Znała to miejsce, lecz początkowo nie umiała go skojarzyć. Myśli przelewały się przez jej głowę płynnie, ospale i w nieznośnym korowodzie chaosu, którego nie sposób było pojąć. Wymykały się jej, ilekroć próbowała się skupić, pozostawiając ją niby w otoczce gęstej waty, tłumiącej wszystkie docierające z zewnątrz bodźce.
Skojarzenie z watą nie było wcale takie złe, biorąc pod uwagę, że wszystko wokół spowijała gęsta jak mleko mgła. Śnieżne kłęby tańczyły na wietrze, sięgały w jej stronę chętnie niczym macki samej istoty stworzenia, badając, skąd się wzięła. Cóż miała im odpowiedzieć? Sama tego nie wiedziała.
Jasny piasek, którym wysypano wijącą się między wrzosami i soczyście zielonymi krzewinkami ścieżkę, wyglądał jak jaśniejąca smuga światła, nić łącząca z innym światem, zapraszająca, aby pochwycić ją i podążyć w stronę, w którą prowadziła. Cóż złego mogło kryć się tam, skąd dobiegał blask? A jednak Lhynne czuła, że nie chce tam iść. Musiała, ponieważ gdy oglądała się za siebie, mgła połykała cały jej świat, ograniczając go jedynie do skrawka ziemi, na którym stała, a jednak czuła przez to... strach, niechęć. Może odrobinę niezdrowej ekscytacji, wilczej ciekawości, jaką zaspokoić mogło porządne polowanie. Choć wyjątkowo nie było to w pełni dobre. Było... niewłaściwe.
Wiatr strzępił mgłę, wystające z podłoża tu i tam srebrzyście szare kamienie rozcinały ją swoimi ostrymi krawędziami; skrzące się krwistymi koralami owoców krzewinki falowały, poddając się podmuchom powietrza, pachnącego górami, wilgocią i pradawnym lasem, lecz karłowate jodły i sosny o powykręcanych gałęziach trwały zupełnie nieruchomo. I to też było niewłaściwe. Jakby kilka rzeczywistości nakładało się tu na siebie i przenikało nawzajem, lecz żadna nie miała w sobie tyle mocy, aby zdominować pozostałe. Z jakiegoś powodu pierwszą jasną myślą Lhynne było nieprawdopodobne poczucie, że wszystko wokół niej zostało potłuczone na kawałki dawno temu, w czasach zanim nastały pierwsze człekokształtne istoty, a Stary Kontynent spowiła pierwsza Cienionoc. Oglądała jedynie skrawki, marne okruchy, które za wszelką cenę usiłowała spajać pradawna, czysta magia...
Było tu pięknie. Nieznośnie, doskonale pięknie – tak, że budziło to w niej ściskające w piersi wzruszenie, kłuło w serce, napełniało niemożliwym do zdiagnozowania żalem, na który nie było lekarstwa. Coś wołało, aby przemieniła się w wilka i puściła biegiem, zostawiając ścieżkę za sobą... lecz z jakiegoś powodu nie umiała tego zrobić. Była człowiekiem, a przemiana, równie łatwa jak zaczerpnięcie tchu czy mrugnięcie powiekami, pozostawała poza jej zasięgiem. Dokładnie jak w czasach, gdy nie znała jeszcze prowadzącej do jej wewnętrznego wilka drogi i godzinami wpatrywała się w lśniące na niebie księżyce, modląc się o ich łaskę w ukryciu przed ludzkimi oczami.
Nie miała wyboru – musiała iść dalej, dokładnie tam, gdzie prowadziła ją smuga usypanej z drobin światła ścieżki. Tylko po co? Przecież tam...
Zmartwiała na chwilę, dreszcz rozsypał gęsią skórkę na jej odsłoniętych ramionach i postawił wszystkie drobne włoski na karku. Gdyby udało jej się przemienić, sierść stałaby jej dęba wzdłuż całego kręgosłupa. Właśnie wtedy wszystkie myśli wskoczyły na swoje miejsca.
Tam czekał na nią złoty smok. Nie mogła iść przed siebie, bo on tego właśnie pragnął. Znowu ją wabił... znowu czegoś od niej chciał. O co chodziło w tych burzowych snach?
Jeszcze raz obejrzała się za siebie, lecz ściana mgły była tam nieprzenikniona. Bała się nawet zanurzyć w niej palce, niepewna, jak na to zareaguje – czy pochłonie je bez reszty? Ustąpi pod jej naporem, czy może pożre ciało razem z kośćmi...?
Burzowy idiotyzm.
Złoty smok nie był prawdziwy. Był jedynie wytworem jej wypaczonego, zbyt pojemnego umysłu... prawda?
Ruszyła dalej, właściwie jedynie po to, aby samej sobie udowodnić bezzasadność własnych lęków. Wyprostowała się z dumą, napięła mięśnie, gotowa w każdej chwili na odparcie ewentualnego ataku. Lewa dłoń sama właściwie ułożyła się w pozycji Przywołania, palce załaskotały języki widmowego ognia, a już kilka uderzeń serca później krzepiący ciężar Mgielnego Ostrza wskrzesił wilczą odwagę.
Cokolwiek się stanie, smoki nie są odporne na Mgielne Ostrza. O ile wiedziała, nic nie było na nie odporne.
Był tam. Czekał na nią w miejscu, gdzie świetlista ścieżka zanikała pośród gęstszych zarośli i podszyta materią doskonale białej mgły, płynnie zlewała się z niemożliwie złotymi łuskami. Leżał nieruchomo z podkulonymi łapami, jak wygrzewający się na słońcu kot, i śledził ją ślepiami o wrzecionowatych źrenicach. Mogłaby przysiąc, że na jego pysku malował się kpiący uśmiech, gdyby nie to, że nigdy nie widziała ani nie słyszała, aby smoki potrafiły się uśmiechać.
Był inny niż poprzednim razem, choć nie tak, aby mogła go nie rozpoznać. Jego kark porastała potężna korona z śnieżnobiałych piór, świetlistą wstęgą biegnąca wzdłuż linii grzbietu i formująca na czubku ogona okazały pióropusz. Ostre kościane kolce wyłaniały się spomiędzy pierzastej miękkości niespodziewanie, a przez kontrast zdawały się jeszcze ostrzejsze i bardziej niepokojące.
Smok był piękny. Ale to bynajmniej nie sprawiało, że Lhynne zdolna była odegnać strach. Czuła, jak dłoń zaciśnięta na rękojeści miecza zaczyna jej się pocić. Mięśnie jej drżały, na przemian słabnąc i zachęcając, aby ustawiła się w prawidłowej postawie do walki. Tylko na cóż jej nauki ze szkoły wojskowej, skoro nie miała przed sobą uzbrojonego człowieka, a stworzenie zdolne pożreć ją jednym niewysilonym kłapnięciem szczękami?
Jakby wyczuwając jej myśli, smok wysunął z paszczy rozwidlony język i posmakował nim powietrze, a z jego nozdrzy uleciało kilka niewielkich, różnobarwnych płomieni. Skrzyły się wszelkimi możliwymi barwami, a także tymi, których nazwać ani pojąć zupełnie nie potrafiła – jej oczy w rzeczywistym świecie z całą pewnością nie byłyby w stanie nawet ich dostrzec. One istniały tylko tutaj, w świecie pomiędzy snem a jawą.
A więc... może to była wizja dziejąca się w smoczym umyśle?
Blisko, zamruczał smok z pewną dozą dumy i satysfakcji w głosie. Przechylił wielki łeb, przyglądając się kobiecie jak smakowitemu kąskowi. Ciekawiła go.
– Co ja tu znowu robię? – spytała, siląc się, aby ukryć drżenie. – Kim ty jesteś?
Jestem czasem i przestrzenią, wilcza dziewczynko. Bestia pokazała jej kły. Jestem przeznaczeniem i możliwością. Jestem początkiem i końcem. Jestem ciemną stroną księżyców, szeptem kamienia i odgłosem stąpania kota. Jestem korzeniem świętych gór i nicią spajającą materię znanego ci świata.
– Jesteś bogiem? – wyrwało jej się.
Chwilę przyglądał jej się z niezmienionym wyrazem... a następnie parsknął śmiechem, aż cofając łeb na długiej szyi. Nastroszył białe pióra na karku, przez co wyglądał, jakby urósł o połowę.
Jeśli chcesz to tak nazywać, uznał wreszcie z wciąż wyraźną nutą wesołości. Wy, człekokształtni, wszystko, czego nie rozumiecie, nazywacie w razie czego bogami. Niech ci będzie, skoro taka jest twoja wola...
– A więc czego chcesz? – wycedziła ze złością. – Mam wznieść do ciebie modły, abyś dał mi spokój?
Nie wysłuchuję ludzkich modłów. Końcówka ogona zadrgała mu jak zdenerwowanemu kotu, lecz już na pierwszy rzut oka widać było, że doskonale bawił się jej kosztem. Wciąż zastanawiam się, czy jesteś mi potrzebna, wilcza dziewczynko.
– Nie mów tak do mnie! – Wytknęła go sztychem miecza.
A z jakiegoż to powodu miałbym tak do ciebie nie mówić? Podniósł się powoli, lecz nieskończenie gładko – zwinność i siła w najczystszej postaci, zaklęta w doskonale proporcjonalnym, posągowym wręcz ciele.
Coś było nie tak z kłębiącym się wokół niego powietrzem, coś zakłócało jego obraz i mamiło zmysły Lhynne, przyprawiając ją o zawroty głowy. Ciężko jej było utrzymać na nim wzrok, zwłaszcza gdy zaczął się poruszać, i w pewnym momencie nie była już pewna nawet tego, jakiej tak naprawdę jest wielkości. Coś mówiło jej, że jest ogromny, znacznie większy od największego smoka, jakiego kiedykolwiek miała szansę oglądać, a jednak z jakiegoś powodu mieścił się w wąskiej przestrzeni piaszczystej polany i bez trudu mógł zacząć ją okrążać. Szponiaste łapy zanurzały się w świetlistym piachu niemal bezszelestnie.
Nie odpowiadasz, ludzka samico? Znowu przekrzywił łeb, a źrenica oka, którego kątem wciąż ją obserwował, rozszerzyła się nieco. Nie miała regularnego, kociego kształtu, do którego Lhynne przywykła, co dzień spoglądając w ślepia Khrimme. Była nieregularna... i bardzo przypominała utkany z cieni zarys ludzkiej sylwetki. Im mocniej się rozszerzała, tym podobieństwo bardziej się rozmywało, lecz pierwsze skojarzenie wżarło się w jej myśli i nie dawało się przegnać.
Nie odpowiadała. Czuła, że smoka jednocześnie bawi to i irytuje, ale nie mogła się zmusić do otwarcia ust. Bo i co takiego miała powiedzieć? Że nie chciała słyszeć wypowiadanego jego głosem przezwiska, którym jako pierwszy obdarzył ją Kriggs von Eckhardt?
Miłość potrafi przemienić w naprawdę żałosne stworzenie każdą, choćby i najdzielniejszą wojowniczkę, ofuknęła się w myślach.
Nie odpowiesz, uznał smok. Zatrzymał się, wyprostował szyję. Proste rogi wycelowały w nisko zwieszające się, zaciągnięte mgłą niebo.
Nie, to nie była mgła. To były chmury, z jakiegoś powodu płożące się nisko, tak, że niemal była w stanie ich dotknąć.
Palce zaciśnięte na rękojeści Mgielnego Ostrza zaczynały jej drętwieć. Jeszcze chwila, a nie będzie w stanie się nim posłużyć, i to bynajmniej nie z powodu umykających sił, a ogarniającego ciało paraliżującego przerażenia.
– Czego ode mnie chcesz? – wyszeptała słabo. Krtań zacisnęła się jej doszczętnie i dziwiło ją, że w ogóle była w stanie wydobyć z siebie jakikolwiek odgłos.
Ludzka pamięć jest tak zawodna. Smok zapatrzył się w coś między drzewami, lecz szybko wrócił do niej spojrzeniem. Wciąż się waham. Mimo wszystko... nie jesteś chyba tym, czego potrzebuję. Lecz twa siostra jest niestabilna. Tyleż wątpliwości... Zawarczał głęboko, a ziemia pod nogami Lhynne zadrżała. Zasyczały osypujące się ziarna świetlistego piasku.
Siostra...? Zmarszczyła bezradnie brwi, lecz nie zadała pytania na głos. Głowa zaczynała ją boleć – jakakolwiek magia spowijała smoka, powoli przyprawiała ją o obłęd.
Niestabilność czy słabość? Zatrzymał się i ponownie skierował w jej stronę. Pióra znów się nastroszyły. Tyś jest słaba. Lecz coś w tobie drzemie. Coś... Mruknął do siebie, urywając wpół słowa. Cokolwiek chodziło mu teraz po głowie, nie było przeznaczone do wypowiadania na głos. Tak, tyś jest słaba, podjął, szczerząc kły. I samotna. A słabość, samotność i nienawiść łatwo przekuć w oręż.
Nie wytrzymała. Chwyciła miecz oburącz i po prostu skoczyła na smoka, wznosząc broń nad głowę.
To było niewyobrażalnie wręcz głupie. Czy gdziekolwiek indziej poza niezrozumiałym snem choć przez sekundę liczyłaby na to, że zdoła pokonać smoka?
Cios z całą pewnością byłby morderczy... gdyby nie to, że Ostrze, zamiast rozpłatać złoty pysk z łatwością równą rozcinaniu kostki masła, odbiło się od łusek, nie czyniąc na nich nawet najmniejszej rysy.
Mięśnie ramion zapiekły wściekłym bólem, palce z ledwością utrzymały broń. Chciała odskoczyć, wykorzystać impet nieudanego ciosu do złapania dystansu, lecz ani się obejrzała, a góra i dół zamieniły się miejscami. Uświadomiła sobie, że smok uderzył ją łapą z szerokiego zamachu, dopiero gdy pojęła, że leży właśnie częściowo na lekko pochyłym pniu karłowatej sosny, a całe ciało składa się z wściekłego, pulsującego bólu.
Instynkt kazał jej się podnieść, lecz mięśnie nie słuchały. Zaklęła, gdy niecierpliwe drgnięcie obudziło kolejne ognisko bólu gdzieś w okolicy serca. Na bogów, czuła się tak, jakby zgruchotano jej wszystkie kości, nawet te, z których istnienia nie zdawała sobie do tej pory sprawy.
Mleczne niebo przysłonił smoczy łeb. Jasne ślepię i nieregularna źrenica na chwilę stały się jej światem...
Myślisz, że możesz bezkarnie podnosić na mnie rękę?
...który rozprysnął się jak upuszczony kryształ, rozsypując w drobiny mniejsze od ziarenek piasku.
Zerwała się z łóżka i runęła na drewnianą podłogę, zaplątawszy się w kołdrę. Nawet nie zarejestrowała, gdy przemieniła się w wilka i kilkoma szarpnięciami kłów uwolniła się z więżącego ją materiału, święcie przekonana, że jest zaciskającymi się na niej mackami śnieżnej mgły. Ze skowytem rzuciła się przed siebie właściwie na oślep i otrzeźwiała dopiero wtedy, gdy z impetem wpadła na ciężki stół, przesuwając go o ładnych parę metrów i przewracając cztery z sześciu stojących przy nim krzeseł. Przemieniwszy się w człowieka, opadła na kolana i ukryła twarz w dłoniach, próbując opanować panicznie bijące serce i przyśpieszony oddech, od którego już zaczynało kręcić jej się w głowie.
Mrok głębokiej nocy i śpiąca cisza spowijały ją ze wszystkich stron, łagodne i znajome... lecz puste. Straszne przez sam brak kształtu i namacalnej formy. Wszystko, co nienamacalne, wydało jej się nagle niezmierzenie przerażające, minęła jednak chwila, nim zmusiła się do tego, by wstać i sięgnąć po świetlną kulę. Ciepły blask rozjaśnił wnętrze jej domu, wypłukując ciemność i wyławiając z niej kształty mebli, niezliczonych książek i gromadzonych latami ozdób. Dopiero wtedy, gdy w dziecinnym odruchu upewniła się, że w żadnym z kątów nic się na nią nie czai, przestała drżeć.
To nie był zwykły sen. Bogowie, z całą pewnością nie... Wciąż czuła wspomnienie przeszywającego połamane ciało bólu. Był tak prawdziwy... i o wiele straszniejszy nawet od tego, który towarzyszył Mgielnemu Ostrzu zanurzającemu się w trzewiach. Straszniejszy od rozrywających skórę i mięśnie wilczych kłów. Straszniejszy od każdego innego bólu, jakiego doświadczyła kiedykolwiek.
A to dopiero przedsmak.
Jęknęła, ledwie ta myśl zaświtała jej w głowie. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że to jedynie rozwiewające się strzępy koszmaru, lecz...
Musiała z kimś porozmawiać. Natychmiast. Musiała poszukać pomocy. Musiała...
Tylko jak? Do kogo niby miała się zwrócić? Do Rhienne Bhardo, co do której nie miała pojęcia, gdzie w ogóle jej szukać? Do Jego Wysokości Erghona Zdobywcy, stawiając na nogi cały zamek Myllhaven? Czy może do Kriggsa von Eckhardta, skoro ledwie kilka godzin temu po raz pierwszy, odkąd się poznali, nie dał jej odczuć, że czym prędzej pragnie pozbyć się jej towarzystwa?
Prawda była taka, że nie miała nikogo. To było jasne od tak wielu lat, a nagle opadło na nią jak płachta nieskończonego, ciężkiego nie do wytrzymania mroku. Jak skrzydło nocy, ogarniające wszystko, co ciepłe i dobre, by uwięzić je w szponach przeszywającego mrozu.
Żyła tu tyle lat... a wciąż nie miała nikogo.
Sebb i Ayenne? Ich też nie potrafiłaby znaleźć. Nawet jeśli jakimś sposobem chcieliby tego wysłuchać i uwierzyli, że nie są to jedynie wyjątkowo realistyczne koszmary, odnalezienie któregoś z nich, posiłkując się jedynie wilczym węchem, zajęłoby jej kilka burzowych godzin.
Potrzebowała...
– Bogowie... – szepnęła, znowu ukrywając głowę w ramionach. Miała wrażenie, że cienie w kątach zaczęły tańczyć, a magiczny blask szklanej kuli niebezpiecznie przygasać. – Proszę, nie zostawiajcie mnie całkiem samej... proszę...
Bogowie milczeli. Czyż nie od tego właśnie są?
Lhynne?
Paraliżująca ulga na chwilę ucięła jej oddech, tęsknota rozdarła serce na kawałki.
Lhynne! Khrimme wybudziła się już całkowicie i zerwała na równe łapy. Jej myśli szalały, podobnie jak zbudzone szamotaniną starsze smoki w stajni. Co się dzieje? Co to było? To znowu ten sen?!
Nie odpowiedziała. Nie musiała. Po prostu zerwała się z miejsca, otworzyła drzwi, chwilę mocując się z oporną zasuwą, i wyskoczyła na zewnątrz, w objęcia Szarej Mgły, nie kłopocząc się przekręcaniem za sobą klucza. Ktoś, kto wszedłby pod nieobecność wilkokrwistego do jego domu, musiałby być kompletnym idiotą – każdy pojmował, jak niewiele czasu zajmowało wytropienie nieproszonego gościa, gdy dysponowało się węchem tysiąc razy lepszym od ludzkiego.
Nigdy nie zanurzała się w Szarej Mgle. I nawet o tym nie myślała. Przyoblekła wilczą skórę i popędziła przed siebie na oślep. To serce zmuszało ją do ruchu, a wiatr użyczał swych skrzydeł.
Zamieszanie w stajni z pewnością zbudziło strażników, lecz przecież nic nie było w stanie zatrzymać smoka, nieco większego już od konia. Khrimme, ignorując zaniepokojony warkot dwóch starszych smoków, rzuciła się na bramę raz i drugi. Za trzecim wyrwała ją z zawiasów i wyskoczyła na zewnątrz, rozpościerając czarne jak noc skrzydła. Zaryczała na zbliżającego się do niej opiekuna z lampą, z całą pewnością brutalnie wyrwanego ze snu, i wzbiła się w powietrze, o mało nie wpadając w wyrastający z ziemi naprzeciw niej budynek. Zachrobotały szkliście zrzucone ogonem dachówki.
Spotkały się na błoniach za Myllhaven. Lhynne opadła na ziemię, całkowicie bez sił po szaleńczym biegu, z sierścią zlepioną w kolczaste strąki mglistą wilgocią, a Khrimme owinęła się wokół niej, nakrywając skrzydłem i mrucząc uspokajająco. Żar gorejącego w jej ciele ognia ukoił wielką wilczycę na tyle, by przestała bezwiednie skamleć, tuląc ogon do brzucha i drżąc niekontrolowanie.
Jestem, szeptała Khrimme, trącając ją nosem i jednocześnie szczerząc kły we wściekłym grymasie. Jestem i obronię cię przed wszystkim. Nawet przed tym smokiem, który uważa siebie za boga. Możesz na mnie liczyć! Spójrz tylko, jaka jestem wspaniała...!
Lhynne coś tknęło... lecz przeczucie umknęło, zanim zdołała się na nim skupić, zostawiając po sobie nieprzyjemny krwisty posmak i świadomość, że właśnie przegapiła coś naprawdę ważnego.
***
Noc wypełniona była szeptami, a krwiste spojrzenie Jarrhönn dominowało sny, krusząc kamienne serce. Nie było wcale jeszcze późno, gdy rozpalił na powrót świetlną kulę, rzuconą niedbale na stolik obok łóżka. Mrok napierał ze wszystkich stron, a cienie zdawały się formować w znajome kształty, ruchliwe i natarczywie domagające się uwagi. Blask dwóch niemal pełnych księżyców wpadał przez szczelinę między niedokładnie zaciągniętymi zasłonami, zdając się palić skórę niczym ostrze nagrzanego do czerwoności noża. Z jakiegoś powodu układało się idealnie wzdłuż przecinającej twarz blizny. Jak ukryte przesłanie, którego za burzowe skarby nie potrafił zrozumieć.
Nie umiał już zasnąć. Jarrhönn w snach przemieniła się w Igri na jawie.
Pragnienie i ciekawość przerodziły się w konieczność.
Wytrzymał ledwie kilka chwil, liczeniem wspak usiłując ponownie przywołać senność, wreszcie jednak zerwał się z łóżka, odrzucając kołdrę, i praktycznie rzucił się w stronę drzwi. W pośpiechu naciągnął buty i narzucił na ramiona płaszcz od galowego munduru bezpośrednio na czarną, wiązaną na piersi koszulę i workowate spodnie, w których spał. Na klatce schodowej wygrzebał z kieszeni zapomnianego papierosa i odpalił go pstryknięciem palców, nie kłopocząc się nawet szukaniem kluczy.
Dyżurujący na parterze stróż jedynie uniósł na niego wzrok i pokręcił głową z politowaniem, wracając do drzemki. Przyzwyczaił się już, że tylko bogowie mogli wiedzieć, co znowu strzeliło do głowy burzowemu wojskowemu, wciąż jednak odruchowo zaczynał się na sam jego widok zastanawiać, co też przyjdzie mu sprzątać rankiem.
Czyż to nie ironiczne, że o największych wyczynach generała wiedział ktoś, kogo ten praktycznie nawet nie zauważał? Gdyby tylko kiedyś ludzie się dowiedzieli, cóż to za gagatek... Dozorca westchnął i ponownie przymknął zapuchnięte od snu powieki. Ech, mgły i burze z nim, byle tylko drzwi za sobą zamknął...
Zamaszyste trzaśnięcie, zdolne obudzić i umarłego pogrzebanego przed paroma wiekami, utwierdziło starca w przekonaniu, że jeszcze czeka go przynajmniej kilka godzin spokoju. Dopiero powrót wielkiego Mglistego mógł przysporzyć kłopotów, nie nawykł jednak do martwienia się na zapas. A nuż przywlecze się z powrotem, gdy pojawi się już zmiennik?
Kriggs wpadł do smoczej stajni zdyszany jak nigdy dotąd. Ze złością otarł roszące czoło krople potu i spróbował uspokoić oddech, lecz wiele to nie dało – emocje kłębiły się w nim jak rozwścieczony rój szerszeni, nie dając ani chwili spokoju. Kąsały boleśnie przede wszystkim właśnie tam, gdzie znajdowało się sumienie...
To, co chciał zrobić, było bezbrzeżnie wręcz głupie. Lecz czy miał jakiś wybór?
Cóż, pewnie nawet kilka. Jednak żaden z nich nie dawał smoczycy z uszkodzonym umysłem cienia szans.
Drzwi zaskrzypiały na zawiasach, gdy domknął je znacznie ostrożniej, niż wcześniej rozwarł. Któryś ze śpiących smoków parsknął ze złością i ziewnął, rozjaśniając na chwilę mrok kaskadą wypuszczonych z pyska iskier, lecz uspokoił się, wyczuwszy znajomy zapach.
Smoki uspokajały się w jego obecności...
Miał ochotę pluć sobie w twarz. Miał ochotę Przywołać Mgielne Ostrze i samemu się nim zabić. To było niewybaczalne. To było największym okrucieństwem, jakiego kiedykolwiek dopuścił się Vrarghr Lemarr.
Umrzeć? Nie, toż to byłoby zbyt proste. Cierpieć po kres burzowego świata – przez całą Cienionoc i jeszcze dłużej!
Albo zwyczajnie winy odkupić.
Jeśli to się uda... to będzie najbardziej szaloną i niebezpieczną rzeczą, jaką uczynił kiedykolwiek. A jeśli nie... to znaczy, że jest znacznie większym skurwysynem, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
A więc patrzcie! Ja to uczyniłem!
Dłuższą chwilę męczył się z korkiem butelki najtańszej whisky. Błysnęło wreszcie Ostrze, gładko odcięta szyjka poszybowała gdzieś w mrok i miękko wylądowała na zaściełającym podłogę sianie. Pociągnął długi łyk palącego napoju. Bez tego nigdy nie miałby odwagi ponownie zbliżyć się do najjaśniej oświetlonego boksu po lewej stronie.
Igri wpadała w panikę, gdy choć na moment gaszono staromodną naftową lampę, w którą nieustannie wpatrywała się nieobecnym wzrokiem. Teraz również trwała nieruchomo z łapami podkulonymi pod pierś i zwieszającym się na długiej szyi łbem, wychudła i eteryczna. Piękne łuski lśniły w migotliwym blasku jak najcenniejsze kamienie, jak wylane ciekłym szkłem lub wykute w krysztale, a w pionowych, maksymalnie zwężonych źrenicach nie znać było nawet najmniejszej iskry życia. Oddychała powoli i spokojnie, jej serce biło miarowo; kolczaste ucho zadrgało, gdy Kriggs otworzył drewniane drzwi, lecz sam nie wiedział, czy smoczyca reagowała na niego, czy może raczej na powstały przeciąg. Nie obróciła się w jego stronę, nie wydała najcichszego dźwięku.
– Igri – powiedział nisko, niemal śpiewnie. Wyciągnął ostrożnie dłoń, pogłaskał bok i podgardle, na którym czuć było gorąc bijący od płynącego pod skórą ognia. – Igri – powtórzył przynaglająco.
Nie zareagowała. Dokładnie tak samo, jak każdego dnia, którego tu przychodził. Mógł przemawiać do niej w ten sposób godzinami, mógł czyścić łuski, doprowadzając je do doskonałego lśnienia, nie pozwalając, aby zaszły patyną brudu, mógł szarpać ją i szturchać – żadnym sposobem nie potrafił jej zmusić do żadnej reakcji. Jej ciało wykazywało podstawowe odruchy – naciśnięte w odpowiednich miejscach mięśnie napinały się lub rozluźniały... lecz jej tam nie było.
Była strzaskana. Była zniszczona.
Była zupełnie taka, jak Dzikie, które szkolił Vrarghr Lemarr.
– Po moim, kurwa, trupie – wycedził pod nosem, pociągnął dla odwagi alkoholu i odstawił butelkę, rzucając obok worek z niezbędnymi przedmiotami. W ciszy znowu rozległ się na wpół śpiący warkot któregoś ze smoków, lecz zwierzę zasnęło błyskawicznie, wzdychając tylko głęboko w odprężeniu. Wszystkie smoki w Myllhaven znały jego zapach i aurę.
Co ty robisz?, zamruczał nagle w jego głowie Zarroth. Znajdował się w innym budynku, w którym trzymano jedynie smoki najwyżej postawionych wojskowych, ponieważ to je znał najlepiej i najłatwiej tolerował, lecz kłębiące się w Kriggsie emocje skutecznie wytrąciły go ze snu.
Nie chcesz wiedzieć, odburknął mężczyzna.
Na wpół zaspany smok podniósł się na swoim miejscu, zawarczał gardłowo, zagroził wściekle:
Czy mam tam przyjść, na Źródła Burz?! Coś ty znowu wymyślił?!
Spokój, bestio. Właśnie próbuję odkręcić to, co uczyniłem.
Co...?
Zarroth ze wzburzenia utracił zdolność formowania myśli w słowa, a Kriggs był zbyt skupiony na celu, by zwracać uwagę na obrazy, które mu przesyłał. Rozwiązał worek i wyciągnął z niego nadpaloną u czubka gałąź.
Smok zaburczał z zaskoczeniem. Obserwował. Był równie wzburzony, jak zwyczajnie ciekawy, co też takiego się szykowało...
Skojarzył dopiero po chwili.
Nie! Od ryku dosłownie zadrżała ziemia. Wszystkie smoki w budynku uniosły łby, zaczęły powarkiwać i węszyć niecierpliwie, szukając niewyczuwalnego zagrożenia; na zewnątrz krzyknął rozbudzony gwałtownie strażnik. Kriggs już widział oczami wyobraźni, jak ogromny Dziki rozbija niewysilonym machnięciem łapy ciężkie wrota stajni i wyskakuje na zewnątrz, plując ogniem i rozkładając skrzydła na pełną szerokość, szybki i niesamowicie zwinny pomimo swych rozmiarów...
Leż!, rozkazał, wkładając w to całą swoją moc. Moc, której nie używał już od tak dawna...
Zarroth zwinął się, znowu ryknął – tym razem w proteście.
To jest właśnie to, czego miałeś nie czynić nigdy więcej!, wytknął z najwyższym trudem. Trzasnęły deski wydzielające jego boks, co przekazane wraz z ognistymi myślami zabrzmiało w głowie mężczyzny głośno jak górska lawina.
Leż!, powtórzył Kriggs znacznie spokojniej. Jakież to było zabawne, że wystarczyło ponownie zechcieć użyć tej mocy, aby bez trudu przypomnieć sobie, jak funkcjonowała. Pewien był, że przez te wszystkie lata zapomniał ją całkowicie... a tu proszę.
Nie chciał pamiętać. Lecz pamiętał. A Zarroth przecież też należał do Dzikich o zniszczonych umysłach. Zawsze był nieco inny niż one, nigdy nie dał się zdominować w całości, lecz podporządkował go sobie przecież właśnie w taki sposób, prawda?
Nie możesz..., spróbował jeszcze raz, lecz Kriggs przerwał mu twardo:
Leż, Zarroth. Nie przeszkadzaj. Nie chcę używać pierwotnej magii przeciwko tobie. Nie chcę wykorzystywać tej mocy, żeby zmusić cię do posłuszeństwa. Ale zrobię to, jeśli spróbujesz mi teraz przeszkodzić.
Smok zaryczał jeszcze raz i w bezsilnej wściekłości uderzył łapą w drzwi boksu. Drewniane połówki, służące bardziej ozdobie i zapewnieniu prywatności niż mające chronić przed czymkolwiek, wyleciały jak trafione kulą armatnią i roztrzaskały się gdzieś w ciemności stajni.
Igri nie zareagowała na nic. Wciąż wpatrywała się w ogień lampy, jakby dostrzegała w nim cały świat, znacznie prawdziwszy i ważniejszy niż to, co ją otaczało.
Kriggs rozwiązał woreczek z solą i wysypał wokół smoczycy jak najwierniejszy okrąg. Białe ziarenka łatwo mieszały się w piaskiem na podłodze, musiał uważać, aby nie zaburzyć żadnej z pieczołowicie dopracowanych linii. Sięgnął po węglowe rysiki. Niestety najprostszy i przy okazji najtańszy produkt, w zasadzie jedyny dostępny w szemranym całodobowym sklepie, specjalizującym się raczej w alkoholu i najbardziej podstawowych produktach spożywczych, okazał się burzowo twardy. Chwilę rozcierał wkład w palcach w nadziei, że ogrzany zechce spełnić swoje zadanie, potraktował go kilkoma przywołanymi naprędce płomieniami. Uznawszy, że jest już wystarczająco miękki, by zdać się na cokolwiek, wyrysował na ścianach boksu runy, po jednej dla każdej strony świata. Dłonie mu drżały – sam nie wiedział, czy to przez alkohol, czy z emocji, czy raczej przez trud, z jakim mięśnie przypominały sobie skomplikowane ruchy. Runy pradawnej magii wymagały niesamowitej cierpliwości i nadzwyczajnego zmysłu artystycznego, a tych dwóch cech akurat zawsze mu brakowało.
Dzikie o złamanych umysłach bełkotały coś niezrozumiałego w jego głowie. Znowu musiał się napić, próbując je uciszyć, lecz tym razem z jakiegoś powodu nie milkły. Dlaczego? Miał ochotę zawyć i zacisnąć dłonie na skroniach aż do bólu. Pragnął wyrwać z siebie to coś, co zawierało w sobie wszystkie wspomnienia – pozbyć się tego wreszcie na dobre...
Niewiele brakowało, by złamał prowizoryczną różdżkę w dłoniach.
Okazało się, że z tego wszystkiego zapomniał burzowego noża. Chwilę przeszukiwał worek, nie mogąc uwierzyć we własną głupotę, wreszcie ułożył dłoń w pozycji Przywołania i zawahał się chwilę, obracając Mgielne Ostrze w palcach. Poszukać czegoś innego czy...?
Rany zadane Mgielnymi Ostrzami goiły się wprost paskudnie. Ponadto trzeba było uważać, by nie przeciąć sobie również kości – magiczna klinga wchodziła w nie z równą łatwością, z jaką zwyczajny nożyk zanurzał się w sztuce pieczystego. Przesunął jednak wreszcie palcami słabszej prawej dłoni wzdłuż ostrej jak brzytwa krawędzi i Odesłał miecz na tyle szybko, że w zasadzie nawet nie poczuł bólu. Zacisnął pięść, odczekał chwilę, aż krew zbierze się w skaleczeniach, wreszcie musnął nią każdy z wyrysowanych znaków po kolei, a resztą kropli spryskał Igri.
Smoczyca ani drgnęła, gdy szkarłatne korale poznaczyły doskonałą zieleń jej łusek. Zarroth warczał głęboko.
Z czystej ciekawości jeszcze raz przyłożył dłoń do łba Igri. Przymknął oczy, poszukał wśród myślowego chaosu znajomego ognika jej myśli. Na bogów, gdyby ktokolwiek się dowiedział, że to potrafi...
To również była pradawna magia. Nie istniała dozwolona moc, która pozwoliłaby na wtargnięcie do smoczego umysłu. O dziwo jednak nikt jeszcze go o to nie zapytał. Ludzi ciekawiło, w jaki sposób chciał pomóc smoczycy, z którą nie dało się nawiązać kontaktu i skąd wiedział, co działo się w jej głowie, lecz nikt jeszcze nie wpadł na to, że wypadałoby się tym zainteresować...
Zaśmiał się pod nosem. Lecz zaraz skrzywił się, napotkawszy znajomy chaos, w którym nurzał się od kilku dni do granic własnej wytrzymałości, niebezpiecznie zbliżając się do miejsca, z którego prawdopodobnie nie byłby w stanie powrócić o własnych siłach.
Nikt nie mówił, że magia umysłu będzie prosta. Vrarghr Lemarr jednak nigdy się jej nie lękał. Stracił już zbyt wiele, aby przejmować się własnymi zdrowymi zmysłami.
Plątanina pozbawionych sensu obrazów. Pojedyncze sceny, przypominające do złudzenia miks urywków z na wpół zapomnianych koszmarów sennych, obrazów rodem z największych ludzkich strachów i najmroczniejszych opowieści. Rozlazła czerwień, leniwy ogień, ciekłe szkło i obezwładniający gorąc letniej nocy. Kamienne srebro, wszystkie emocje związane w całość, tak intensywne, że aż bolesne w odbiorze. Bezrozumny bełkot, nie układający się nawet w konkretne słowa. W umyśle Igri wszystko działo się teraz. Każda myśl była wszystkim i niczym jednocześnie.
Umysł Igri roztrzaskano na drobne kawałki, lecz żaden z nich nie pasował do pozostałych. Skrupulatnie zadbano o to, by dodatkowo skruszyć ich krawędzie.
Moc!, krzyknęła nagle wyraźnie, niemożliwe do opisania kolory zawirowały.
Moc, powtórzył Kriggs cierpliwie, na chwilę powstrzymując własną niecierpliwość. Jaka moc, Igri?
Moc, powtórzyła nagląco.
Nadzieja na krótką chwilę rozlała się w jego sercu i przysłoniła całkowicie pole widzenia. Może jednak... Za każdym razem, gdy zdawała się wybudzać z tego transu, gotów był krzyczeć z ogarniającej go radości...
Czerń, syknęła jednak nagle. Garnek. Gdy idę, wtedy nie czuję.
Jaka moc, Igri?, powtórzył, choć wiedział już, że nie zmieniło się zupełnie nic.
Jabłoń to dobry smak, odpowiedziała smoczyca. Kolejne słowa rozpłynęły się w nieokreśloną masę, utonęły w świetlistym rozbłysku i strzępkach wspomnień.
Kriggs zaklął wściekle, uderzył pięścią ścianę boksu. Kostki dłoni zapiekły żywym ogniem, lecz zignorował to zupełnie. Nic się teraz nie liczyło. Liczyła się tylko ona.
Mocniej chwycił prowizoryczną różdżkę, na próbę zatoczył nią okrąg w piasku, rozsypał go zaraz niecierpliwym kopnięciem. Na bogów, przecież tego się nie zapominało!
Przymknął oczy. Teraz w zasadzie najłatwiejsze.
Każdy odprawiał pradawną magię zupełnie inaczej. Niektórzy wybijali rytm na bębnach, by do niego recytować słowa w odpowiednim tempie. Inni tańczyli do nich, podporządkowując się instynktowi mięśni i ciała, nastawionych na przepływ energii. Kolejni recytowali zaklęcia niczym wiersze. Zdarzali się tacy, którzy grali na skomplikowanych muzycznych instrumentach, wersy wypowiadając jedynie w myślach.
Kriggs zawsze śpiewał. Już jako dziecko słuch miał perfekcyjny, a choć głos chrypł mu od alkoholu, doskonale potrafił wpasować się w słyszane w wyobraźni nuty. Słowa zaklęcia same układały się w doskonałą melodię, wystarczyło im tylko lekko pomóc. Do tej pory nigdy się jeszcze nie pomylił. Pewnie prawdą było to, co powtarzano w starych legendach i szeptanych przesądach: że magami zostawali jedynie bardowie. Słowa należało poczuć, trzeba było odnaleźć ich właściwy rytm, dokładnie tak, jak odnajdywało się melodię pieśni i dopasowywało do niej własnym głosem, nawet nie znając słów.
Różdżka zatoczyła w piachu pierwszą linię, znacząc ziarenka czernią z nadpalonego końca. Któryś ze smoków parsknął i zamruczał z niepokojem, lecz Kriggs nie pozwolił się wybić z rytmu. Nie chciał sprawdzać, co wtedy się stanie. Vrarghr Lemarr być może wiedział, jakie są tego konsekwencje, lecz on nigdy nie pragnął o tym pamiętać. Bo i po co? Przede wszystkim od czasów Szalonego Króla nikt na ziemiach Ragharranu nie poważył się sięgać do pradawnej magii, a zakazana była na setki lat przed jego urodzeniem.
Kolejne kręgi narastały wokół poprzednich, skomplikowane symbole zazębiały się w niekończącym się perfekcyjnym łańcuchu. O tym nie trzeba było nawet myśleć, wystarczyło pozwolić działać ciału. Wystarczyło zanurzyć się w ponurej melodii, zasłuchać w twarde słowa i ukryte w nich znaczenie, tym żywsze, im lepiej wpasowywały się w jednolity rytm.
Płomień lampy zamigotał. Cienie drżały niecierpliwie, migotały i kręciły się niespokojnie jak żywe. Powietrze zdawało się iskrzyć na samych krawędziach jak naelektryzowane. Nawet przebudzone smoki zamilkły, wielkie serca w potężnych piersiach biły w takt pierwotnego rytmu. Rytmu, w jakim tętniło serce całego świata.
Zarroth odruchowo nucił do znanej melodii, choć budziła w nim jedynie wspomnienia tego, co najgorsze. Nie mógł się powstrzymać, szczerzył kły i parskał ogniem, nie zważając na wysypaną wokół słomę, całkowicie dał się porwać.
Każdy dałby się porwać. Rytm pierwotnej, pradawnej magii był rytmem wnętrza całego świata. Rytmem, który znała każda żywa istota. Rytmem naginającym prawa natury do posłuszeństwa.
To, co musiał zrobić, było właściwie odwróceniem znanego zaklęcia. Przeciwieństwem, zsyłającym porządek w miejsce chaosu, życie w miejsce posłuszeństwa, myślenie tam, gdzie do tej pory nie było zupełnie nic. Ktoś, kto posiadał muzyczny słuch, potrafił instynktownie trafić we właściwą, wyższą nutę podczas rysowania ostatniego, najszerszego kręgu. A tak się złożyło, że Kriggs słuch muzyczny miał doskonały. Zakończył ostatnią nutą, zamknąwszy krąg zdecydowanym ruchem różdżki, i zamarł na chwilę, wpatrując się w swoje dzieło. Dłonie bolały go wręcz nie do wytrzymania, mocniej niż podczas najcięższego treningu z mieczem w garści, lecz to był dobry ból. Chwilę obracał na języku ostatnie słowa, wahając się nad tym, co powinien zrobić.
Igri tkwiła pośród wyrytych w piasku skomplikowanych symboli, dokładnie tak samo nieruchoma, jak wcześniej. Skrzywił się, przełknął wściekłe przekleństwo.
Jak można im to zrobić? Akurat ty powinieneś znać odpowiedź na to pytanie, więc dlaczego milczysz...?
Potrząsnął ze złością głową i zdecydowanym szarpnięciem różdżki przerwał okrąg z soli.
Wszystkie runy rozjarzyły się jednocześnie – te na ścianach boksu czerwienią świeżego żaru, wyryte w piachu zaś świeżym, rażącym w oczy błękitem. Zgasły równie szybko i nagle, pozostawiając po sobie paskudne powidoki, wyżarte na siatkówce oka. Któryś ze smoków znowu zawarczał.
Igri początkowo nie drgnęła, ożyły jedynie jej ślepia. Źrenice rozszerzyły się gwałtownie, zajmując całą tęczówkę, zabłysły czernią bardziej nieskończoną niż do tej pory. Z nozdrzy wyskoczyło kilka różnobarwnych iskier...
Kriggs odsunął się odruchowo, chwytając patyk tak, jakby miał posłużyć za broń. Dokładnie w chwili, gdy stanął w progu boksu, smoczyca zerwała się z rykiem i plunęła wokół ogniem, stając dęba. Jakimś cudem zdołał się uchylić przed błyskawicznym ciosem szponiastej łapy, i osłonił głowę, nie chcąc oberwać fragmentem roztrzaskanej w drobny mak ścianki działowej boksu. Igri przeskoczyła nad nim jednym niewysilonym susem, a następnie, rycząc z obłędem w oczach, skoczyła w stronę witrażowego okna, tratując wszystko po drodze. Szkło sypnęło na wszystkie strony, zapiekła skóra rąk, którymi mężczyzna osłonił twarz, chłodne nocne powietrze wdarło się brutalnym podmuchem do środka, podsycając tlący się na słomie ogień. Któryś z młodszych smoków zaryczał w panice, w tym samym momencie do budynku wtargnęła grupa strażników w nasączonych niepalnym olejem płaszczach.
Kriggs roześmiał się na całe gardło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz