważnego Gharina Mareckka, dowódcy straży zamkowej króla Erghona Zdobywcy, skamieniała z idiotycznie otwartymi ustami, nie będąc w stanie wykrztusić żadnego z przygotowanych naprędce słów.

Czy mam przyjemność z panią Lhynne Lehann'rive? – odezwał się Gharin Mareckk poważnym, lecz nie zirytowanym tonem.

Tak – wykrztusiła słabo, odruchowo cofając się na kilka kroków. – A panowie mnie szukają z powodu...?

Pozwoliła, by pytanie zawisło w powietrzu jak gęsta gradowa chmura. Khrimme za jej plecami przebudziła się nagle, uniosła łeb z twardych desek i rozchyliła czerwone ślepia. Wciąż zaspana, podniosła się na cztery łapy, przeciągnęła i fuknęła ze złością, rzucając wrogie spojrzenie przyczynie swojej pobudki.

Wrogowie? warknęła w myślach, szczerząc ostre jak brzytwy, śnieżnobiałe kły.

Raczej tylko goście, odmruknęła Lhynne, chcąc nie chcąc odsuwając się od futryny na tyle, by wścibski smoczy nos mógł wychylić się na zewnątrz.

Ale czuję strach, zauważyła Khrimme. Boisz się? Mam ich przegonić? Oni źli? Z okrągłych nozdrzy uniosły się dwie bliźniacze strużki dymu, a łuski na podgardlu zajaśniały od gromadzącego się ognia.

Nie! Lhynne błyskawicznie wepchnęła smoczycę z powrotem do domu. Chcesz, żeby przerobili cię na mielone?!

Bardzo za nią przepraszam – wydukała do mężczyzn. Obaj znajdowali się już w połowie prowadzących na ulicę schodków, gotowi w każdej chwili rzucić się do ucieczki przed pisklakiem. Smok nawet tej wielkości był w stanie rozszarpać człowieka na strzępy i podpalić całą dzielnicę, a obaj musieli świetnie zdawać sobie z tego sprawę. – Ona zawsze jest taka nerwowa... Staram się nad tym pracować, ale...

Mielone? Khrimme rozproszyła się i spojrzała na nią z głodem w rozszerzonych źrenicach. Co to mielone? Brzmi smacznie.

Nic nie szkodzi. – Dowódca straży wyprostował się nieco i uniósł jeden kącik ust w powstrzymywanym uśmiechu. – Ostrzegano mnie, że mogę być zmuszony uciekać przed Dzikim.

Brak słów – burknął w tym samym momencie oficer. – Na bogów, smoka tej wielkości powinna pani trzymać już w stajniach.

Jest jeszcze za młoda na stajnie – wydukała Lhynne, tracąc nagle cały animusz.

To teraz nieistotne. – Gharin zmiażdżył swojego towarzysza spojrzeniem. – Generał von Eckhardt życzy sobie z panią porozmawiać. Zostaliśmy poproszeni, aby eskortować panią i pani smoka do koszar.

Wilkokrwista zamarła. Strach chwycił ją żelaznymi kleszczami za gardło i ani myślał odpuścić.

A co się stało? – wydukała tylko, w irracjonalnej panice szukając drogi ucieczki, choć dobrze wiedziała, że takiej nie znajdzie.

O tym już generał powie pani osobiście. – Strażnik zapraszającym gestem wskazał jej wybrukowaną kocimi łbami ulicę. – Zapraszamy panią z nami.

Doskonale wiedziała, że nie mogła protestować. Ostatni raz obejrzała się na ciepłe, bezpieczne wnętrze domu, i wyprowadziła smoczycę na zewnątrz, by zamknąć za nią drzwi. Podążyła za wysokimi mężczyznami, starając się ignorować nieprzyjemne wrażenie, jakoby była przez nich pilnowana. Żeby przypadkiem nie zrobić czegoś głupiego? Żeby nie uciec?

Na źródło burz, co tutaj się działo? Z trudem unikała oceniających spojrzeń mieszkańców rozświetlonego słońcem miasta. Zapewne w oczach ich wszystkich musiała wyglądać jak więźniarka – zbrodniarz prowadzony w miejsce, gdzie miał usłyszeć zarzuty i czekać na wymierzenie najsurowszej z kar. Jeśli dołączyć do tego jasnobrązowe oczy wilkokrwistej i wlokącego się za nią ze smętnie zwieszonym łbem czarnego jak węgiel smoka, aż strach było pomyśleć, co też mogło dziać się w głowach wszystkich ciekawskich. Najbardziej ze wszystkiego zapragnęła schować się przed nimi, zwinąć w ciasną kulkę i udawać, że nie istnieje, mając głęboko gdzieś cały zewnętrzny świat.

Pragnęła przemienić się w wilka i umknąć w jedną z bocznych uliczek na nisko ugiętych łapach, jak przerośnięty bezpański kundel, przegoniony kopniakiem nerwowego właściciela straganu z mięsem, któremu próbowała ukraść wyłożony towar. Przecież tak łatwo byłoby to udawać, czyż nie?

Ale co by tym osiągnęła? Zirytowanie Kriggsa było ostatnim, na co kiedykolwiek by się odważyła. Zwłaszcza po całej nocy snów, z których ogłupiającej, rozpraszającej otoczki za nic nie była w stanie się otrząsnąć.

Budynek koszar znała niemal jak własną kieszeń. Ponura kamienica z czarnego kamienia, niegdyś zapewne pięknie rzeźbiona, po upadku Vrarghra Lemarra odbudowana zaś jedynie w stopniu, na który wystarczyło podupadających funduszy, i tak robiła wielkie wrażenie, swoim ogromem i majestatem przyćmiewając o wiele niższe budynki mieszkalne ponurej okolicy. Lhynne dobrze kojarzyła z lekcji historii ryciny, jak wyglądała za czasów okrutnego króla i tuż po jego śmierci, nigdy nie mogąc się nadziwić, jak budowla majestatyczna, pełna surrealistycznych krzywizn i przepięknych kopuł krytych gontem w kształcie smoczych łusek mogła przemienić się w stertę dymiących ruin po tym, jak śmiertelnie raniony smok szalonego Lemarra padł na nią prosto z nieba. Żywiła niekłamany podziw dla architektów, którym chciało się odbudować przepiękny gmach... lecz już nie dla ich poczucia gustu. Pustki w królewskim skarbcu sprawiły, że nowsza bryła niewiele przypominała tę zapisaną na kartach historii. Surowe linie trzech pięter o dużych oknach wykończonych ostrołukami i dwuspadowy dach kryty czarną dachówką zupełnie nie umywały się do przepięknej fortecy, o której pamięć zachowała się jedynie na barwnych rysunkach znakomitych artystów i wspomnieniach najstarszych jeźdźców.

Wątpiła, by ktokolwiek prócz króla Erghona i jego żony pamiętał te czasy, gdy koszary zachwycały, a nie przytłaczały. Sama ich magię potrafiła poczuć dopiero w środku, gdzie pozostało jeszcze stosunkowo wiele oznak dawnej świetności, zaś w ich cieniu na wąskiej ulicy czuła jedynie... nieprzyjemny strach. Każdy człowiek musiał czuć się tam nieznośnie mały i słaby, zwłaszcza z tą niepozwalającą o sobie zapomnieć świadomością, że wystarczył jeden smok, by w ciągu sekundy stulecia historii obróciły się wniwecz.

Jak mali i nieistotni byli ludzie w obliczu potęgi inteligentnych bestii? I co sprawiło, że te inteligentne bestie zapragnęły wiązać się ze swoimi jeźdźcami, choć wszystko wskazywało na to, że powinny mieć ich raczej za warty wzgardy, nic nie znaczący pył?

Naprawdę będę tak duża, gdy dorosnę? szepnęła z uwagą śledząca jej myśli Khrimme. Skupiła się na wspomnieniu ogromnego smoka Kriggsa von Eckhardta, którego Lhynne widziała z bliska jedynie raz w swoim życiu i którego właśnie próbowała przyrównać do wielkiego smoka Vrarghra Lemarra, o którym jedynie słyszała, gdyż pozostawał martwy od ponad stu lat.

Jesteście tego samego gatunku. Wilkokrwista pogłaskała czule wpychający się jej pod pachę ciepły nos. Na pewno będziesz równie ogromna. Zobaczysz, jeszcze wszyscy będą ci się kłaniali, mała.

A Rheck przestanie mnie gryźć? W krwistych ślepkach zabłysła nadzieja.

Dziewczyna nie zdołała powstrzymać parsknięcia śmiechem. Pisklak, którego Ayenne zdecydowała się przezwać Rheckiem, co w języku Gharrhyanu oznaczało bardzo złośliwego dzieciaka i z pewnością nie mogło pozostać oficjalnym imieniem, wyjątkowo upodobał sobie ruchliwy ogon Khrimme i chwytał za niego ząbkami za każdym razem, gdy o wiele większa samica spuściła go ze wzroku. Wstrzymywana nakazem spokoju Dzika bynajmniej nie była zachwycona tym, że nie może rozerwać na strzępy znacznie mniejszego smoka, choć sądząc po tym, jak szybko rosła, z pewnością byłaby zdolna do przegryzienia gada na pół.

Dotarli nareszcie do ponurej bramy z kutego żelaza, zwieńczonej kamiennym łukiem, na którym przed wiekami tkwiły odlane z brązu litery zachwalające boga kataklizmów i uczciwej walki – Khreona. Przemierzyła znajomy plac, wyłożony równym czarno-białym brukiem, i pozwoliła, by Gharin Mareckk otworzył przed nią rzeźbione w szczerzące kły smoki dwuskrzydłowe wrota, prowadzące do wnętrza ponurego budynku. Podziękowała mu skinieniem głowy i przekroczyła próg, zanurzając się w chłodnym wnętrzu, obrzucając jednego z wartowników spojrzeniem równie łakomym i niesubtelnym, jakim on wciąż ją obserwował. Mężczyzna spłonął rumieńcem jak nastolatka i szybko powrócił do polerowania żeleźca halabardy, udając, że zajmował się tym przez cały czas.

We wnętrzu widać było już więcej oznak dawnej świetności. Korytarze, choć utrzymane w ciemnych barwach oscylujących w okolicach czerni, bordo i oliwkowej zieleni, były wysokie i zadbane, zdobione bogato jak zamkowe sale i świątynne ołtarze. Wieńczące żebra sklepienia zworniki rzeźbiono w kształt wielkich kwiatów o niezliczonych płatkach, a w bocznych nawach, ukrytych za złotymi filarami, kryły się wielkie obrazy, na których mistrzowie pewną ręką wymalowali podobizny dawno nieżyjących zasłużonych dowódców wojsk Ragharranu. Posadzka z porysowanych ze starości płytek ułożonych w motyw szachownicy kryła się pod ciemnoczerwonymi dywanami, skutecznie wytłumiającymi kroki i nadającymi wnętrzu wrażenie swoistej miękkości, a na ustawionych pod ścianami kunsztownie wykonanych stojakach pyszniła się broń, której przeznaczeniem było jedynie zachwycać, a nie służyć odbieraniu życia. W rękojeściach posrebrzanych szabli i mieczy tkwiły kamienie szlachetne, przez najzdolniejszych luminatów napełnione subtelnym, połyskującym światłem, a ostrza były tak wypolerowane, że w każdym z nich z powodzeniem można było się przejrzeć.

Portalowe wejście przechodziło bezpośrednio w stosunkowo niski, wyłożony ozdobnym drewnem tunel, prowadzący pod schodami do głównego korytarza. Lhynne, jak zawsze, gdy miała okazję tu być, z zachwytem powiodła wzrokiem dookoła, chłonąc wszelkie szczegóły. Przez wielkie witrażowe okna, znajdujące się na półpiętrze monumentalnych schodów o poręczach układanych w motyw płomieni, wpadało wystarczająco dużo światła, by złote zdobienia ram obrazów skrzyły się piękną barwą drogocennego kruszcu.

Eskortujący ją mężczyźni wskazali na wykładane czerwonym chodnikiem stopnie, po których dostali się na piętro. Choć drzwi były niskie, przystosowane do wzrostu człowieka, każde z pomieszczeń miało sklepienie wysokie na tyle, że dziewczyna nie miała wątpliwości, iż niegdyś smoki musiały być tutaj powszechnym widokiem. Najwyraźniej dopiero po odbudowie zrezygnowano z ich obecności. Po wielokroć zastanawiała się, co też mogło być tego powodem, lecz wiedziała, że odpowiedzi musiała szukać w historii tak zamierzchłej, że z góry powinna uznać to za marzenie ściętej głowy. Pierwotna forma koszar, podobnie jak królewski zamek Myllhaven, pochodziła jeszcze z czasów sprzed Cienionocy, gdy ludzie i smoki żyli znacznie bliżej siebie niż teraz.

Milcząca wędrówka zakończyła się przy drzwiach znajdujących się na samym końcu zdobnego korytarza. Lhynne zatrzymała się niepewnie pod czujnymi spojrzeniami strzegących ich żołnierzy i wzdrygnęła się, gdy ponury oficer wyprzedził dowódcę straży i zapukał w ciemne drewno. Dopiero gdy ze środka dobiegło surowe „wejść!”, wskazał je zachęcającym, niemalże sympatycznym gestem.

Powodzenia – mruknął jeszcze, gdy go mijała, co nakazało dziewczynie mieć się na szczególnej baczności.

Khrimme warknęła na człowieka, siejąc wokół jasnymi iskrami, wyczuwszy bezbłędnie jej zdenerwowanie, lecz nie zrobiła nic więcej, posłusznie wchodząc za swoją panią do wysokiego pomieszczenia. Końcówka jej ogona drżała niepewnie, a nozdrza poruszały się szybko, gdy wciągała w płuca przesycone charakterystyczną wonią kadzidła i pasty do podłóg powietrze.

O tak. Koszary cuchnęły świątynią.

To musiała być okazała sala narad. Malowane w sceny bitewne sklepienie wznosiło się na tyle wysoko, by pomieszczenie z całą pewnością było w stanie pomieścić dużego smoka, a przepiękne płaskorzeźby na jednej ze ścian, formujące się w kształt kłębowiska ziejących ogniem skrzydlatych gadów o szlachetnych rogach i gorejących spojrzeniach, ozdobiono drogocennymi minerałami i subtelnymi, nielicznymi muśnięciami perłowej farby, skrzącymi się w blasku słońca wpadającego przez cztery ogromne okna wykończone surowymi, negatywowymi manswerkami. Naprzeciwko wejścia znajdowały się wysokie, dwuskrzydłowe wrota, noszące liczne ślady spalenizny i uderzeń – zapewne były wspomnieniem dawnej świetności budynku, odnalezionym gdzieś pośród gruzów, odrestaurowanym i naprawionym na tyle, by dumnie służyć przez następne wieki. W samym centrum sali znajdował się długi stół z dwoma rzędami krzeseł i czymś w rodzaju przepięknego tronu z ciemnego drewna, ułożonego na kształt miniaturowych katedralnych wież.

Dobrze wiedziała, że to było miejsce, w którym według tradycji zasiadał najwyższy generał. Przecież już raz go tam widziała, niemal siedem lat temu, gdy jako głupia, młoda dziewczyna domagała się wstępu do wojskowej szkoły szermierki i widzenia z człowiekiem, który nią zawiaduje. Na bogów, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby nie tamta durna chwila pysznej odwagi? Czy pokochałaby kogoś tak bardzo nieodpowiedniego? Czy to musiało się stać, a uczuciami kierowało przeznaczenie, czy może właśnie ta jedna decyzja zaważyła o jej losach?

Kriggs von Ekhardt czekał na nią, wspierając się dłońmi o blat stołu. W sięgającej do połowy ud czarnej, mundurowej kurtce o mankietach zdobionych cienkimi złotymi pasami i złotych guzikach, w które wpisano motyw ziejącego ogniem smoka, zdobiącego królewski herb, wyglądał aż za dobrze, na co od razu poczuła słabość w nogach. Jak marzyła, by wyrwać się w jego stronę...

Jak marzyła, by kiedykolwiek zechciał spojrzeć na nią inaczej niż na przemieniającą się w wielkiego psa małolatę, której potrzebował do bogowie jedni wiedzą jak głupiego zadania...

Nie rozumiem. Khrimme trąciła ją nosem i zawarczała ze zniecierpliwieniem. Skoro go kochasz, to dlaczego nie podejdziesz? Powinnaś podejść, prawda? Bo jak się kocha, to przecież chce się być razem?

To nie takie proste, szepnęła ze smutkiem.

Dla mnie to bardzo proste. Dlaczego dla ciebie nie? Czerwone ślepka zmrużyły się z ciekawością.

Bo nie tylko ja muszę tego chcieć. I tyle.

Przecież on też chce. Nie widzisz?

Nie. On nie chce, malutka. Ze złością oderwała się od myślowego dialogu ze smokiem i powiedziała na głos, chcąc przerwać przeciągającą się ciszę:

Wzywałeś mnie. – Po chwili, nękana niewytłumaczalnym impulsem, dodała nie bez pewnej złośliwości w głosie: – Chociaż uważam, że ta dramatyczna eskorta naprawdę była zbędna.

Była potrzebna, żeby oszukać parę osób. – Kriggs odepchnął się od stołu i podszedł do niej na tyle blisko, że bez przeszkód poczuła zapach jego dezodorantu. Serce na krótką chwilę podskoczyło jej do gardła, a instynkt zmusił, by spuściła wzrok, choć walczyła ze sobą, by tego nie zrobić.

Po co kogokolwiek oszukiwać? – spytała irytująco słabym głosem.

Zostałaś dzisiaj aresztowana – zaczął niskim, przytłumionym tonem, jakby bojąc się, że ktokolwiek mógłby podsłuchiwać. – Zarzutem są rzekome knowania przeciwko koronie i jej przedstawicielom. Wyrok za to może być tylko jeden, dlatego twoja przyrodnia siostra Arianhe O'Ghrethre poruszyła niebo i ziemię, aby wyciągnąć cię z tego bagna. Już od jakiegoś czasu męczyła wyższych przełożonych Instytutu, że powinni zwrócić na ciebie uwagę, gdyż możesz być kimś, kogo potrzebują, teraz zaś ostatecznie postanowili jej zawierzyć, widząc w tym również dobrą okazję do wykonania zamachu na generała wojsk Ragharranu. Za dokładnie... – zerknął krótkim gestem na zegarek – dziesięć minut podejmą próbę odbicia cię, która im się uda. Bądź gotowa.

Że co? – Lhynne odruchowo odsunęła się od mężczyzny, marszcząc w niezrozumieniu brwi. Khrimme parsknęła obłokiem cuchnącego siarką dymu, kładąc uszy po sobie i pochylając nisko łeb, jakby zamierzała zaatakować rogami. – Kiedy ja niby...? To jest ta akcja, o której mówiłeś? Że jestem wam potrzebna? Tylko nie łaska było powiedzieć mi o tym wcześniej?!

Cicho! – warknął na nią. W jego niemal białym oku zabłysnęło coś dzikiego, od czego gęsia skórka rozsypała jej się na nieosłoniętych krótkimi rękawami sukienki przedramionach. – Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Wie jedynie kilku moich zaufanych podwładnych i tak ma na razie pozostać. Szansę będziemy mieć tylko jedną. Twoje zadanie jest stosunkowo proste: musisz po prostu rzucić mi się do gardła, gdy Przywołam miecz.

Dłuższą chwilę wpatrywała się w niego, mając wrażenie, że widzą się pierwszy raz w życiu.

Proste? – wydukała wreszcie, zmuszając się do zduszenia głosu do szeptu. – Mam dać się porwać jakimś obcym żołnierzom i udawać, że mi z tego powodu dobrze? Okej, to było z grubsza zaplanowane wcześniej. Ale mam się na ciebie rzucić, gdy masz Mgielne Ostrze w rękach?! – Zaśmiała się sucho. – Chcesz mieć szpiega, czy jakiś burzowy szaszłyk z wilka?

Przecież nie zrobię ci krzywdy, dziewczyno. – Wywrócił oczami ze zniecierpliwieniem. – Przemienisz się w wilka. Wiem, że umiesz to robić, inaczej by cię tu nie było. Udawaj, że chcesz mnie zabić, ja będę udawał, że bardzo nie chcę, byś to zrobiła, i będzie burzowo fajnie, rozumiesz? Gdy mnie obskoczą, zajmę się nimi. Prawdopodobnie trzech zginie, żeby zachować pozory, ale to już w zależności od tego, ilu podejmie walkę ze mną. Według szpiega miało być trzech, ale bogowie wiedzą, ilu zjawi się tak naprawdę. Pozostała czwórka lub piątka zajmie się wyprowadzeniem ciebie z budynku, a ty już rób, co chcesz. Możesz być spanikowana, ale przynajmniej spróbuj udawać, że bardzo się cieszysz na widok siostry.

Jeszcze jakbym przynajmniej miała siostrę. – Założyła ramiona na piersi w obronnym geście. – Wszystko jasne. Tylko naprawdę cudownie by było, gdybyś nie postawił mnie przed faktem dokonanym.

A co, miałem list wystosować? – Rozłożył ramiona w bezradnym geście. – Szpiedzy mogą być dosłownie wszędzie. Zbyt mało o nich wiemy, żeby się bawić. Ciesz się, że w ogóle spytałem cię o zdanie, czy masz ochotę brać w tym udział.

Dziękuję, łaskawco! – Pokręciła głową, próbując opanować rozbiegające się myśli. – Niech będzie. Tylko co ja z tego będę miała? I co z Khrimme? – Przeniosła wzrok na obserwującą ją wielkimi oczami smoczycę. Wszystkie ostre łuski w kształcie klinów sterczały jej na grzbiecie, jak zjeżona sierść wściekłego lub przestraszonego wilka.

Zaopiekuję się nią. – Generał podążył za jej wzrokiem. – Mam większe doświadczenie z Dzikimi, niż ci się wydaje. Będę z nią ćwiczyć wszystko, co was ominie w Akademii, więc o to się akurat nie martw.

Pójdziesz grzecznie z wujkiem Kriggsem? Lhynne uniosła brew, nie zdoławszy opanować nerwowego rozweselenia, gdy porozumiewała się myślami ze smokiem.

Pójdę! Khrimme zabrzmiała na zachwyconą tym pomysłem. Lubię go. Smacznie pachnie.

Tylko go nie jedz. To może pokaże ci Zarrotha.

Ślepka były już niemal okrągłe ze zdumienia.

Poznam Zarrotha? Innego Dzikiego? Ja poznam innego Dzikiego?

Jeśli będziesz grzeczna. Wilkokrwista nie miała żadnych wątpliwości, że niewiele już brakowało, by pisklak zaczął łasić się Kriggsowi u nóg. Jaka szkoda, że sama nie zdołała wykrzesać z siebie takiego entuzjazmu...

Dobrze – wydukała wreszcie, obejmując się w obronnym geście. – Oczywiście, że to wszystko zrobię. Tylko... to za szybko. Zaraz mi przejdzie.

Kriggs uniósł brwi w sceptycznym wyrazie, lecz na szczęście nic nie powiedział.

Lhynne skupiła się na oddechu i opanowaniu szaleńczo bijącego serca. Czy ona naprawdę zgodziła się na to szaleństwo? Zrezygnowała ze swojego potwornie nudnego, lecz zupełnie bezpiecznego życia na rzecz czegoś takiego? I po co? By zaimponować facetowi?

Chciała, by widział w niej kogoś odważnego. Kogoś, kto potrafi poświęcić własne dobro dla wyższego celu i jest wystarczająco zdolny, by doprowadzić poważne zadanie do końca. By dostrzegł, że jest warta zaufania i zwrócenia uwagi...

Była żałosna. Czy wszystkie zakochane kobiety są takie?

Gdzieś za wysokimi, zniszczonymi drzwiami poniósł się huk wybijanego okna i niecierpliwie kroki w ciężkich butach. Jej wyostrzony wilczy słuch nie mógł tego przegapić – spięła się cała, w jednej chwili przeobrażając w drapieżnika o mocnych mięśniach, gotowego do ataku lub błyskawicznej ucieczki. Przeniosła czujne spojrzenie na Kriggsa, szukając w jego dwubarwnych oczach przyzwolenia, i znalazłszy w nich pobudzający do działania ogień i tę nutę pogardy, jaką zawsze z jego strony wyczuwała...

Chcę, byś widział we mnie kogoś więcej, niż małą dziewczynkę, która wodzi za tobą maślanymi oczami.

Wilcza moc była tuż na wyciągnięcie ręki – wystarczyło sięgnąć, zdjąć czającej się w jej wnętrzu bestii kaganiec i rozłożyć zapraszająco ramiona, pozwalając, by nareszcie wypłynęła na zewnątrz.

Wilk zerwał się z uwięzi.

Ognisty dreszcz liznął ją wzdłuż kręgosłupa, a wraz z nim powietrze zamigotało. Czarna sukienka zmieniła się w ciemną jak skrzydło kruka sierść, a brązowe oczy zalśniły drapieżną żółcią. Ostre kły błysnęły oślepiającą bielą, a zwinne mięśnie sprężyły się do morderczego skoku.

To było jak wyprostowanie się po godzinach spędzonych w przygarbionej pozycji. Jak otulająca ciało miękkość materaca po nocy na twardej podłodze. Jak wynurzenie się z wnętrza ciasnej klatki i zaczerpnięcie w płuca orzeźwiającego powietrza...

To było jak najsilniejszy narkotyk.

Jak czarna błyskawica rzuciła się na generała von Eckhardta, gdy tylko w jego dłoni rozbłysło Mgielne Ostrze, i sięgnęła kłami w stronę jego gardła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz